Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (14)
Dziecięciem będąc, czytałem sporo. Nic innego nie było do roboty. Telewizja oferowała jedynie dwa programy, z czego jeden oferował w ciągu tygodnia pozycje typu "Rolniczy tydzień", "W świecie ciszy", "Pegaz", a drugi był stale zajęty przez obrady Sejmu. Matka, zajęta w pracy i na studiach, powierzyła opiekę nade mną babci, która panicznie bała się wypuścić mnie z domu, w związku z tym trzeba było sobie jakoś radzić i samemu zapewnić rozrywki. Miałem szczęście, że były to czasy, gdy nie było jeszcze Xboxów, Wii, Playstation, czyli tych wszystkich wspaniałych wynalazków, które doskonale kradną czas i jeszcze lepiej zabijają wyobraźnię, ucząc myśleć sztywnymi w sumie schematami.
Miałem z góry ustalony schemat działania z babcią: wabiłem biedulkę do oglądania telewizji barwnymi opowieściami o tym jaki to fascynujący odcinek "Rolniczego tygodnia" właśnie pokazują, i gdy zasypiała w fotelu (przy "Rolniczym tygodniu" trudno było nie przysnąć) zakradałem się do lodówki, kradłem ze trzy parówki, przemykałem do babcinego pokoju i tam, o ile miałem szczęście i babcia zapomniała zamknąć szafę, kradłem jeszcze garść lub dwie rodzynek, które schowane głęboko między wykrochmalonymi prześcieradłami czekały na święta Bożego Narodzenia, zwykle bezskutecznie. Po zabezpieczeniu prowiantu wdrapywałem się na szafę, gdzie miałem swoją kryjówkę, i przez najbliższe parę godzin z wypiekami na twarzy czytałem książki. Gościłem tam Karola Bunscha, Karola Maya, Jamesa Olivera Curwooda, Jacka Londona, Roberta Luisa Stevensona, Szarą Sowę, Jamesa Coopera, Alfreda Szklarskiego, Marka Twaina, Arkadego Fiedlera... Szczególnie miło wspominam rewelacyjne "Złoto Gór Czarnych" Szklarskich i minitrylogię Fiedlera: "Wyspa Robinsona", "Orinoko", "Biały Jagua Młodzieńcze lektury w znacznym stopniu ukształtowały moją romantyczną, pełną przekłamań wizję Indian i północy, nie dziwota więc, że rezerwat początkowo mnie rozczarował: samochody, klockowate domy-bliźniaki, nowoczesny, północno-amerykański styl życia włącznie z zamiłowaniem do lichych programów telewizyjnych i nadwagą mieszkańców. Powoli jednak zacząłem odkrywać, że pewne rzeczy były jednak jak w książkach... Na przykład sam "pierwszy kontakt" z dziećmi był iście podręcznikowy.
Gdy tylko przybyłem do rezerwatu, a był to gorący sierpniowy dzień, postanowiłem przebrać się w szorty i ruszyć na odkrywanie okolic. Pomny przestróg tyczących się miejscowej fauny w postaci meszek (black flies) i komarów ruszyłem w teren, wprzódy spryskawszy się obficie "OFF!". Zupełnie niepotrzebnie. Komarów i meszek prawie nie było, a gdyby nawet były, to nie udałoby im się do mnie dopchać: zostałem osaczony przez miejscowe dzieci, które koniecznie chciały dotknąć moich owłosionych, bladych europejskich nóg. Czyniąc to, zaraz wrzeszczały "eeewwwww" (w tłumaczeniu na nasze: "fuuuj") i mówiły mi, że powinienem się ogolić. Jeden chłopczyk rozbawił mnie do łez, spoglądając na mnie podejrzliwie i pytając z całą powagą "Are you going to be a Sasquatch?". Sasquatch, czyli Wielka Stopa, to rodzaj tutejszej Baby Jagi, którą babcie straszą dzieci, po to by te nie chodziły same do lasu. To znaczy by nie chodziły same do lasu ZA DALEKO, bo las przecież dookoła i nie da się do niego nie wejść.
Niedawno przeżywałem "powtórkę z rozrywki", bo w odpowiedzi na mrozy wyhodowałem sobie brodę, która jest źródłem zainteresowania najmłodszych, i gdy w minioną sobotę poszedłem na lodowisko, od razu zostałem otoczony popiskującą gromadką miejscowych i przyjezdnych dzieciaków, które nie chciały dać mi spokoju dopóty, dopóki nie dałem im dotknąć (czytaj: "poszarpać z intencją sprawdzenia, jak mocno jest przytwierdzona do reszty") mojej brody. Zresztą jeden z uczniów mojej klasy ilekroć skończy jakieś zadanie i przyniesie mi do sprawdzenia swoją kartkę czy zeszyt, zawsze znajdzie czas, by zacząć mnie szarpać za włosy na przedramionach. Przestałem już na to reagować, po prostu staram się pamiętać o zakładaniu koszul z długimi rękawami.
Przez ostatni tydzień rezerwat żył hokejem. W miniony weekend odbywał się turniej, a w poniedziałek przyjechała misjonarska drużyna "kichi-mo-go-maan", dosłownie "długich noży", czyli Amerykanów. (Następna rzecz jak w książkach! O "długich nożach" pisał Szklarski w "Tomku na wojennej ścieżce"... Nazwa zapewne wzięła się od szabel noszonych przez amerykańskich kawalerzystów.) Amerykanie tłukli się autobusem z Pensylwanii przez prawie pięćdziesiąt godzin, po to by pograć w hokeja z miejscowymi amatorskimi drużynami, zorganizować krótką miniszkołę hokejową dla dzieci i... porozmawiać o Jezusie, o ile ktoś zechce.
Zwykle włącza mi się w głowie coś w rodzaju ostrzegawczej lampki, gdy ktoś zbliża się do mnie z uśmiechem na ustach i kolorową broszurą pod pachą, Amerykanie jednak szybko urzekli mnie swoją naturalną prostotą, szczerością, otwartością i życzliwością. To, że nie narzucają się z naukami biblijnymi, nie pozostaje bez znaczenia. Ich przekaz jest jasny, ale nie nachalny ani przytłaczający. Ot, przyjechali i grają w hokeja, organizują hokejowe konkursy i szkółkę hokejową dla dzieci. Owszem, rozdają bransoletki z napisami typu "Bóg uczynił Cię wyjątkowym" i ręczniczki z cytatami z Pisma Świętego, ale głównie to ich życzliwa, przyjacielska postawa skłania do zastanowienia się nad własnymi wyborami i systemem wartości. Trudno również nie być pod wrażeniem ich dynamicznej gry w hokeja – bez większych trudności rozgromili wszystkie (czyli aż cztery, w tym jedna młodzieżowa) miejscowe drużyny. Stąd też, gdy dyrektor szkoły zapytał mnie, czy miałbym coś przeciwko temu, by przyszli do mej klasy porozmawiać z dziećmi, zgodziłem się bez chwili wahania, podobnie zresztą jak pozostali nauczyciele. Mina mi nieco zrzedła, gdy zaraz po wejściu rozdali dzieciom bogato ilustrowane książeczki zawierające 25 opowieści biblijnych i poprosili je o ustawienie się do zdjęcia. Nic takiego nie miałoby racji bytu w żadnej publicznej szkole na południu. Cóż, Północ rządzi się swoimi prawami. Jutro moja klasa i Amerykanie wybierają się wspólnie na łowienie ryb spod lodu, pewnie będzie więcej okazji do rozmów. Z natury jestem dociekliwy i korci mnie, by dowiedzieć się więcej o tym całym przedsięwzięciu.
Wracając do turnieju hokejowego... Turniej był pierwotnie przewidziany na 12 drużyn, ale w związku ze zgonami w Webequie i KI (jak wszyscy w skrócie nazywają Kitchenuhmaykoosib Inninuwug, czyli po angielsku Big Trout Lake), drużyny tych rezerwatów nie przyjechały i z 12 zrobiło się 7, w tym trzy miejscowe. Miejscowi amatorzy ćwiczą rzadko, nie są w formie i nie mają za wiele motywacji, bo nawet nie zdobyli trzeciego miejsca, mając w turnieju trzy drużyny i grając u siebie. A gra warta była świeczki: główną nagrodę stanowiło 10.000 dolarów. Zastanawiam się, skąd wzięto na to pieniądze, skoro wpisowe drużyn wynosiło zaledwie 800 dolarów.
Tak czy siak, turniej był sporym wydarzeniem, atmosfera panująca przy lodowisku była iście festiwalowa. Brakowało tylko budki z kiełbaskami, a człowiek poczułby się jak w domu – wszędzie nieprawidłowo zaparkowane samochody i mniej lub bardziej podpici miłośnicy sportu. Jeden nawet chciał mnie pobić, bo nie spodobało mu się, że robię zdjęcia tłumu (na których i tak nie można było nikogo rozpoznać) – bez jego pozwolenia. Nigdy chyba się tak nie ucieszyłem na widok dzieci, które nie zdając sobie sprawy z przebiegu wydarzeń, uratowały moje "cztery litery", bo przybiegły do mnie i otoczyły mnie wianuszkiem, przekrzykując się wzajemnie: "Buy me something! Buy me something!". Zareagowałem szybko i zamiast zwykłego "Chakse shooniiyaan" ("nie mam pieniędzy") dałem się zaciągnąć w stronę kafeterii, gdzie się sprytnie wtopiłem w tłum, uciekając zarówno dzieciom, jak i "kibolowi".
Prócz oczywistych emocji związanych z hokejem (rozegranych zostało w sumie ponad dwadzieścia gier; planowo miało ich być dwadzieścia siedem, ale gracze jednej z miejscowych drużyn zabalowali i nie stawili się na lodowisku na czas, tym samym gier było dwadzieścia sześć) i obecnością przyjezdnych dziewcząt, dodatkową atrakcję stanowiło bingo, która to gra domaga się osobnego opisu. Trzy noce z rzędu życie w wiosce zamierało na godzinę, bo wszyscy lub prawie wszyscy wsłuchiwali się w swoje odbiorniki radiowe, mając nadzieję na wygraną: piątkowa pula wynosiła pięć tysięcy dolarów, a największa, sobotnia pula równała się wygranej turnieju hokejowego, czyli sumie dziesięciu tysięcy dolarów. Oczywiście przy takich wygranych cena karty również jest niebagatelna i może wynosić od dziewięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu dolarów. To spory wydatek jak na każdą kieszeń, jednak chętni do gry znajdują się bez problemu. Czasami zdarza im się nawet przejechać spory dystans między rezerwatami, tylko po to by dać szansę swojemu szczęściu.
Oczywiście ani tego typu nonszalancja, ani sam turniej nie byłyby możliwe, gdyby nie to, że zima ścięła lodem jeziora i rzeki, co umożliwia komunikację między rezerwatami. Pod tym względem nastawienie do zimy różni drastycznie od tego, co myślimy o niej na południu. Na południu owszem, człowiek wyczekuje tych kilku płatków śniegu na święta Bożego Narodzenia ("bo to tak nastrojowo i uroczo"), ale poza tym, to niechby była jak najkrótsza. Tu wprost przeciwnie – zimy wyczekuje się z utęsknieniem, zima umożliwia podróże, lub przynajmniej czyni je znacznie krótszymi, zima pozwala przewieźć pożądane towary, zimą spadają ceny (jak na przykład cena benzyny – spadła z około 2,20 dol. na 1,60 dol.), zimą najłatwiej zdobyć drewno na opał, zimą zastawia się sieci i łapie ryby bez większego trudu, zima paradoksalnie czyni życie łatwiejszym, a przez to jest cenionym sprzymierzeńcem w pokonywaniu trudów północnej egzystencji.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki