Myślę o tym często w Wunnumin Lake, gdzie nie ma śladu podobnego nastawienia, wprost przeciwnie, w większości przypadków młodzież wydaje się być chroniona przed konsekwencjami swoich czynów i karygodnych zachowań. Nie zliczę już, ile razy rodzice kłamali mi prosto w oczy, że pociecha jest "chora", lub znajdowali jakieś żałosne wymówki dla braku zadania domowego, spóźnień, albo po prostu unikali ze mną jakichkolwiek kontaktów, nie przychodząc na wywiadówki, nie odbierając telefonu, czy nawet porzucając zakupy i uciekając przede mną ze sklepu. Jest to smutne o tyle, że bez wsparcia ze strony rodziców żaden nauczyciel nie ma większych szans na "nauczenie" dzieci czegokolwiek.
Niedawne świadectwa na półrocze ujawniły przykrą statystykę: frekwencja oscyluje na poziomie 70%, co oznacza, że większość uczniów mojej klasy przychodzi do szkoły na 3,5-4 dni w tygodniu (nie wspomnę już o spóźnieniach – rekord to 50 na 95 dni nauki). Ciągnąc te rozważania dalej, wyjdzie, że kończąc klasę ósmą, moi uczniowie będą o mniej więcej dwa lata "do tyłu". A przecież odnotowujemy jedynie nieobecności nieusprawiedliwione – wszystkie "choroby" i "dni tradycyjne" nie wliczają się w nieobecności. Gdy nałożyć na to fakt, że nauka angielskiego zaczyna się dopiero w klasie trzeciej i że idzie to z wielkimi oporami, nie dziwią trudności, których miejscowi uczniowie doświadczają w szkole średniej: wszak mają funkcjonować na poziomie klasy dziewiątej po zaledwie czterech – pięciu klasach nauki angielskiego. Zniechęceni zbyt trudnym materiałem, rzucają szkołę lub brną przez nią z prędkością 1 – 2 kredytów na rok. Głównie chłopcy, bo dziewczyny... Cóż, dziewczyny najczęściej znikają po pierwszym semestrze nauki, by pojawić się w szkole znów po czterech latach i zapisać do niej dziecko. Zwykle niewiele przez ten czas robią, bo i nie ma co. Niedawno "Wawatay News" (lokalny tygodnik) opisywał historie pięciu młodych kobiet, w wieku od 20 do 29 lat, wszystkich uzależnionych od oxy, w sumie "matkujących" piętnaściorgu dzieciom... Była to pokrzepiająca na duchu historia, "success story" o dziewczynach, które chcą z nałogiem zerwać, ale ile jest takich, które nigdy do tego punktu nie docierają?
Wracając jednak do mojej opowieści o konsekwencjach... W zeszłym tygodniu zepsuło się Zamboni, czyli maszyna do odświeżania lodu, w związku z czym miejscowe kryte lodowisko jest zamknięte od pięciu dni. Niby tuż obok jest odkryta ślizgawka, którą nauczyciele z wielkim trudem odśnieżyli przy 20-stopniowym mrozie, ale miejscowi nie chcą ślizgać się na nierównym. W związku z tym, że "centrum młodzieżowe" stale jest zamknięte, okolice szkoły pozostają miejscem, gdzie młodzież i dzieci gromadzą się po zmroku. Na rozwój wypadków nie trzeba było długo czekać. Już w sobotę powitał nas widok zdemolowanej klasy. Uczniowie kopniakami wyważyli pleksiglasową płytę, dostali się do klasy i zdemolowali wszystko, co im w ręce wpadło, w tym dwa klasowe komputery, z których sami przecież czasem korzystali w ramach "wolnego czasu". Któregoś z nich sumienie ruszyło i nabazgrał mazakiem na szybie "przepraszamy".
Administracja szkoły zadziałała szybko, odwołując lekcje dla starszych klas podstawówki i zwołując na wtorek spotkanie kryzysowe dla rodziców i personelu szkoły. Efekt: w poniedziałek znudzeni uczniowie włamali się do baraku, w którym mieści się szkoła średnia, a we wtorek po całym dniu pracy siedziałem do 22.00 w sali gimnastycznej, wyczekując jakieś reakcji ze strony rodziców, których przyszło może sześcioro. Oczywiście winnych włamań znaleziono błyskawicznie: jedną z zalet (?) małej, odizolowanej miejscowości jest to, że mało co się tu ukryje. Mieli oni bądź ich rodzice posprzątać bałagan – skończyło się na tym, że nauczyciele sami posprzątali swoje klasy. Uczniowie gapili się z zewnątrz przez okna, popychając jeden drugiego i śmiejąc się przy tym głośno, ot, normalne zabawy nastolatków.
Co na to dorośli? Ano, nic. Brak reakcji. Popularnym wytłumaczeniem tego faktu jest odwoływanie się do przerażających statystyk dotyczących liczby samobójstw wśród nastoletnich Indian. Już kilka razy usłyszałem, że dorośli boją się w jakikolwiek sposób dyscyplinować dzieci, w obawie o to, by te, zestresowane ponad miarę, się nie zabiły. Troska o młodzież nie przeszkodziła jednak jednemu z miejscowych hucznie obchodzić urodzin, po których większość uczniów naszej szkoły średniej przyszła następnego dnia na lekcje raczej nietrzeźwa. Mimo że rezerwat niby objęty jest prohibicją – nikt nie zareagował, a kłopoty spotkały jedynie nauczycieli, którzy musieli wypraszać z klasy zataczających się uczniów i tłumaczyć im, dlaczego nie mogą zostać na lekcjach. Cóż, konsekwencje "upomną się o swoje" za dwadzieścia – trzydzieści lat, gdy ta wychowana bezstresowo młodzież zajmie miejsca liderów wspólnoty i będzie miała za zadanie objąć opieką swoich dziadków i rodziców.
Przy okazji mała dygresja: nie ma "obiektywnego" systemu edukacyjnego, każdy niesie ze sobą ambicje lub przynajmniej nadzieje jakiegoś typu inżynierii społecznej. W najlepszym przypadku jest to próba wychowywania (czytaj: budowy) społeczeństwa lepszego i światlejszego niż nasze (lub opartego na naszych tradycjach, jeśli te uważamy za wystarczająco światłe i dobre). W najgorszym: a bo ja wiem, co mogłoby być najgorsze? (Wychowywanie "Rasy Panów"? Wychowywanie bezkrytycznej rasy niewolników?) Zarówno dobór treści podręczników, jaki sposób, w jaki są one prezentowane, jest odbiciem pewnego typu światopoglądu, który może być odmienny od tego, jak my sami się na świat zapatrujemy. Zastanawiam się, czego w zeszłym semestrze nauczyli się uczniowie tutejszej szkoły średniej podczas swego kursu historii nowożytnej, że skłoniło ich to do namalowania swastyk na szybach mojej (i tylko mojej) klasy. Przyznam, że stanowiło to dla mnie wstrząs większy, niżby stanowiło dowolnie wybrane anglojęzyczne przekleństwo.
Trochę to wszystko przygnębia, ale przecież nie tylko ponure wydarzenia mają tu miejsce. Na przykład w zeszłym tygodniu pracownicy linii kryzysowej zorganizowali wieczór gier i zabaw dla rodzin. Dzisiaj Tikanagan (miejscowe Children's Aid) przygotowali darmowy lunch dla uczniów naszej szkoły. Frekwencja była rewelacyjna. Szkoda, że nikt nie pomyślał, co zrobić z uczniami po lunchu i że zostałem w szkole sam z ponad sześćdziesiątką dzieci biegających z wrzaskiem jak oszalałe po korytarzach. Jutro jeden z miejscowych kościołów (są dwa) organizuje marsz połączony ze zbiórką pieniędzy na rekolekcje, które mają się odbyć w marcu. Pomimo mrozu (od miesiąca trzyma -30/-35 C) znaleźli się ochotnicy, którzy zadeklarowali przejście sześćdziesięciu kilometrów. Też chciałem iść, przynajmniej część trasy, ale będąc nauczycielem w prywatnej szkole, trudno o jakikolwiek dzień wolny poza normalnymi wakacjami, a wzięcie chorobowego w celu odbycia marszu raczej by nie przeszło.
W piątek szkoła przygotowuje śniadanie/bufet dla uczniów: szynka, boczek, tosty, jajka sadzone, jajecznica, naleśniki, parówki i tak dalej. Oczywiście nie będzie żadnych warzyw czy owoców i większość jedzenia się zmarnuje, bo uczniowie rzucą się na nie wygłodniali i nałożą sobie na talerze więcej, niż będą mogli zjeść, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że może jeden lub dwóch uczniów, którzy normalnie nie miałoby możliwości spożycia takiego posiłku, naje się do syta przynajmniej raz w miesiącu.
Z ostatniej chwili:
Dziś rano po przyjściu do szkoły ujrzałem obraz nędzy i rozpaczy: kolejne włamanie. Tym razem sprawcy skoncentrowali się na niszczeniu sprzętu elektronicznego i ostatnich instrumentów muzycznych, jakie w szkole pozostały. Pancerna szafa z laptopami, które szkoła dostała w zeszłym roku jako dar od fundacji Belindy Stronach, została przewrócona, tak samo zresztą jak i klasowe komputery i monitory. Zwołane naprędce spotkanie kryzysowe (kolejne) nie przyniosło pocieszających wieści: obecny na nim policjant potwierdził moje przypuszczenia co do braku konsekwencji. Większość sprawców jest nieletnia (często nawet poniżej 12 roku życia), a gdy łapani są starsi – sąd zwykle umarza sprawy. Powód: do rozpraw dochodzi po roku – dwóch, zwykle w wakacje lub święta, gdy nauczycieli bądź dyrektorów szkoły, którzy mogliby udzielić zeznań lub wyjaśnień, po prostu już tu nie ma.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki