Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (12)
Początek roku szkolnego, dzieci jeszcze zainteresowane nowym nauczycielem, sadowią się na dywanie, by wysłuchać historyjki. Z zaciekawieniem spoglądają na okładkę. Nie znając alfabetu, nie mogą przeczytać tytułu, ale podoba im się obrazek i feeria kolorów. Przy wyborze książki stawiam na sprawdzoną w bojach klasykę (dr Seuss) i na interaktywność książki. Już sam podtytuł jest zachęcający z mojego punktu widzenia: "Dr. Seuss's Book of Wonderful Noises!". Wspaniałe hałasy! Czyż może być lepszy sposób na "rozruszanie" uczniów niż naśladowanie dźwięków: zwierzęcych głosów, odgłosów natury, i ta
k dalej?
Przygotowuję uczniów, wprowadzając postać pana Browna, bohatera książki.
Opowiadam, ile to ciekawych rzeczy potrafi on zrobić. Uczniowie są podekscytowani. Zastanawiam się na głos, czy i oni potrafiliby zrobić niektóre z rzeczy, jakie pan Brown umie. "Chcecie spróbować?" – pytam. "Yeaaaa! Yeeesss!" – przekrzykują jeden drugiego, w górze las
rąk. "Idzie dobrze" – myślę sobie z zadowoleniem. – "Lekcja się uda!". Uczniowie wiercą się niecierpliwie, pragnąc spróbować swych sił i sprostać memu wyzwaniu. Biorę książkę do ręki, pokazuję okładkę, biorę głęboki oddech, staram się opanować swoją nerwowość, zapomnieć na chwilę o tym, że mam dziwny akcent i przeczytać tekst dobrze, z czystą
dykcją, odpowiednią intonacją, nie za szybko, nie za wolno. Czytam tytuł "Mr. Bro
wn can moo. Can you?".
Przygotowując się do lekcji, zaplanowałem sobie ten moment dokładnie: powtórzyć pierwsze zdanie, intonując przeciągle, z przesadą słowo "moo", czyli zaryczeć jak krowa. Powtórzyć, poczekać na wybuch śmiechu, przeczytać drugie zdanie "Can you?", powtórzyć, zachęcić dzieci do zaryczenia "moo". Potem pójdzie już jak z płatka – powtarzanie kolejnych odgłosów z książki nie powinno być trudne: "boom, sizzle, meaow, woof-woof" etc. W głowie mam obraz zaangażowanych w lekcję i roześmianych dzieci.
Postępuję zgodnie z planem. Ryczę "moo", oczekując wybuchów śmiechu. W klasie zalega grobowa cisza. Dzieci wpatrują się we mnie z dziwnymi wyrazami twarzy. W ich oczach kryje się coś w rodzaju zdziwienia, zażenowania i bojaźni razem wziętych. Zbity z tropu, czytam książeczkę pośpiesznie, bez większego entuzjazmu, dzieci w końcu podchwytują jej rytm, ale dosyć niemrawie. Lekcja jest daleka od tego, co sobie zaplanowałem, choć nie jest całkowitą porażką, z pewnością nie jest udana. Później dowiaduję się od miejscowego nauczyciela, że "moo" oznacza w OjiCree ni mniej, ni więcej "gówno", czyli "Mr. Brown can moo" dzieci odczytały jako "Pan Brown potrafi się wysr...ć". Mało kto spodziewa się usłyszeć coś takiego od nauczyciela, czyż nie?
Mój współlokator podobnym lapsusem kiedyś rozśmieszył młodszych i zgorszył starszych członków miejscowego grona pedagogicznego, gdy mówiąc o swoim polowaniu na głuszce, powiedział, że ustrzelił "kitchi bubushke" zamiast "kitchi babashke". "Babashke" istotnie oznacza głuszca, "bubush" – część kobiecego ciała, dosyć intymną część. Przy okazji dygresja – większość miejscowych "przekleństw" to po prostu nazwy męskich i żeńskich organów, słowa związane z ich używaniem, stanem eee "higienicznym", bądź też słowa związane z funkcją wydalania (wpasowałem się tu dobrze ze swoim "moo"!).
Zarówno ja, jak i mój współlokator, chcąc nie chcąc padliśmy ofiarami różnic kulturowych, w tym przypadku tych najprostszych, zakorzenionych w odmienności lingwistycznej. Filozofowie i socjologowie od lat prześcigają się w wymyślaniu nowych pojęć, które mogą określić tego rodzaje sytuacje, i sposobów na radzenie sobie, gdy już zaistnieją. "Cultural sensitivity", "cross cultural sensitivity", "cultural awareness", czy zupełnie niedawno "cultural safety" są modnymi tematami wszelkiego rodzaju szkoleń, które jednak mało dadzą, gdy – słowami Stanisława Sojki – "na człowieka się zamykam". Z masy różnorodnych określeń i teorii, które w gruncie rzeczy są podobne, najbardziej mi się podoba "cultural safety", bo zakłada element niebezpieczeństwa – w przypadku zrobienia czegoś "niewłaściwego". Przy czym niebezpieczeństwo dotyczyć może każdej ze stron, a to co "niewłaściwe" w jednej z kultur, może być szczytem poprawności w drugiej. Stąd czasami po prostu trzeba się "rozpakować" w sensie wyjścia poza swoje przekonania i przyzwyczajenia, stereotypy i wyobrażenia, by móc funkcjonować w danym środowisku bez frustracji i względnie "bezpiecznie".
Łatwo o tym zapomnieć, gdy się jest młodym absolwentem studiów nauczycielskich, z głową wypełnioną ideami o naprawianiu świata i wyrównywaniu niesprawiedliwości społecznych poprzez zapewnianie indiańskim dzieciom jednakowych szans na edukację na dobrym poziomie. I wtedy zderzenie z odmienną rzeczywistością kulturową może naprawdę zaboleć... Podobnie gdy się jest młodym Indianinem porzucającym swój, bezpieczny w sumie, rezerwat dla dalszej edukacji w większym mieście.
Sprawą, która mnie aktualnie nurtuje są włamania do naszej szkoły i ogólny wandalizm. Pozytywną wiadomością jest, że szef naszego wydziału oświaty zdecydował się na wyciągnięcie konsekwencji w stosunku do winnych i pozbawił ich finansowego wsparcia, którego szkoła zwykle udziela podczas turniejów hokejowych w Sioux Lookout. W związku z tym kilku uczniów nie będzie się mogło na nie wybrać. Pozostaje mieć nadzieję, że zrozumieją, dlaczego szkoła, którą niszczą i wandalizują, nie chce im dać pieniędzy, że nie zadziała to wprost przeciwnie do zamierzenia i że uczniowie nie będą czuli jeszcze większej niechęci do szkoły. Czas pokaże, co się stanie, mam nadzieję, że jednak da im to do myślenia i że zaczną myśleć o konsekwencjach swoich poczynań, a to jest niezmiernie istotne, niezależnie od tego gdzie się znajdą.
Od poniedziałku jestem na konferencji w Thunder Bay, czy jak to sam sobie nazywam: "mieście zaginionych dzieci". Nad konferencją cieniem kładzie się fakt zaginięcia indiańskiego ucznia szkoły średniej w Thunder Bay. Niestety, w Thunder Bay młodzi Indianie "giną" dosyć często. 15-letni Jordan Wabasse pochodzi oryginalnie z rezerwatu Webeque i zaginął w miniony poniedziałek, prawie dwa tygodnie temu. Obecnie mało kto wierzy, że Jordan się znajdzie cały i zdrowy. Myśląc o nim, zastanawiam się, ilu uczniów mojej szkoły mogłoby z łatwością podzielić jego los i wdać się w większe czy mniejsze tarapaty. Rezerwat jest relatywnie bezpiecznym miejscem i zdarza się widzieć uczniów, czy nawet całkiem małe dzieci włóczące się po nocach, do drugiej, trzeciej w nocy. Ani oni, ani ich rodzice nie myślą o możliwych konsekwencjach podobnego postępowania w większym mieście. Ot, kolejna różnica kulturowa, której zignorowanie jest potencjalnie bardzo groźne dla nastoletnich Indian.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki