Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (10)
Po tym tygodniu mój pokój wygląda jak pobojowisko. Rzucone niedbale ubrania zaścielają podłogę, przykrywając jakieś stare naczynia, wysuszoną, nadgryzioną zębem czasu (i moim zresztą też) skórkę pomarańczy, puszki po Red Bullach i szkolne papierzyska. Papiery leżą na podłodze, stoją w stosach na szafkach, zwisają z tychże szafek, przelewają się z kąta w kąt, i wciskają się gdzie popadnie... Ale to już niedługo, bo tylko do piątku, kiedy w końcu będę miał nieco czasu, by to wszystko uprzątnąć i odespać, odpocząć, odżyć na nowo. Kto ma nauczyciela w rodzinie, ten wie, co jest przyczyną mojego niechlujstwa: report cards (świadectwa na półrocze).
W tym roku mamy i nowy system, i nową administrację, co przekłada się na nowe wymagania: zamiast z góry ustalonych komentarzy, bzdurnych co prawda, ale wygodnych, władza nakazała nam napisanie zindywidualizowanych komentarzy dotyczących każdego ucznia i każdego przedmiotu. Od tygodnia śpię po trzy godziny dziennie, cały wolny od zajęć szkolnych czas poświęcając na napisanie świadectw. Czasami zastanawiam się, czy te sześć – siedem tygodni wolnego (o ile nie wezmę "dobrowolnego" kursu doskonalenia zawodowego albo nie będę pracował na jakimś "campie") w ciągu lata wynagradzają stres i długie godziny pracy w ciągu roku szkolnego.
Zwykle dzień wygląda tak: pobudka o 6.30, śniadanie etc., szkoła o 8.00 (uczniowie przychodzą na 9.00, ale my musimy być wcześniej, szczególnie gdy w grę wchodzi "dyżur śniadaniowy") i do 16.30, powrót do domu ok 17.00, dwie godziny jęczenia przed telewizorem (w to wchodzi pranie, gotowanie, sprzątanie, zmywanie etc.) i powrót do szkoły na 19, gdzie człowiek radośnie planuje lekcje na dzień następny, ocenia prace albo coś tam innego robi aż do 22, czy nawet 23. Powrót do domu, sen, i następnego dnia to samo. W sumie cieszę się, że jestem tu, a nie w Toronto czy Mississaudze, gdzie w grę wchodziłyby jeszcze czasochłonne dojazdy i rozpraszające uwagę pokusy życia w wielkim mieście. Tutaj trudno robić co innego poza pracą, a dojazd do szkoły zajmuje mi trzy do czterech minut.
Piszę "dojazd", bo mam rower, o czym już zdaje się wspomniałem. Z nastaniem srogiej zimy rowerem jeździ się rewelacyjnie, bo trwający od kilku tygodni 40-stopniowy mróz spiął śnieg, czyniąc go twardym niczym asfalt, trzeba się tylko przed wyjściem z domu zdecydować, na jakiej przerzutce chce się jechać, bo po jakimś czasie spędzonym na zewnątrz nie bardzo chcą przeskakiwać. Miejscowi się dziwują, i co i rusz któreś z dzieci (mając za nic namacalny, empiryczny dowód w postaci mnie szusującego wszem i wobec) próbuje mi wmówić, że "w zimie na rowerze jeździć się nie da". No bo przecież się da. Specjalne zimowe opony kosztowały co prawda po 99 dol. za sztukę, ale ileż sprawiają radości! Szczególnie jak się jedzie przez zamarznięte jezioro po śladach snowmobile'ów. Póki jednak co naśladowców nie ma i chwilowo jestem jedynym (odkąd współlokatorowi na skutek mrozu zepsuł się rower) cyklistą we wsi.
W miejscu takim jak Wunnumin Lake, gdzie rozrywek wiele nie ma, człowiek musi sobie samemu czymś wypełnić wolny czas. Tego ostatniego jest tak niewiele, że szkoda marnować go przed ekranem telewizora. Zwykłe dni tygodnia w ciągu zimy nie pozwalają na wiele – po szkole zwykle jest już ciemno i dosyć nieprzyjemnie, a grasujące po okolicy wilki i wygłodniałe miejscowe psy do spacerów również nie zachęcają. Nieco inaczej jest w weekendy, gdy wolnego czasu zawsze nieco się znajdzie (za wyjątkiem ostatniego weekendu, który spędziłem, wypisując świadectwa).
Cóż zatem można robić? Można na przykład wybrać się na narty (mało popularne: nie widziałem jeszcze nikogo na nartach), albo na snowshoeing. To ostatnie stanowi nie lada wyzwanie przy głębokich śnieżnych zaspach, sięgających gdzieniegdzie powyżej pasa (ot z metr, metr dwadzieścia śniegu), ale i świetne ćwiczenie.
Z chęci zaimponowania znajomym mieszczuchom (czy jak się teraz mówi: dla lansu), chciałem nawet kupić parę tradycyjnych rakiet śnieżnych, ale okazało się, że ostatni (miejscowy) Indianin pamiętający jak je wyrabiać, umarł w latach osiemdziesiątych. Lokalne rzemiosła i język zanikają wraz z coraz większym rozleniwianiem się ludzi przed ekranami telewizorów i komputerów. Oryginalne, tradycyjne rakiety śnieżne ciągle można kupić, a nawet mieć zrobione na zamówienie, ale te plastikowe, z nalepką "made in China", są przecież tańsze, no i trwalsze, co znaczy, że po zepsuciu się będą leżeć na wysypisku przez następne 10.000 lat, zamiast zgnić w dwa lata jak staromodnie uczyniłyby drewniane.
Z innych zajęć miejscowych, zajęć z pogranicza rozrywki i konieczności (w zależności od stanu majątkowego danej osoby), jest łowienie ryb, przy czym może to przyjąć jedną z dwóch form: łowienie w przerębli albo założenie sieci. Pewnie używam złych nazw i prowadzący rubrykę wędkarską (o ile to czytają) złapią się za głowy. Ice fishing (łowienie spod lodu, w przerębli) przypomina nieco piknik, tyle że nudnawy, bo ludziska siedzą od siebie w kilkumetrowych odstępach, nic nie mówią, tylko słuchają swoich iPodów (jak je mają). Czasami ciszę przerwie krótka, kilkuzdaniowa rozmowa zakończona wybuchem śmiechu. Podobno miejscowy język przesycony jest humorem i każda rozmowa jest okazją do powiedzenia czegoś żartobliwego. Sama logistyka tych wypraw jest zabawna. Skoro jezioro jest tuż-tuż, nie ma mowy o żadnych przygotowaniach, robieniu kanapek czy zabieraniu termosu z kawą. Po prostu wskakuje się na ski-doo i już. Oczywiście nikt się nie przejmuje również żadnymi namiotami czy grzejnikami... Dość powiedzieć, że moją zeszłoroczną wyprawę na ice fishing długo wspominałem, a każde wspomnienie wywoływało u mnie dreszcze. Założyłem najcieplejsze ubrania, ale wciąż nie dość ciepło, by siedzieć pięć godzin na zamarzniętym jeziorze przy lodowatym wietrze. Co ciekawe, miejscowi niby narzekają, że zimno ale zdają się nie przejmować się tym zbytnio i siedzą niewzruszeni przy swej przerębli przez następne kilka godzin.
Net fishing jest nieco bardziej skomplikowane niż łowienie w przerębli, bo wymaga rozpięcia kilkudziesięciometrowej sieci (oczywiście pod lodem) między dwoma niewielkimi przeręblami. Samo ich wywiercenie nie stanowi większego problemu, ale trafienie siecią z jednej do drugiej może być całkiem kłopotliwe. Nie wspominając już o konieczności sprawdzania sieci przynajmniej raz (najlepiej dwa lub trzy razy) w tygodniu, bez zważania na warunki pogodowe, które – jak tydzień temu – mogą być nader niekorzystne. A właśnie tydzień temu po raz pierwszy zostałem zaproszony na sprawdzenie sieci. Tak się złożyło, że był to (jak dotąd) najchłodniejszy dzień roku – po raz pierwszy od początku zimy Environment Canada ostrzegało miejscową ludność przed wyjątkowo mroźną pogodą. Istotnie, było przerażająco zimno, szczególnie na środku jeziora, przy przejmującym wietrze temperatura spadła do około -50C.
Moje zadanie było proste: stać z boku i nie przeszkadzać. Taki podział ról przyjąłem z ulgą, bo mróz był nie do zniesienia. Z podziwem patrzyłem na parę Indian, wybierających ryby z sieci. Jako że sieć była zadbana (często sprawdzana), większość ryb jeszcze żyła. Wyciągnięte z sieci i rzucone na lód walczyły zażarcie o życie i zamarzały w dziwacznych pozach w czasie krótszym niż 10-15 sekund. Chciałem nakręcić krótki film przy pomocy mojego aparatu, ale bateria odmówiła posłuszeństwa po dwóch minutach robienia zdjęć, co więcej, moje dłonie zmarzły na tyle, że miałem problem z odłożeniem aparatu do plecaka, nie wspominając już o założeniu rękawiczek, sztywnych od mrozu, stwardniałych na kość. Tymczasem Indianie, jak gdyby nigdy nic wyciągali z sieci rybę za rybą. Po około godzinie opróżniliśmy sieć z przeszło trzydziestu ryb. Naszym łupem padli skrzelaści przedstawiciele pięciu gatunków, z czego miejscowi jedzą tylko dwa: whitefish i walleye. Dwa dorodne szczupaki (Jackfish czy też Northern Pike), dwa spore miętusy (słyszałem nazwy: Mariah, Ellpout, Burbot) i sześć suckers (cokolwiek to jest, z "twarzy" przypomina nieco karpia) zostało ze wstrętem odrzuconych na bok. Ze smutkiem patrzyłem na porzucone ryby. Sam ryb nie jem i się na nich nie znam, ale wydało mi się to niezwykłym marnotrawstwem. Po powrocie zasięgnąłem języka i dowiedziałem się, że szczupaka to jeszcze niektórzy starsi członkowie plemienia zjedzą, ale młodsi (czytaj 60-latkowie i młodsi) to już nie, bo podobno za bardzo ościsty i za dużo się trzeba napracować, by usunąć wszystkie ości. Suckers to może ktoś jadł ze sto lat temu, ale teraz nikt o nich nawet nie myśli w kategoriach pożywienia, no a biedny miętus to moich Indian w ogóle rozbawił swoim widokiem, gdy go wyciągali z sieci, no bo kto by jadł coś tak brzydkiego? No chyba, że ja, w końcu też mam wąsy... Żartom, że to będzie moja nocna przekąska, nie było końca. Cóż, po co komu przejmować się kilkoma rybami, gdy w jeziorze ich w bród? Szkoda tylko, że jesiotry (sturgeon) już wszystkie wyłowione.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki