Późna jesień. Jesień na zimę czekająca, można powiedzieć. Pnie sosen odsłonięte, zaś ramiona drzew liściastych przykryte pozostałościami wielokolorowych, postrzępionych kubraków w niezliczonych odcieniach żółci, brązu i czerwieni.
I coraz mniej tych liści. I boją się, i drżą, i dygocą, i znowu drżą, by opaść, wtulając w ziemię na zawsze. Pod drzewami trawa – do przedwczoraj soczyście zielona, a dziś posiwiała, bo przebrana w kaftan porannego szronu. Tuż nad niewzruszoną taflą wody tumany mgły, w sporze o znaczenie przekomarzające się z nadbrzeżnym pasem trzcin. Te z kolei, wysuszone letnim słońcem, dostojnie kiwają się, wieszcząc: „Zima... zima idzie... – mruczą pod nosem. Czy tam pod łodygą.
I tak dalej, i tak dalej – i nagle, i znienacka, i niespodziewanie, proszę to sobie tylko wyobrazić, wpada na to wszystko Twardoch Szczepan, pisarz tylko przez nielicznych słusznie zwany pisarzyną, z charakterystyczną dla siebie swadą plotąc bezrozumnie o sprawach, które go przerastają, a czar czarowny, opryskany elokwencją Twardocha, czy raczej zbrukany Twardocha śliną, zjeżdża w te pędy. Uwzględniając podskoki. Na drugą stronę jeziora zjeżdża. Nie obejrzawszy się ni razu.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!