Jak sobie przypominam z czasów PRL-u, naukowcy jadący na „Zachód” byli przesłuchiwani przez oficerów Urzędu Bezpieczeństwa i ich wskazówki były zwykle następujące: „Obserwujcie bacznie, Towarzyszu, co Wy tam będziecie widzieć. Nie ulegajcie blichtrowi wrogiej, kapitalistycznej propagandy. Informujcie, który ze stypendystów szkaluje, czyli sra we własne gniado, no i się nawarstwiajcie, nawarstwiajcie... Abyście mieli co w raporcie dla nas napisać!”.
Także i tym razem, ale bez zachęty odnośnych służb specjalnych, piszę, co mi się w Polsce w czasie ostatniej wizyty „nawarstwiło”.
Jadąc do Polski po czterech latach nieobecności, obawiałem się, że moje opinie polityczne napotkają wiele sprzeciwu, a nawet wrogości. Zresztą klimat polaryzacji nie jest mi obcy także w Stanach Zjednoczonych, gdzie społeczeństwo podzieliło się na tych, co popierali (i popierają) prezydenta Trumpa, i tych, co popierali Hillary Clinton. Czyli nic nowego. W sytuacji polskiej, polaryzacja odbywa się na płaszczyźnie PiS-u i PO/KOD, jakkolwiek byśmy konkurentów do władzy nazwali. Natomiast ja nigdy nie widziałem żadnej sytuacji jako dwubiegunowej, czarno-białej, jako że w każdej sytuacji społecznej a nawet międzyludzkiej, są strony dobre i są strony złe. Dodatkowo, kwalifikacja „dobre” czy „złe” też zależy od osoby lub grupy, która z danej sytuacji korzysta albo na niej traci. Będąc, zatem człowiekiem mającym wiele wątpliwości, trudno mi być „partyjnym”, czyli posłusznym programowi jakiejś partii. Zatem nie mogłem powiedzieć moim znajomym, a nawet rodzinie, że jestem za, a nawet przeciw bieżącemu rządowi PiS-u, której to koncepcji „rozdwojenia jaźni” moi bliscy nie rozumieli, albo wygodniej im było jej nie rozumieć lub nie spostrzegać.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!