Myślałam, że jestem kobietą sukcesu. Albo naprawdę taką byłam, ale to czas przeszły dokonany. Tak było w Polsce.
Własny gabinet, wygodny fotel.
Prestiż.
Jednak nawet w chwilach największego samozadowolenia towarzyszyła mi tęsknota za czymś większym, nieogarnionym.
Jakaś wewnętrzna niewygoda ustawicznie dawała o sobie znać i zmuszała do coraz to nowych penetracji nieznanych obszarów.
Kursy relaksacyjne, samokontroli umysłu, chiromancji, tai-chi etc.... nie gasiły wewnętrznych poruszeń, tęsknot i pragnień. Idąc tropem nieustannych poszukiwań, usłyszałam o duchowości ignacjańskiej. Właściwie, raczej przypomniano mi o niej, bo wiele lat temu dane mi było się o nią się otrzeć, czego dowodem jest zapełnione miejsce na półce w mojej domowej biblioteczce przez egzemplarz ćwiczeń duchownych i świetną pozycję J.L. Martina "Vigil – Ja Ignacy Loyola", w której autor przemawia w imieniu samego założyciela Towarzystwa Jezusowego. Nie zgłębiłam jej wówczas dokładnie. Ćwiczeń duchownych także nie.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!