Opuszczenie własnego kraju i budowanie swego życia wśród obcych ludzi, ich zwyczajów, często wcale lub słabo znanego języka – to poważna decyzja życiowa. Wiemy o tym wszyscy doskonale.
Czasem wyjeżdża się na turystyczną wycieczkę z zamiarem szybkiego powrotu, a potem sprawy tak się układają, że zostaje się na dobre (i złe) w nowym miejscu. Tak było ze mną.
Przyjechałem na letnie trzy miesiące 1981 roku, korzystając z niespodziewanego otwarcia granic naszego peerelu. Kto składał podanie, dostawał paszport, nikt o nic nie pytał i szło się na ul. Piękną po kanadyjską wizę, którą też po zdawkowym pytaniu – dokąd, po co – wszystkim (chyba) ambasada dawała. Lekko, łatwo i przyjemnie. Właściwie jedyną trudność sprawiało stanie w długiej kolejce, która wiła się aż do Alei Ujazdowskich.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!