Trwoga istnienia jest dobrze opisana. Od protestantów Kierkegaarda i Heideggera po ateistę Sartre'a. Każdy może jej posmakować. Lęk przed tym, co jest, i przed tym, co może być. Jesteśmy jak plemię z kotliny, które wie, że czeka je wędrówka przez góry, na drugą stronę…
Mimo całego zgiełku odkrywania ludzkich mocy, transformacji technicznej świata, pozyskiwania nowych narzędzi oddziaływania – wchodzenia w głąb rzeczy i przestrzeni kosmosu; mimo pokracznego wpychania paluchów do garnków życia, człowiek nadal się trwoży.
Dzieje się tak dlatego, że z własnej pychy i szatańskich podszeptów usiłuje być tym, kim nie jest, niezależnym i samowystarczalnym. Po prostu, usiłuje zapomnieć, że jest dzieckiem Bożym. Kiedy zapominamy o własnej naturze, tracimy grunt pod nogami; otwiera się czeluść trwogi. Wielu wlewa w nią całe morza samookłamywania. Stara się odsunąć od siebie, nie myśleć o rzeczach ostatecznych, zatopić w pracy, zaabsorbować codziennymi zdarzeniami, podniecać karierą, "szybkim" życiem na adrenalinie, zalewa ją alkoholem, narkotykami, lekami psychotropowymi, chodzi leczyć się z depresji.
Wielu z nas usiłuje nie dopuszczać do siebie prawd podstawowych, namacalnych; że przemijamy, że jesteśmy tutaj tylko po to, by odejść, że tutaj nie jest na zawsze i żadnych rzeczy materialnych zabrać nie możemy. Używamy tego świata tylko na chwilę, krótką chwilę.
Przechodzimy przez kotlinę i powoli wchodzimy na przełęcz.
Człowiek zdołał zbudować chrześcijańską cywilizację Zachodu, bo przez wieki jego wzrok spoczywał na tym, co wieczne. Wiedział, że z tego świata jest wybawiony, wiedział, jak ma żyć. Bo przecież wieczność zaczyna się dzisiaj, tu i teraz.
Nasza osobista wieczność wkroczyła na świat wraz z naszym poczęciem.
Zaistnieliśmy! I tu jest jedynie początek. To, co tu, liczy się jedynie ze względu na to, co tam.
A wszystko to stało się możliwe przez Niego, który sam do nas przyszedł, by pokazać drogę. Przyszedł i wciąż przychodzi do każdego i namawia.
Dlaczego nie przymusza? Dlaczego nas wszystkich niczym głupie stado baranów (którymi tak często jesteśmy) nie zapędzi psami do wieczności?
Dlaczego nam nie wykręci ręki, nie wrzuci do wora i tam nie powiezie? Nas głupich, którzy tak łatwo dajemy się zwodzić, którzy tak łatwo reagujemy na perkal i paciorki?
Nie czyni tego, bo nas kocha, szanuje, bo jesteśmy mu bliscy, bo dał nam jeden z największych darów – wolną wolę, dał nam zdolność kochania i zdolność rozumowania, że stworzył nas na swój obraz. Obiecuje, że gdy do niego sami przyjdziemy, da nam wszystko – obiecuje "obcowanie świętych". Zna nas jak zły szeląg, był tu, żeby pokazać drogę, żeby nas zbawić. Ta droga jest bajecznie prosta, otwarta dla każdego, bynajmniej za sprawą bogactw tego świata.
Boże Narodzenie przypomina, że Pan Bóg rodzi się w każdym z nas, do każdego przychodzi tak delikatnie, jak dziecko, od nas zależy, czy inni będą go w nas dostrzegać, od nas zależy, czy damy mu w nas urosnąć, czy będzie z nami do końca. Dlatego, że dał nam wolną wolę – cechę istot wyższych, dlatego, że chce, byśmy sami wybrali Boży Ład, abyśmy sami bez żadnego przymusu odpowiedzieli na Jego miłość, przyjęli Jego dar.
Jeśli tak się stanie, jeśli nie wyrzucimy Go z siebie, nigdy nie będziemy już sami, i żadna czeluść przed nami się nie otworzy.
My jesteśmy z Niego, przez Niego i dla Niego Króla Wszechświata.
Jeśli przyjmiemy prawdę naszego udziału w Nim, przestaniemy się lękać, a wzrok naszej duszy spocznie na rzeczach trwałych, sięgnie poza kotlinę doczesności.
Mówię tu rzeczy najbanalniejsze z banalnych, bo przecież, aby przepełnić życie radością wystarczy zaczynać dzień od modlitwy, aby przestać się trwożyć wystarczy przyjąć łaskę Bożą, otworzyć się na Niego w nas.
Dzisiaj wielu ludzi zachowuje się jak pijane zające, również przez nas, przez nasz grzech; wielu wyrzuca kochające, delikatne Boże Dziecię ze żłóbka swego sumienia.
Robią to z łatwością, która czasem ich samych zadziwia. Daje chwilowe uczucie "wyzwolenia". Wydaje im się przez moment, że sami mogą stanowić porządek świata, że Pan Bóg do niczego nie jest im już potrzebny.
Potem "wyzwalają się" na co dzień, ale coraz bardziej niknie przyjemność z tym związana, zaczyna pojawiać się pustka, wkracza trwoga... Próbują wówczas się ratować, coś zaradzić, nie chcą się przed sobą przyznać, że to dlatego, iż Go wyrzucili od siebie. Zaczynają szukać możliwości łatania egzystencjalnej dziury, stają się "poszukujący". I pół biedy, jeśli po kilku próbach, z pokorą przyznają się przed sobą do klęski i ponownie otworzą na łaskę; pół biedy, gdy uznają swą głupotę. Wymaga to bowiem poskromienia pychy, wymaga dostrzeżenia wiecznego horyzontu, przemyślenia samego siebie, urodzenia się na nowo; urodzenia się na nowo poprzez przyjęcia przychodzącego na świat Chrystusa.
"Nie było miejsca w gospodzie…" I nasze serca są często tymi "gospodami".
Szans nawrócenia jest wiele, Pan Bóg dotyka każdego inaczej. Dotyka nas szczególnie w Boże Narodzenie. To są święta mocnego oddziaływania. Miłość Boża rozlewa się po świecie szczególnie, widać ją na każdym kroku. W ten nastrój usiłuje się wlać komercja, sprzedaż fantów tego świata; zło zawsze ubiera się w szaty dobrego. Nie dajmy się! Otwórzmy serca na prawdziwą Radość, przeciwieństwo egzystencjalnej trwogi, przestańmy rozglądać się po tym, co kto ma, oprzyjmy wzrok na wieczności, którą niesie nowo narodzony Bóg-Człowiek w darze.
Wesołych Świąt, niech to będzie dla nas wszystkich czas wielkiego szczęścia.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!