Nigdy dotąd nie brałam udziału w proteście, wiecu czy manifestacji. Miałam w głowie zakodowany strach przed fanatycznymi tłumami i to mnie chyba jakoś odstraszało. Tym razem jednak, gdy znajomy zaproponował wyjazd na Marsz dla życia, postanowiłam zaryzykować. Dodatkowym argumentem na pewno była możliwość wyrwania się z domu i przejechania do Ottawy.
Nie będę ukrywać, że się... trochę spóźniliśmy. Pod parlamentem stawiliśmy się około pierwszej po południu, więc po wszelkich przemówieniach wstępnych. Jednak biorąc pod uwagę panujący upał i hałas, to może nawet lepiej. Słońce niestety dokuczało Jackowi – po różnych próbach uspokojenia go prawie połowę marszu spędził na moich rękach, delektując się mlekiem.
Okazało się, że nie tylko ja byłam z dzieckiem. I inne też płakały. Różnica polegała na tym, że moje jest na tyle małe, że mogę je wziąć na ręce. Inne miotały się w wózkach.
A przed ratuszem panowie budowlańcy w najlepsze wiercili sobie w asfalcie. Przez chwilę pomyślałam, że to specjalnie, że ma to też podłoże ideologiczne...
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!