Powszechnie wiadomy jest ciężar gatunkowy i ilościowy zbrodni stalinowskich. Co prawda Rosjanie od pokoleń mają dość swoiste pojmowanie władzy.
Ten władca jest godny szacunku i miłości, który ma twardą rękę i bezkompromisowo rządzi. Gdy Iwan Groźny powiesił publicznie zbuntowanych bojarów, naród rosyjski rzekł: dobry, sprawiedliwy pan, będzie rządził dobrze. Rzeźnik Stalin nazywany był pieszczotliwie batiuszką, ojczulkiem, mimo że wymordował lekką ręką 100 mln Rosjan i wielu ludzi z innych narodów.
Na pochodach pierwszomajowych obecnie kilkanaście tysięcy nosi jego portrety i innych przywódców Kremla skandując hasła komunistyczne!
Pamiętam, kiedy umarł, miałem wtedy siedem lat. Do dzisiaj widzę setki płaczących kobiet, czarne kiry na flagach i powszechne łkanie i chlipanie. Później czytałem w szkole wiersze Broniewskiego czy Szymborskiej nazywane go ojcem narodów i światłem słonecznym. Jeszcze nie wiedziałem, że jest to choroba wirusowa. Choroba mózgu z zakłóceniem osobowości. A właściwie częściowe jej wykastrowanie. Taka ekstrakcja samodzielnego myślenia, paraliż logiki, opieranie się na bodźcach z zewnątrz, a nie racjonalnych wydarzeniach. Stalin właściwie był prekursorem rozwoju i rozbudowy masowej propagandy. Jego propagandziści rzucili hasło "radio w każdym siole", a w teren wyruszyło setki kin objazdowych wyświetlających w lokalnych świetlicach filmy sowieckie, w których dominowały pozytywnie przedstawione wzorce ustrojowe. Ludzie w zapadłych wioskach czy miasteczkach po raz pierwszy zetknęli się z przekazem radiowym i po zapowiedzi, że będzie przemawiał z Moskwy towarzysz Stalin, mieszkańcy spieszyli niczym na nabożeństwo, chłonąc każde kłamstwo czy fantazję batiuszki.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!