Kiedy książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” złożył był wizytę królowi Stanisławowi Augustowi, powiedział mu na powitanie: „ta sama ręka, która Waszą Królewską Mość wyniosła na tron, mnie tu przywiodła”. Ciekawe jaka ręka przywiodła prezydenta Donalda Trumpa do Hanoi, gdzie spotkał się ze „świetnym liderem” - jak nazwał go amerykański prezydent – czyli Kim Dzong Unem?
Tajemnica to wielka, ale nie jest wykluczone, że to ręka chińska, która powoli zaczyna wyrastać na wielką piąchę, skłaniając amerykańskiego prezydenta do poszukiwania przyjaciół również wśród tych, których jeszcze do niedawna za przyjaciół nie uznawał, to znaczy – zimnego ruskiego czekisty Putina i „świetnego lidera” Kim Dzong Una. Wprawdzie rozmowy obydwu mężów stanu – no bo jeśli Kim Dzong Un zasłużył u amerykańskiego prezydenta na tytuł „świetnego lidera”, to skromniejszy tytuł „męża stanu” chyba też mu przysługuje – jeszcze się nie rozpoczęły, ale jeśli nawet się już rozpoczną, to nie jest pewne, czy prezydent Trump ośmieli się wytknąć „świetnemu liderowi” całkowity brak postępów w „denuklearyzacji” Półwyspu Koreańskiego. A ta „denuklearyzacja” była – jak pamiętamy - pretekstem do spotkania w Singapurze. Wtedy jednak Kim Dzong Un właściwie, poza ogólnikami, że dobrze byłoby, gdyby było dobrze, niczego prezydentowi Trumpowi nie obiecał. Skoro niczego nie obiecał, ani też nie uczynił niczego w kierunku „denuklearyzacji” Półwyspu Koreańskiego, to trudno oczekiwać, że w Hanoi będzie inaczej, zwłaszcza, że prezydent Stanów Zjednoczonych prawi mu, jeden za drugim, komplementy. Okazało się ie tylko, że Kim Dzong Un, mimo wszystkich swoich wyczynów, jest w oczach prezydenta Donalda Trumpa „świetnym liderem”, z którym spotkanie „przynosi mu zaszczyt”, ale w dodatku – że Korea Północna dysponuje „ogromnym potencjałem”, który dla „mojego przyjaciela” - jak pólnocnokoreańskiego dyktatora nazwał prezydent Trump – jest „historyczną szansą”. Tymczasem warto pamiętać, że prezydent Trump spotkał się z Kim Dzong Unem w Singapurze tylko dlatego, że Korea Północna, nie czekając, aż amerykański prezydent otworzy przed nią „historyczną szansę”, swój potencjał całemu światu pokazała w postaci udanych testów pocisków balistycznych i nie wystraszyła się demonstracji siły w postaci amerykańkiej flotylli z lotniskowcem w roli głównej, które z Singapuru wypłynęły w kierunku posiadłości Kima Można by zatem odnieść wrażenie, że czasami korzystniej jest być nieprzyjacielem Stanów Zjednoczonych, niż sojusznikiem. Nic na przykład nie wiemy o tym, by prezydent Trump udelektował tyloma komplementami prezydenta Andrzeja Dudę, chociaż ten, podczas audiencji w Białym Domu, nie ośmielił się pisnąć słowa na temat ustawy 447 JUST. Ba – nie wiemy nawet, czy nazwał go „swoim przyjacielem”, ani czy podał mu dłoń do ucałowania. Mniejsza zresztą o pana prezydenta Dudę, bo „koń - jaki jest – każdy widzi” - jak pisał ksiądz Benedykt Chmielowski – ale czy w stosunku do Korei Północnej pani Zorżeta Mosbacher ośmieliłaby się na połajanki, jakich nie szczędziła władzom naszego, sojuszniczego przecież bantustanu? Nawiasem mówiąc, z podobnego założenia wyszli autorzy znakomitej komedii filmowej z 1959 roku. Alpejskie księstewko Fenwick, nie mogąc uporać się z nieuczciwą konkurencją ze strony jakiegoś kalifornijskiego winiarza, wypowiedziało Stanom Zjednoczonym wojnę. Księżnę przekonał do tego jej doradca, wskazując na Niemcy i Japonię, które wojnę ze Stanami Zjednoczonymi przegrały, dzięki czemu kwitną ekonomicznie, jak nigdy dotąd. Ale Fenwick wojnę ze Stanami Zjednoczonymi wygrał, co stało się powodem rozmaitych komicznych komplikacji.
Toteż kiedy rząd naszego bantustanu musi osłaniać nieuniknione przeforsowanie nakazanego przez sekretarza stanu USA, pana Pompeo, „kompleksowego ustawodawstwa”, które stworzy pozory legalności dla realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, przedstawieniem brawurowej obrony godności narodowej, na którą nastąpili – kto wie, czy nie poproszeni o to przez naszych Umiłowanych Przywódców - przywódcy zaprzyjaźnionego Izraela – warto zwrócić uwagę, że w stosunku do takiej np. Białorusi, na której obecnym terytorium Niemcy wymordowały co najmniej tylu Żydów, co w Polsce, nikt żadnych roszczeń majątkowych nie wysuwa, ani nawet o tym nie pomyśli. Tymczasem Białoruś nie jest sojusznikiem USA, a bywało, że była przez tamtejszych polityków uważana za rodzaj kraju nieprzyjaznego, przynajmniej wtedy, gdy Kondoliza Rice nakazała zrobić porządek z tamtejszym prezydentem Aleksandrem Łukaszenką. W ogóle to dziwna sytuacja, kiedy przez całe lata nasi Umiłowani Przywódcy naigrawali się z Białorusi, że nie jest suwerenna, a teraz, kiedy zimny ruski czekista Putin przedsiębierze jakieś podstępne knowania, trzęsiemy się ze strachu, by Białoruś suwerenności nie utraciła. A jakże może teraz ją utracić, kiedy przecież przedtem jej nie miała?
A tymczasem to nie koniec naszych lęków. Nie mówię już nawet o perspektywie żydowskiej okupacji Polski, która nieuchronnie nastąpi po przeforsowaniu „kompleksowego ustawodawstwa”. Ale przymilne okadzanie przez amerykańskiego prezydenta Kim Dzong Una budzi obawy, że nie jest on ostatnim przyjacielem, którego Stany Zjednoczone będą chciały sobie pozyskać, żeby stworzyć jakąś przeciwwagę rosnącej potędze chińskiej. Warto przypomnieć, że w roku 2008 USA miały budżet wojskowy w wysokości 622 mld dolarów, co stanowiło równowartość połączonych budżetów wojskowych następnych 17 państw świata – ale w roku 2017 budżet wojskowy USA stanowił równowartość połączonych budżetów wojskowych już tylko 8 następnych państw świata. Kto wie, czy w tej sytuacji prezydent Trump, albo jakiś jego następca, nie wpadnie na pomysł, by na wszelki wypadek zapewnić sobie przynajmniej życzliwą neutralność Rosji? A zimny rosyjski czekista Putin może wtedy postąpić podobnie, jak Józef Stalin w 1939 roku, kiedy to uzależnił ewentualny udział w koalicji antyniemieckiej oddaniem mu z góry Polski, bedącej sojusznikiem Wielkiej Brytanii i Francji. Warto zwrócić uwagę, że właśnie o takiej możliwości napomknęła niedawno żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją Adama Michnika, nazywając to „najczarniejszym” koszmarem Zbigniewa Brzezińskiego. Ale koszmary, przynajmniej niektóre, niekiedy się sprawdzają, a poza tym Zbigniew Brzeziński już nie żyje, więc jest prawie pewne, że żaden z amerykańskich prezydentów żadnymi jego koszmarami, niechby i „najczarniejszymi”, nie będzie się przejmował. I co my wtedy zrobimy, kiedy już teraz wykonujemy desperacki slalom między Volkslistami – bo już tylko do tego sprowadza się polityka zagraniczna naszego bantustanu – o ile w ogóle jakiś wybór Volkslisty jeszcze nam przysługuje?
Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!