Zamość
Nigdy nie byłem w tym wspaniałym mieście na południe od Lublina. Wiele lat temu opowiadał mi o nim zmarły kilka lat temu przedostatni ordynat Jan hr. Zamoyski. Jego wielki praszczur w ciągu pięciu lat kazał zbudować zupełnie nowe miasto wedle projektu architekta włoskiego w latach 1595–1600.
Było ono też otoczone murami i była to jedna z ważniejszych warowni broniącej Rzeczpospolitej. Wiele razy połamali sobie o nie zęby obcy, między innymi Chmielnicki, a Szwedzi nawet nie przystąpili do zdobywania miasta, bo ocenili, że to będzie bardzo kosztowne, a gdy odchodzili, hetman Zamoyski wyprawił pod murami miasta im ucztę, ale nie mieli krzeseł i odtąd uczta na stojąco jest zwana "szwedzkim stołem".
Wojna i sezon [36]
Nie przeczę, że Wilno było "miasteczkiem" uniwersyteckim, no i dużą atrakcją dla turystów. Nie tylko dla turystów, których intrygowało "kamienne misterium" kościoła św. Piotra i Pawła lub podniecały doskonale zachowane – wraz ze strojami – trupy w katakumbach pod kościołem Dominikanów.
Wilno było magnesem dla par rozwodzących się. Było dla Polski w miniaturze tym, czym jest Reno w Newadzie dla Stanów Zjednoczonych. Wilno udzielało rozwodów kalwińskich. Nawrócenie na kalwinizm, rozwód i ślub w pięknej klasycystycznej świątyni na Zawalnej, na której widniał napis "Dajcie cześć Panu", odbywały się szybko, sprawnie i bezboleśnie. Spisanie protokołu ślubnego odbywało się w biurze superintendenta zboru kalwińskiego pod wielką palmą w wazonie. Toteż niektórzy nazywali ślub kalwiński ślubem "pod palmą". Gdy mecenas wileński pan Szyszkowski prosił o rękę pewnej panienki, matka jej zaprotestowała:
– Przecie pan ma żonę! Więc jakże chce się pan żenić z moją córką? Żaden ksiądz nie da wam ślubu.
– Posiadam rozwód kalwiński. Toteż weźmiemy z córką pani ślub pod palmą.
– Daruje pan, ale córka moja nie jest małpą, aby brać ślub pod palmą.
Sprawy rozwodowe były ładnym źródłem dochodu dla wileńskiej wspólnoty kalwińskiej i dla stowarzyszonych z nią adwokatów. Wśród nich rej wodził kalwin z dziada pradziada, a kuzyn Tadeusza Genio Falkowski. Genio był żonaty z posażną panienką z Grodzieńszczyzny Helcią Mikulską, która niemal co roku dostawała jakiś spadek po tym lub innym z bezdzietnych krewnych. Takie co roku spadające sukcesje były już w owych czasach anachronizmem i z tego tytułu pani Helcia powinna być zaliczona do oryginałów litewskich płci pięknej. Łącznie z zarobkami Genia z adwokatury mieli ładne dochody. Dochody te płynęły jednak jakoś przez palce. Prowadzili dom otwarty, w którym goście czuli się dosłownie jak u siebie w domu. Pani Helcia nie należała do rządnych gospodyń: służba – oczywiście stara i zasłużona – okradała ją niemiłosiernie. Genio miał poza tym swe wydatki kawalerskie. No ale rozwody stawały się coraz bardziej modne, mnożyły się i życie w gościnnym domu Geniostwa Falkowskich płynęło przyjemnie.
Przykład rozwodów szedł z góry. Nie było dnia, aby oko rdzennego wilnianina nie zauważyło w sali Żorża jakiejś nowej obcej twarzy: samotnego
mężczyzny lub samotnej, zazwyczaj przystojnej kobiety przy jednym ze stolików. Od razu wiadomo było, że to przyjezdni, którzy zjechali do Wilna, aby brać ślub "pod palmą". Niemal wszyscy dygnitarze pomajowi lub kandydaci na takich dygnitarzy byli rozwodnikami.
Jeden z pierwszych zjawił się Józef Beck, wtedy jeszcze pułkownik. Jednocześnie przyjechał generał Burhardt-Bukacki z żoną, z którą się rozwodził, aby ją oddać Beckowi. Po zakończeniu rozwodu i po ślubie całe towarzystwo w najlepszej komitywie poszło do Żorża na obiad. Na obiad ten zostali również zaproszeni Geniostwo Falkowscy oraz Jerzyk Irteński, który wtedy pełnił przejściowo funkcję sekretarza Genia. Jerzyk swoim zwyczajem przyszedł na obiad pod lekkim gazem, a w czasie obiadu urżnął się do reszty. Toteż znudzony niekończącą się przemową Genia, który lubił wygłaszać dłuższe oracje, zapytał głośno nowo zaślubioną żonę Becka:
– Czy to prawda, że mąż pani stuknął Zagórskiego?
Na to pani Beckowa roześmiała się i przez stół powiedziała mężowi:
– Wiesz, Józiu, już ta wersja doszła do Wilna.
Beck uśmiechnął się i odrzekł:
– Wiem, wiem o tym, ale to nie moja zasługa.
Jeśli chodzi o echa wileńskie "zaginięcia" generała Zagórskiego, warto wspomnieć o jeszcze jednym małym zdarzeniu. Do pijącej w Palais de danse kompanii podszedł pułkownik Wenda. Wśród pijących był m.in. pan Jerzy Houwald z Mejszagoły. Uchylił się od podania ręki pułkownikowi Wendzie, oświadczając, że pierwej musi się dowiedzieć o losach generała Zagórskiego. Pułkownik Wenda udał, że nie słyszy, pokręcił się przy stoliku przez chwilę, po czym odszedł.
Na początku 1935 roku umarła w Wilnie pani Kadenacowa, siostra Józefa Piłsudskiego. Kolega Tadeusza Wiktor Piotrowicz zaproponował, aby przyłączyć się do towarzystwa udającego się na dworzec na spotkanie marszałka przyjeżdżającego na pogrzeb siostry. Stanęli z Wiktorem o kilka kroków od dywanu, po którym Piłsudski szedł z salonki do sal reprezentacyjnych na dworcu. Tadeusza uderzyła zgarbiona postać i szarozielonkawa cera dyktatora.
– Chyba niedługo pociągnie – szepnął Wiktorowi.
– Ach, co ty mówisz! – wykrzyknął przerażony Piotrowicz.
Wszyscy wiedzieli, że Piłsudski jest od paru lat poważnie, a od kilku miesięcy ciężko chory. I wszyscy wiedzieli, że już nie on rządzi państwem.
A jednak jego "duch" trwał i – dobry czy zły – nie dopuszczał, aby się wszystko rozkleiło i aby nastąpiła "dekompozycja" – wyraz tak popularny w okresie po jego śmierci.
Jeszcze dwa lata przedtem "duch" ten przybierał kształty zupełnie realne. Inżynierowi Kazimierzowi Falkowskiemu groziło zwolnienie ze stanowiska dyrektora kolei państwowych. Już niemal oficjalnie wymieniano nazwisko jego następcy – jakiegoś pułkownika. I oto do Wilna zjeżdża Piłsudski i w pałacu Rzeczypospolitej odbywa się raut i "cercle" z jego udziałem. Marszałek – zgarbiony, w workowatym jakby na wyrost uszytym błękitnym mundurze – przechodzi przez salę obojętnie obok wyprężonych generałów i tych lub innych dygnitarzy lokalnych. Raz stanął, witając się serdecznie z jakimś starcem z długą siwą brodą. Potem zamienił kilka słów z jakąś skromnie ubraną staruszką. Wreszcie we drzwiach prowadzących do "ekskluzywnego" saloniku zatrzymał się i długo trząsł rękę panu Kazimierzowi Falkowskiemu, mówiąc mu coś do ucha i śmiejąc się serdecznie.
A pan Kazimierz stał wyprostowany z czerwoną i promieniejąca twarzą.
Gdy Piłsudski odszedł, tłum generałów i innych dygnitarzy okrążył Falkowskiego. Posypały się pytania:
– Co panu mówił marszałek?
Falkowski rozłożył ręce ruchem udanej bezradności:
– Niestety, nie mam prawa tego wyjawić.
Czy potrzebuję dodawać, że słuchy o postanowionej dymisji Falkowskiego urwały się jak nożem uciął, i że pozostał do śmierci – niestety rychłej – na stanowisku dyrektora kolei.
W kilka dni po raucie Tadeusz był na brydżu u Kazimierzostwa Falkowskich. Gdy Tadeusz był wychodzącym, dyrektor wziął go na stronę.
– Muszę z panem porozmawiać na osobności, panie Tadeuszu – powiedział.
"Cóż on mi ma tak ważnego do powiedzenia?" – myślał Tadeusz. Usiedli przy biurku. Dyrektor Falkowski odrzucił w tył głowę i powiedział marzycielskim głosem:
– Kto raz jeden w życiu rozmawiał z marszałkiem, ten tego nigdy nie zapomni.
Na tym się skończyła rozmowa na osobności.
A gdy w dwa lata później przyszła wieść o śmierci Piłsudskiego, kolega Tadeusza dr Henryk Rudziński powiedział z rozpaczą w głosie:
– Straciliśmy ojca...
Tegoż dnia Stanisław Mackiewicz w artykule wstępnym w "Słowie" pisał: "Nie ma Polaka, który by chętnie nie oddał życia, byle tylko marszałek Piłsudski żył"...
"No to już stanowczo przesada" – pomyślał Tadeusz.
***
Na zakończenie tej wiązanki – maleńki kwiatek. Tadeusz lpohorski-Irteński zetknął się dwa razy w życiu z bliskimi krewnymi "królobójców". Za lat gimnazjalnych przyjaźnił się w Mińsku z uczniem szkoły handlowej Hryniewieckim, rodzonym bratankiem Ignacego Hryniewieckiego, który w roku 1881 rzucił drugą i śmiertelną bombę pod nogi cara Aleksandra II.
Wspomniałem o tym w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego".
A już w wieku dojrzałym kolegował w wileńskim urzędzie wojewódzkim z panem Kalajeff (tak się pisał!), lekarzem weterynarii w wydziale rolnictwa.
Ten pan Kalajeff był młodszym bratem "Janka" Kalajewa, który w roku 1905 zabił bombą w księcia Sergiusza Aleksandrowicza, moskiewskiego generał-gubernatora i stryja ostatniego cara. Nie badałem dziejów rodziny Kalajewów, ale dr Kalajeff mówił nieposzlakowaną polszczyzną, nawet z "warszawskim" akcentem, a "królobójca" Kalajew miał – według świadectwa historyków – polski akcent.
Rozdział XX
GASNĄCY ZNICZ
Jeżeli między dwiema wojnami Wilno było pod względem gospodarczym "wielką Dzisną", nie chciało się do tego smutnego faktu przyznać ani światu, ani – sobie. Jeszcze za wojewodowania pana Raczkiewicza w okresie "prosperity" po reformie walutowej Grabskiego, a przed kryzysem światowym, urządzono w Ogrodzie Bernardyńskim wspaniałe Targi Północno-Wschodnie. Było tłoczno i wesoło. W lunaparku młodzi i starzy z wielkim piskiem zjeżdżali w wagonetkach z "motagnes Russem". W stoiskach win
i wódek posilano się. Wielkim powodzeniem cieszył się zegar z figurkami i innymi sztuczkami. Zegar ten nakręcano raz na czterdzieści lat. Przed wejściem do izby, w której zegar demonstrowano, panował straszny tłok i jakiś dowcipniś wołał:
– Zegar nakręca się raz na czterdzieści lat, ale zapomniano nakręcić, więc dziś pokazu nie będzie!
Mimo jednak wspaniałego sukcesu Targów Północno-Wschodnich, mimo rozpoczętej przez generała Żeligowskiego propagandy lnu, Wilno pozostawało wciśnięte w worek i tylko optymiści wierzący w cuda mogli się spodziewać gospodarczego odrodzenia Wilna. W tym czasie Stanisław Mackiewicz (Cat) tak mniej więcej pisał we wstępnym artykule "Słowa":
"O dwunastej w południe stanąłem pośrodku jezdni ulicy Mickiewicza u jej wylotu na plac Katedralny i spojrzałem wzdłuż ulicy. Nie zobaczyłem ani jednego samochodu, ani jednej dorożki, ani jednego wozu. Na głównej arterii miasta nie było żadnego ruchu kołowego"...
W Wilnie panował chroniczny zastój. Stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego skazana na gospodarczy "worek", wyżywała się więc w naukach, sztukach pięknych i sporach politycznych.
Spory polityczne miały charakter trochę akademicki. Po przewrocie majowym prawdziwa opozycja, tj. endecja, siedziała jak mysz pod miotłą i prowadziła propagandę albo "ezopową", albo szeptaną. Istnieć – istniała, czego dowodem, że dalej wychodził endecki "Dziennik Wileński" i że większość studentów miała nastroje antysemicko-pałkarskie, ale jakiejś bardziej otwartej i wyraźnej akcji nie prowadziła. Zresztą, jak twierdzili biegli w misteriach politycznych, endecy w Wilnie nie byli podobni do endeków w Królestwie: mieli być łagodniejsi i rozumniejsi, innymi słowy – tutejsi.
Walkę otwartą toczyły dwa obozy piłsudczyków. Jeden był demokratyczny i konserwatywny, drugi konserwatywny i – rewolucyjny. Takie paradoksy możliwe były chyba tylko w Wilnie. Obóz demokratyczno-konserwatywny skupiał się przy "Kurierze Wileńskim", gdzie pierwsze skrzypce grali pan Kazimierz Okulicz i pani Helena Romer-Ochenkowska – oboje spadkobiercy wymierającej grupy tzw. demokratów wileńskich, zwanych też "krajowcami". Obóz drugi to było "Słowo", organ "żubrów" mający nawet winietkę żubra na papierze listowym, redagowany przez pana Stanisława Mackiewicza, popierany i finansowany przez ziemiaństwo, czerpiący też spore dochody z corocznych kilkudziesięciostronicowych ogłoszeń licytacyjnych Wileńskiego Banku Ziemskiego.
Obóz demokratów nazwałem "konserwatywnym", bo mimo ideałów demokratycznych i postępowych był ogromnie przywiązany do tradycji wileńskich i nie odznaczał się ani większą dynamiką, ani szczególnym polotem. Odwrotnie – jego adwersarz, organ konserwatywnych i nawet "monarchicznych" żubrów, był dynamiczny, pomysłowy, nieortodoksyjny, zaczepny – słowem był rewolucyjny.
Poza tym potrafił ściągnąć do redakcji najlepsze pióra miejscowe i szereg piór spoza Wilna.
Z Częstochowy
13 i 14 lipca odbyła się XXI Pielgrzymka słuchaczy Radia Maryja do sanktuarium na Jasnej Górze. Zjechali setkami autobusów rodacy z wszystkich zakątków Polski i po pielgrzymkach na święto Matki Boskiej 26 sierpnia jest to największy zlot rodaków na Jasnej Górze.
Msze Świętą koncelebrowali metropolita częstochowski abp Wacław Depo i abp gdański Leszek Głódź, który przypomniał, że mówienie o państwie prawa może być co najmniej dziwne, bo w myśl swego "prawa" zarówno hitlerowcy, jak i Sowieci wysyłali ludzi do gułagów i mordowali.
Wojna i sezon [34]
Gdy Tadeusz zjawił się w urzędzie wojewódzkim, jednym z jego kolegów był pan Stanisław Niekrasz. Do niedawna zajmował był stanowisko starosty święciańskiego, które jednak musiał opuścić. Dlaczego? W kasynie urzędniczym oblewano kupno krowy przez jednego drobnego ziemianina u innego drobnego ziemianina. Starosta Niekrasz przyłączył się do popijającej kompanii. Gdy wszystkim ze łbów porządnie się kurzyło, ktoś wykrzyknął:
– Oblewamy krowę, ale gdzież jest ona? Czemu nie weźmie udziału w tej uroczystości?
Projekt podobał się wszystkim. Z pewnymi trudnościami i – podobno – pomimo protestów pana Niekrasza wprowadzono krowę do sali jadalnej
kasyna i wylano jej na język kieliszek likieru.
Poza tym drobnym incydentem innych ekscesów nie było i wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie to, że o wypadku dowiedział się jeden z posłów ludowej partii "Wyzwolenie". "Pojenie" krowy likierem dostało się na łamy niektórych pism wileńskich i nawet stołecznych – oczywiście z przesadnymi i złośliwymi komentarzami – przy czym w liczbie osób częstujących krowę likierem wymieniano pana Niekrasza. Przeniesiono go więc ze stanowiska starosty na mniej "eksponowane" stanowisko w urzędzie wojewódzkim.
Tadeusz był przez jakiś czas przedstawicielem wojewody w komisji dyscyplinarnej dla niższych funkcjonariuszy policji państwowej. Jedna ze spraw dyscyplinarnych na długo utkwiła mu w pamięci. St. przodownik Maćkowiak i st. posterunkowy Stefańczyk byli oskarżeni o pobicie dwóch uczniów gimnazjum białoruskiego Daniela i Babrouskiego, posądzonych o działalność wywrotową. Interpelacja sejmowa posłów klubu białoruskiego przytaczała skargę jednego z uczniów, którego wedle jego słów policjanci "bili pa piatam niekaj aławianaj buławaj aże u mazhach kałoła".
Dochodzenie przeprowadzone przez specjalnie delegowanego urzędnika administracyjnego nie potwierdziło stawianych policji zarzutów. Ale oto
w sprawę wmieszał się element kobiecy. Obaj policjanci wzdychali do tej samej dziewczyny i jeden z nich zdobył jej względy. Wtedy wzgardzony rycerz postanowił się zemścić i zemścił się w ten sposób, że złożył raport do władz przełożonych donoszący, że rywal bił aresztowanych chłopców białoruskich. Przy tej okazji przyznał się, że i on brał udział w biciu. Obu winowajców wydalono z szeregów policji niejako automatycznie. Jakże zdziwił się Tadeusz, gdy po upływie pół roku sprawa st. przodownika Maćkowiaka i st. posterunkowego Stefańczyka znów się znalazła na wokandzie komisji dyscyplinarnej.
– Przecież już raz wydaliliśmy ich z policji! – wykrzyknął.
– Tak, ale teraz mamy postępowanie rehabilitacyjne.
Okazało się, że w ciągu sześciu miesięcy zdarzyło się dużo rzeczy. Po pierwsze uczniowie Daniel i Babrouski uciekli na Białoruś sowiecką, a więc – bici czy nie bici – stracili, przynajmniej oficjalnie, poparcie sejmowego klubu białoruskiego. Po drugie panowie Maćkowiak i Stefańczyk zorientowali się, że emulacja o spódniczkę poniosła ich za daleko i oświadczyli, że oskarżyli jeden drugiego zupełnie bezpodstawnie, kierowani jedynie chęcią zemsty. Po trzecie sprawa przeciwko nim o pobicie aresztowanych zakończyła się w sądzie okręgowym uniewinnieniem. Komisji dyscyplinarnej pozostawało więc tylko rehabilitować niesłusznie wydalonych i przyjąć ich z powrotem do szeregów policji.
Nie na tym jednak koniec. Po miesiącu czy dwóch Tadeusz zobaczył po raz trzeci nazwiska Maćkowiaka i Stefańczyka na wokandzie komisji dyscyplinarnej.
– Ależ to kpiny! – żachnął się.
– Nic podobnego. Teraz są oskarżeni o zachowanie się nielicujące z godnością funkcjonariusza policji. Po rehabilitacji dostali obaj zaległe pobory za okres siedmiu czy ośmiu miesięcy. Z radości upili się i awanturowali po pijanemu.
Maćkowiak i Stefańczyk zostali tym razem ukarani dość łagodnie – pozbawieniem urlopu czy może tylko naganą. A pytanie, jak tam było naprawdę, tj. czy bili czy nie bili Daniela i Babrouskiego po piętach ołowianą buławą, pozostało bez odpowiedzi.
Tadeusz odbywał dużo podróży służbowych po Wileńszczyźnie. Czasem brał ze sobą dubeltówkę i zależnie od okoliczności łączył pożyteczne z przyjemnym. W czasie jednej z takich podróży był świadkiem, jak w przedziale drugiej klasy awanturował się major 23. pułku ułanów grodzieńskich, przy czym krzyczał w języku bardziej podobnym do białoruskiego niż do polskiego. Okazało się, że był to major Czuczełowicz, któremu w niniejszej kronice należy się wzmianka. Był Białorusinem. Nazywano go "Czuczeło", co podobno było niegdyś jego rodowym nazwiskiem. Gdy zdawał egzamin z polonistyki w czasie egzaminu dla oficerów bez cenzusu, spytano go, co słyszał o "Trenach" Kochanowskiego. Na to Czuczełowicz wykrzyknął oburzony:
– Kachanouskaha znau. Dobry byu aficer, ale uż u trenach [tj. taborach] nikoli nie służyu!
Był też egzamin z francuskiego. Rotmistrz Andrzej Węcławowicz przygotowywał Czuczełowicza do tego egzaminu po koleżeńsku, acz z wielkim trudem, chociaż chodziło o wykucie trzech słów po francusku: łyżka, nóż i widelec, co w pronuncjacji Czuczełowicza brzmiało: kuljer, kuto i furszet.
Gdy rotmistrz Węcławowicz ostrzegał, że trzech słów może być za mało i że mogą o co innego zapytać, dzielny major odparł:
– Nie paśmiejet jon. Darom ja jemu trzy razy indziuki posyłał! Tak u nas umówione.
Tenże Czuczełowicz, dowodząc półpartyzanckim oddziałem kawalerii na początku roku 1919 i posłyszawszy, jak ułani innego pułku śpiewali "Pasłam ja wołki na Bukowinie", kazał swoim żołnierzom nauczyć się tej piosenki, która jednak w ich interpretacji brzmiała "Pasła ja wouki [tj. wilki] na ługawinie".
Tadeuszowi zdarzało się nieraz bywać na jarmarkach w miasteczkach powiatowych i gminnych. Dziwił się, że Żydzi w tych miasteczkach zostali spolonizowani niemal w samym zaraniu niepodległości, o wiele prędzej niż w Wilnie. A więc był świadkiem, jak Żyd zgorszony wygórowaną ceną, której chłop żądał za konia, zaśpiewał: "O Bajadero!" i odszedł machnąwszy ręką.
A innym razem i na innym jarmarku Żyd w podobnych okolicznościach zmrużył oczy i powiedział chłopu zjadliwie: "Mów do mnie jeszcze"...
Polując u Mietka Goryniewskiego, Tadeusz kilka razy zaglądał do Dzisny.
Miasto robiło na nim ponure wrażenie. Już przedtem na konferencjach wojewódzkich obijało mu się o uszy zdanie, że wszelka pomoc finansowa dla Dzisny jest "galwanizowaniem trupa". Co innego jednak słyszeć dosadne określenie rzucone na zebraniu, a co innego przekonać się na własne oczy.
Miasto miało ładne domki i było przecięte najprawdziwszymi szerokimi bulwarami ze szpalerami drzew w środku jezdni. Normalnie mogło być najładniejszym miastem Wileńszczyzny. Ale dziś było to miasto umarłych.
O ćwierć stajania za Dźwiną było już państwo Sowietów. Handel zamarł, bo nie było ani czym, ani z kim handlować. Raz w dzień autobus z Głębokiego przywoził pocztę i trochę nędznego towaru dla zaspokojenia potrzeb zdziesiątkowanej ludności miasta i kilku wiosek okolicznych. Wszyscy mieszkańcy mniej lub więcej przedsiębiorczy porzucili Dzisnę i szukali szczęścia gdzie indziej. Co drugi dom stał pusty i miał zabite deskami na głucho drzwi i okna.
Co trzeci dom butwiał i walił się w gruzy. Aby się choć czymkolwiek pochwalić, mieszkaniec Dzisny prowadził gościa na brzeg Dźwiny i pokazując pustą przestrzeń za rzeką po sowieckiej stronie mówił:
– Tam był majątek Biskupskiego, męża śpiewaczki Wialcewej. Teraz bolszewicy znieśli wszystkie osiedla i zabudowania w parokilometrowym pasie nadgranicznym.
Pusta więc przestrzeń za rzeką po czymś, co było, a czego już nie ma, stanowiła jedyną osobliwość Dzisny.
Gdy w dzień upalny Mietek Goryniewski z Tadeuszem wypili w odrapanej restauracji dwie butelki piwa i poprosili o trzecią, kelner odpowiedział, że piwa zabrakło: będzie dopiero za trzy godziny, gdy przyjdzie autobus z Głębokiego.
Dzisna zamarła, prawie umarła. Stolica i życie powiatu przeniosły się do Głębokiego. Na bramie wjazdowej do tego miasta widniał napis wielkimi literami: "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród". Tadeusz po prostu żenował się dopytywać, z czyjego pomysłu powstała ta brama z idiotycznym napisem.
Niemniej jednak ziemiankę powiatu dziśnieńskiego panią Stanisławowę Mohlową, z domu Oskierczankę, napis ten szczególnie irytował:
– Co to znaczy "skąd nasz ród"?! To my jesteśmy rody!! Cha-cha-cha – śmiała się śmiechem basowym. Ta sama pani Mohlowa miała utarczkę ze starostwem. Zaczęła budowę jakiejś przybudówki do murowanego domu mieszkalnego. Starostwo kazało wstrzymać roboty. Zdaniem architekta powiatowego dom był zabytkiem i wszelka przeróbka wymaga pozwolenia konserwatora. Pani Mohlowa wpadła w gniew:
– Jeżeli ten dom jest zabytkiem, w takim razie ja jestem jeszcze większym zabytkiem, gdyż ja ten dom budowałam.
Pani Mohlowa miałaby jeszcze większe pole do irytacji, gdyby była wiedziała, jakiego rodzaju inne zamachy kiełkowały w głowiznach urzędniczych. Z Warszawy przyszedł okólnik zalecający akcję "odruszczania" nazw miejscowości. Okólnik był w zasadzie słuszny, gdyż miał na celu przede wszystkim przywrócenie nazw dawnych. Nikt też się nie dziwił, gdy np. miasteczku nad Wisłą przywrócono nazwę Dęblin zamiast Iwangorod.
Ale urzędnicy powiatowi zrozumieli okólnik inaczej. Rozpoczęli próby "polszczenia" nazw miejscowych. Próby te czasem były absurdalne. Przez powiat dziśnieński szły szlaki batorowe. Stąd też nazwa miasteczka i stacji kolejowej Królewszczyzna. Stąd nazwa osady leśnej "Stańkról" związana z legendą, że przejeżdżającego przez las króla zatrzymał chłop okrzykiem: "Stań, królu" i prosił o naprawienie czynionej mu krzywdy. Było też w Dziśnieńszczyźnie kilka wsi i osad noszących nazwę "Karolewo". Mędrcy powiatowi ubrdali sobie, że są to nazwy rosyjskie i że trzeba je spolszczyć na "Karolowo". Szczęściem projekty te przechodziły w urzędzie wojewódzkim przez ręce Tadeusza, który nie dał im dalszego biegu. Niestety, nic udało mu się uratować nazwy "Radoszkowicze", które przefałszowano na "Radoszkowice" – na zasadzie rzekomo napisów na starych mapach.
Niedouczkowie powiatowi nie domyślili się, że nazwy na starych mapach były po łacinie.
Wspomniałem o Dziśnie, jako o mieście umarłych. Z zachowaniem wszelkich proporcji porównawczych i z marginesem pewnej przesady trzeba powiedzieć, że Wilno w okresie między dwiema wojnami było "wielką Dzisną". Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Już raz wspomniałem i zapewne jeszcze wspomnę o nieszczęściu "zurzędniczenia" i "zmilitaryzowania" Wilna.
Prawdę mówiąc, nie było to nieszczęście, lecz raczej "szczęście w nieszczęściu". Gdyby usunąć z Wilna urzędy i urzędników, gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę "wielką Dzisną" – miastem upiornym z domami o zabitych deskami oknach, z domami walącymi się w gruzy. Wilno między dwiema wojnami – wciśnięte w "worek" między trzy granice, których dwie były zamknięte dla obrotu gospodarczego – było miastem z urzędniczonym i zmilitaryzowanym, bo nim być musiało. Wilno żyło z urzędników i wojskowych.
Próbowali nakłonić mnie do opuszczenia sali...
Szanowny Panie Prezydencie
Jak zapewne Pan wie, w ostatnich dniach odbywał się w Pana mieście Festiwal Kultury Żydowskiej, gdzie nie omieszkano mówić o polskim antysemityzmie, a wśród panelistów nie zabrakło takich polakożerców jak pani Alina Cała.
Może Pan zapyta organizatorów, czemu nawet jednej z setki sesji nie poświęcono temu, co Polacy zrobili dla Żydów w czasie wojny, i pozwalam sobie przesłać Panu broszurę Żyda, profesora Datnera, pt. "Las sprawiedliwych". Mówiąc szczerze, to powinien Pan Prezydent spowodować, by utrzymywane za polskie pieniądze centrum kultury żydowskiej na Kazimierzu zorganizowało raz sympozjum poświęcone ratowaniu Żydów w czasie Holokaustu.
"Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie..."
Ubywa świadków, którzy przeżyli ludobójstwo na Kresach (mordowano Polaków nie tylko na Wołyniu), ubywa ludzi, którzy na własne oczy widzieli okrucieństwo ukraińskich rezunów, ale pamięć o tragedii polskiej ludności nie może ulec zapomnieniu.
Niestety, jesteśmy świadkami, jak polscy (czy rzeczywiście polscy?) politycy chowają głowy w piasek i udają, że nic się właściwie nie stało, że historia polsko-ukraińska zawsze była tragiczna, a na Wołyniu doszło do polsko-ukraińskiej wojny, a której po obu stronach były ofiary. Ludzi takich nie brakuje, ważną figurą w polskim Sejmie jest Miron Sycz, którego ojciec – za zbrodnie na Polakach – skazany został na karę śmierci. Wyroku jednak nie wykonano.
Wojna i sezon [33]
Otóż w Polsce legioniści kierowali się logiką tej białej emigrantki rosyjskiej: za swe "cierpienia" – prawdziwe czy urojone – dostawali stosownie do rangi wojskowej stanowiska wójtów, burmistrzów, starostów, wojewodów, ministrów, ambasadorów, dyrektorów banków państwowych. Major Kirtiklis dostał za swe cierpienia stanowisko naczelnika wydziału bezpieczeństwa, a z czasem wicewojewody, pana Dworakowskiego przeniesiono na stanowisko naczelnika wydziału administracyjnego. A w dwa lata później Kirtiklis wygryzł Dworakowskiego i z tego stanowiska. Na naczelnika wydziału administracyjnego mianowano Tadeusza Irteńskiego. Prasa wileńska umieściła krótki komunikat głoszący, że "pan minister spraw wewnętrznych mianował pana Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego na naczelnika wydziału administracyjnego".
Nazajutrz Tadeusz dostał od pana Karola Siemiaszki, oryginała spod Dokszyc, depeszę zaczynającą się tak: "Podziwiam trafność wyboru pana ministra spraw wewnętrznych"... W okresie "pomajowym" we wszystkich pokojach urzędów w Polsce zawisły na ścianach wywieszki z takim aforyzmem z pism Józefa Piłsudskiego: "Idą czasy, których znamieniem będzie wyścig pracy – jak przedtem był wyścig żelaza – jak przedtem był wyścig krwi". Ani Tadeusz Irteński, ani autor tej kroniki nie badali, z jakiego kontekstu została wyjęta powyższa sentencja. Można też wątpić, czy Piłsudski wiedział o powszechnym jej rozplakatowaniu. Tak czy inaczej, niedaleka przyszłość miała pokazać, jak bardzo źle autor sentencji przewidywał.
Stosunek Tadeusza Irteńskiego do postaci Józefa Piłsudskiego był chwiejny i zmieniał się falami. Taki zresztą musiał być stosunek tych milionów Polaków, którzy stali poza mistycznym kręgiem "siły magnetycznej" bijącej od Piłsudskiego. Ci, co stali w zasięgu tego kręgu, tj. piłsudczycy, po pierwsze kochali go (a miłość czyni ślepym), a po drugie wiedzieli, że żąda on od nich "ślepego posłuchu". Nawet tacy pośród nich, którzy byli w roku 1914 nie tylko całkiem dorośli, ale i w piśmie uczeni, uważali ten ślepy posłuch za coś naturalnego. Cóż więc można powiedzieć o pozostałych, przeważnie młodzieniaszkach, słabo lub zupełnie w piśmie nieuczonych?...
W czasie bez mała sześcioletniego pobytu w Warszawie lub w pobliżu Warszawy Tadeusz czuł do Piłsudskiego nieufność i niechęć. Był to rzecz jasna wynik oddychania powietrzem zatrutym miazmami endecji.
Ale i w tym okresie Tadeusz poczuł chwilę sympatii do Piłsudskiego, czytając jego słynną odezwę do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego wydaną po zdobyciu Wilna w kwietniu 1919. Sympatii tej nie zachwiały uporczywe drwiny Strońskiego i innych dziennikarzy szydzących z użycia przez Piłsudskiego w odezwie słów "kraj wasz". Poza tym, nawet w okresie niechęci graniczącej z nienawiścią, Tadeusz musiał przyznać, że Piłsudski ma piękną twarz – twarz "szlachetnego szlachcica" – bez cienia zagłobowości.
W Wilnie, pod wpływem sugestywnych artykułów Stanisława Mackiewicza, strzałka nastrojów Tadeusza przechyliła się stanowczo w kierunku sympatii do Piłsudskiego. Zaczarowała go liryka rozkazu do żołnierzy wydanego po zamachu majowym. Zaczarowała liryka ustępu o "miłym mieście" w przemówieniu na zjeździe legionistów w Wilnie. Ale jednocześnie Tadeusz nie mógł nigdy zapomnieć Piłsudskiemu jego niezrozumienia niebezpieczeństwa bolszewickiego.
A później przyszły rzeczy, które zaczęły strzałkę nastrojów przechylać w odwrotnym kierunku. Strzałka drgnęła po "zniknięciu" generała Zagórskiego. Potem przyszło "Dno oka", którego tekst Tadeusz przechowywał w teczce "Curiosa" aż do września 1939. W "Dnie oka" już nie było liryki. Artykuł był napisany stylem niezaradnym, z sileniem się na dowcipy, i przeplatany brzydkimi wyrazami. Najlepszą ocenę tego artykułu dał Józio Tyszkiewicz z Duniłowicz:
– Jak mógł człowiek mający podrastające córki ogłosić drukiem coś podobnie plugawego – oburzał się zacny Józio. Później przyszły – Brześć i Bereza.
Później Tadeusz dowiedział się od Stefana Irteńskiego, który dosłużył się wysokiego stanowiska w lotnictwie, że lotnictwo polskie nie rozwija się należycie, bowiem "Piłsudski, nie rozumie znaczenia lotnictwa". Nie rozumiał też zapewne znaczenia motoryzacji. Zestarzał się i był ciężko chory. Jego "gry wojenne", na które zjeżdżał do Wilna, polegały – jak można się domyślać – na operowaniu lancą ułańską i na doktrynie Suworowa: "Kula jest głupia, a bagnet – zuch!".
Ale najbardziej Tadeusza denerwował i niepokoił brak najważniejszej zalety, którą powinien posiadać faktyczny kierownik państwa – brak umiejętności dobierania ludzi. Starzał się, otaczał się "pretorianami", bo do nich tylko miał pełne zaufanie. Musiał też nabawić się na starość manii prześladowczej.
Gdy na kilka lat przed śmiercią przyjechał do Wilna i zatrzymał się, jak zwykle, w Pałacu Rzeczypospolitej – dawnym pałacu biskupa ks. Massalskiego – wszedł w płaszczu do gabinetu wojewody na krótką pogawędkę. Wyszedł i udał się razem z wojewodą do swoich apartamentów – już bez płaszcza.
Sekretarz osobisty wojewody pan Bohdan Wendorff i urzędnik pan Paweł Jankowski pomyśleli, że trzeba płaszcz marszałka zanieść do jego apartamentów. Gdy wzięli płaszcz do ręki, zdziwił ich niezwykły ciężar. Okazało się, że w obu kieszeniach płaszcza było po ciężkim parabellum.
Nominacje "pretorianów" na te lub inne stanowiska cywilne były najczęściej nieudane. Najfatalniejszą była nominacja generała Sławoja Składkowskiego na ministra. Nie bardzo się różniła od dokonanej przez jednego z cezarów rzymskich nominacji konia na stanowisko konsula czy senatora. Czy zresztą Piłsudski traktował poważnie swych nominatów?
Najciekawszą rewelacją w głośnych "Strzępach meldunków" jest okrzyk Piłsudskiego skierowany do Sławoja:
– Bo każę pana za drzwi wyrzucić!
Może wypada wyrazić żal – poniewczasie – że tego nie zrobił.
W roku 1929 umarł Czesław Jankowski. Stanisław Mackiewicz po- święcił mu artykuł wstępny pt. "Zgon wielkiego dziennikarza". Artykuł kończył się ślicznym wierszem lirycznym zmarłego. Ostatnia strofa tego wiersza brzmiała:
Śni się... Jak błogo... Cicho... I powoli
Na wszystko dziwny jakiś schodzi cień.
Daj mi, daj rękę... Przeszło już. Nie boli.
Już odświęcony wiosny mej i doli
Zaduszny dzień.
Ze śmiercią Czesława Jankowskiego odwróciła się jedna z ostatnich stron starego Wilna. Jeszcze miał trwać na posterunku Ferdynand Ruszczyc.
Jeszcze żył niepospolitej szlachetności, niemal niekanonizowany święty wileński, profesor Marian Zdziechowski. Jeszcze w ciszy, bez ostentacji żył i pracował Zygmunt Jundziłł. Jeszcze – w całkowitym zapomnieniu – trwał ostatni "krajowiec" wileński pan Ludwik Abramowicz.
Za trumną członek redakcji "Słowa" pan Michał Obiezierski niósł na poduszce ordery zmarłego.
A w rok później opuścił Wilno pan Władysław Raczkiewicz wybrany na marszałka senatu. Opuszczał Wilno z żalem, ale i z uczuciem pewnego urazu. W czasie sześcioletniego pobytu w Wilnie miał nieostrożność zaprzyjaźnić się z niejakim panem Wardeńskim, administratorem dóbr Woropajewo hr. Konstantego Przeździeckiego. Korzystał z gościnności Wardeńskiego, polował z nim, pożyczał od niego pieniądze. Tymczasem wybuchł skandal: hr. Przeździecki wytoczył Wardeńskiemu proces o nadużycia. Prokuratura posadziła Wardeńskiego do aresztu. Sekretarz osobisty pana Raczkiewicza odwoził do więzienia zaaresztowanemu Wardeńskiemu resztę niespłaconego długu. Raczkiewicz wyjeżdżał rozumiejąc, że już nigdy do Wilna nie wróci.
Wilno wyprawiło mu królewskie pożegnanie. Dworzec był iluminowany. Wprawdzie Raczkiewicz nie był wilnianinem, ale był "tutejszy". Żegnano go więc z prawdziwym żalem. Na stanowisko "pełniącego obowiązki" wojewody mianowano pana Stefana Kirtiklisa, byłego majora żandarmerii.
Rozdział XIX
WIĄZANKA ADMINISTRACYJNA
Jeszcze przed wyjazdem pana Raczkiewicza na stanowisko marszałka senatu do Warszawy, czyli w okresie, gdy pan Stefan Kirtiklis był tylko wicewojewodą, jakiś dowcipniś wileński ułożył szaradę:
Pierwsza żałoba,
Drugie choroba,
Trzecie chytre zwierzę,
A wszystko – druga w Wilnie osoba,
Której pierwsza osoba trochę się boi.
Rozwiązanie: Kir-tik-lis. Szarada miała duże powodzenie. Była wynikiem fascynacji, którą emanowała bajeczna kariera pana Kirtiklisa.
Ostatni wiersz szarady nie odpowiadał jednak prawdzie. Pan Raczkiewicz miał "chody" do Piłsudskiego i na inne wysokie progi jeszcze przed "wybuchem" niepodległości. Pan Kirtiklis chodów tych nie miał i zapewne tylko marzył o dociśnięcie się tam, gdzie pan Raczkiewicz wchodził swobodnie.
Poza tym pan Raczkiewicz posiadał, jak już raz wspomniałem, "wielką tajemnicę podobania się" i potrafił niejako automatycznie czarować wszystkich – od głównego inspektora sił zbrojnych do ostatniej posługaczki w urzędzie wojewódzkim. Pan Kirtiklis nikogo nie mógł oczarować. Powierzchowność miał raczej odrażającą. Maniery – jak się zdarzy. W wielu ludziach budził lęk, ale oczywiście nie w panu Raczkiewiczu. Ludzi, którzy się do niego zbliżali, studziła mimowolna myśl: "To przecie te ciężkie łapska biły bezbronnego Jerzego Zdziechowskiego". No i w b. zaborze rosyjskim wyraz "żandarm" budził co najmniej podejrzenie. Z tym wszystkim pan Kirtiklis miał sporo cech dziecinnych. A więc przy kieliszku zwierzał się Tadeuszowi, że jego największym pragnieniem i marzeniem jest "władza". Tadeusz miał na końcu języka uwagę:
– Władza?... Każdą pańską śmielszą decyzję skasuje pierwszy lepszy radca ministerialny. Cała pańska władza polegać będzie na płoszeniu szkap chłopskich trąbką wyranżerowanego Buicka...
Oczywiście Tadeusz słów tych nie wypowiedział. A jeżeli chodzi o buicka odziedziczonego po panu Raczkiewiczu, pan Kirtiklis był bardzo z niego dumny i zwierzał się dentystce pani Janinie Żukowskiej:
– Wie pani, że jednak daleko przyjemniej jest jeździć buickiem niż fordem.
Objęcie władzy wojewódzkiej przez pana Stefana Kirtiklisa oznaczało jednocześnie objęcie steru spraw społecznych przez panią Stefanową Kirtiklisową. Zaczęła się plaga pracy społecznej. Nie wystarczało być rozsądnym, uczciwym i pracowitym urzędnikiem. Trzeba było koniecznie pracować społecznie, tj. poza godzinami urzędowania. Czy było to wychowanie fizyczne, czy Liga Morska i Kolonialna, czy Liga Obrony Powietrznej Państwa, czy Rodzina urzędnicza – byle urzędnik w tym "pracował", tj. co miesiąc, a może i częściej, brał udział w posiedzeniach i w pustosłowiu.
Plaga społeczna trwała lat kilka i urwała się dopiero z chwilą przyjazdu do Wilna najrozumniejszego ze wszystkich wojewodów wileńskich – pana Władysława Jaszczołta.
Tadeusz wykręcił się z serwitutu pracy społecznej w sposób dowcipny i szczęśliwy. Zajął się "ideowym" łowiectwem, tj. zaczął redagować miesięczny dodatek do "Słowa" pt. "Gdzie to, gdzie zagrały trąbki myśliwskie" i stał się u boku wuja Bolesława Świętorzeckiego sekretarzem i spiritus movens Towarzystwa Łowieckiego Ziem Wschodnich.
Kariera pana Stefana Kirtiklisa nie trwała w Wilnie długo. Już się w rok później załamała – jak się zdaje nie bez winy jego małżonki "społecznicy" pani Stefanowej. Zapewne miał rację weredyk z jednej z komedyjek Czechowa, gdy wykrzyknął: "Kobiety są przyczyną wszelkiej szkody i zamieszania!" (Wspomniałem o "bajecznej karierze" pana Stefana Kirtiklisa, która się załamała w Wilnie, później znów znalazła się na szczycie fali, a potem załamała się po raz drugi – tym razem na dobre – na Pomorzu. Określenie "bajeczna kariera" wymaga małego komentarza. Ściśle mówiąc wszystkie kariery w Polsce niepodległej były bajeczne. Bajeczną była kariera samej niepodległości – tak olśniewająca i tak krótka). Wilno i Wileńszczyzna obfitowały jeszcze przed zamachem majowym w różne ciekawe zdarzenia.
Problemy Czerskiej
Okazuje się, że nie jest zbyt dobrze z organem Michnika, choć nadal ma moc ogłoszeń, to nakład idzie w dół.
Kiedyś za akcje Agory płacono 150 złotych, a teraz są po osiem. Cóż, może kupić kilka i być na zebraniu akcjonariuszy i usłyszeć, jak Michnik będzie chwalił się swymi "wynikami".
Problemy Czerskiej
Okazuje się, że nie jest zbyt dobrze z organem Michnika, choć nadal ma moc ogłoszeń, to nakład idzie w dół.
Kiedyś za akcje Agory płacono 150 złotych, a teraz są po osiem. Cóż, może kupić kilka i być na zebraniu akcjonariuszy i usłyszeć, jak Michnik będzie chwalił się swymi "wynikami".
Wojna i sezon [32]
Pan Paweł Raue, stary kawaler skoligacony z możną na Wileńszczyźnie rodziną Bohdanowiczów, był człowiekiem wielkiej kultury i wielu dziwactw – nieodłącznych cech starokawalerstwa. Podkpiwano z niego po trosze i w urzędzie, i poza urzędem, ale szanowano za inteligencję, dobrą francuszczyznę i doskonałe maniery. Podkpiwano też mocno z jego bezpośredniego szefa pana Olgierda Malinowskiego, wicewojewody i naczelnika wydziału prezydialnego. Pan Malinowski był pedantem i formalistą, a przeto był nudny. Lubił wyrażać się zaokrąglonymi frazesami z nadużywaniem mało używanych lub obcych wyrazów. Był jednak inteligentny, kulturalny i – porządny. Gdy w parę lat później pana Rauego przeniesiono na emeryturę, a pana Malinowskiego na stanowisko w innym województwie, nikt ich nie żałował – ani wśród kolegów i podwładnych, ani wśród miejscowego obywatelstwa. Dopiero po upływie szeregu lat, gdy na urzędy zaczęto naznaczać półinteligentnych emerytów wojskowych, a nieraz typów spod ciemnej gwiazdy, ten i ów westchnął do czasów, kiedy w gmachu przy ulicy Magdaleny, na wprost skwerku z cokołem po pomniku Katarzyny II, urzędowali panowie Olgierd Malinowski i Paweł Raue.
Życie Wileńszczyzny płynęło spokojnie. Był to czas między "stagnacją" po reformie walutowej Grabskiego a krótkim okresem dobrobytu, spowodowanym, jak powiadali ekonomiści, strajkiem powszechnym w Wielkiej Brytanii. Do mającego spaść jak piorun z jasnego nieba kryzysu lat 1929–30 było daleko. Ziemianie i chłopi powoli odciskali pasa. Wuj Wacio Świętorzecki z Jachimowszczyzny zwierzał się Tadeuszowi: "Jeżeli urząd skarbowy na jeden rok o mnie zapomni, to będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem bogaty"... Pan Biszewski z Łyntup, nauczony gorzkim doświadczeniem, że stratny jest najczęściej podatnik płacący podatki w terminie, a niepunktualny płatnik korzysta z rozmaitych ulg, konwersji i bonifikacji, płacił swe podatki zawsze w ostatnim dniu płatności. – Inni ziemianie – i nieziemianie – mniej zapobiegliwi od pana Biszewskiego budowali swe budżety na nadziei wygrania na loterii, korzystali z łatwego kredytu i zaciągali długi.
I ziemianie, i chłopi krzywym okiem patrzyli na osadników wojskowych, którzy w znacznej części byli nierobami korzystającymi z różnych pożyczek i ulg. Ale nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to niewinnie wyglądające (i "ach, tak sprawiedliwe: chleb zasłużonych"!) osadnictwo wojskowe stanie się przekleństwem, które wykopie rów głęboki na bardzo długo – może na szereg pokoleń – między Polakami i Białorusinami.
W życiu socjety wileńskiej ton niemały zadawali tzw. prymacy. Prymakami nazywali Białorusini tych, którzy się "wżenili" w fortuny kobiet z reguły od nich starszych. Czterech głównych prymaków było na Wileńszczyźnie: pan Marian Mikulicz-Radecki, który się wżenił w olbrzymie dobra Belmont należące do primo voto Platerowej z domu Potockiej; pan Jan Cywiński, żonaty z bardzo zamożną rozwódką panią Oskierczyną z Oszmiańskiego; pan Jarociński z Poznańskiego żonaty z panną Oskierczanką, córką pana Jana Oskierki z Budsławia; pan Mieczysław Chmara ożeniony z kuzynką Tadeusza Marylką primo voto Słotwińską z domu Koziełł-Poklewską. Pewien złośliwy mecenas wileński nazywał tych prymaków "alfonsami". Nie podzielam tej definicji. Przede wszystkim ubliża ona zacnym, choć starzejącym się niewiastom. Po drugie wszyscy czterej byli – może z wyjątkiem pana Jarocińskiego – ludźmi wielkich zalet. A więc pan Mikulicz-Radecki zasłynął jako światły agronom, który zrobił odkrycie, że w powiecie brasławskim panują białe noce, skutkiem czego zboża obchodną szybko i bujnie. Pan Jan Cywiński był to wyjątkowej zacności pijak i kompan. Pan Mieczysław Chmara był, zdaniem owego złośliwego mecenasa – "najsympatyczniejszym z alfonsów wileńskich". Zdarzył mu się kiedyś oryginalny wypadek w nocnym lokalu "Palais de danse". Siedział samotny, popijając jakiś trunek. Znajomi oficerowie użalili się nad nim i zaprosili go do swego stolika. Wśród nich był kapitan nazwiskiem Kaczmarczyk, który pana Chmary nie znał. Gdy pan Chmara przedstawił się mu, mówiąc "Chmara jestem", Kaczmarczyk zatrzymał podaną dłoń w swej dłoni i spytał:
– Jak pan powiedział?
– Chmara jestem.
Wtedy kapitan, nie wypuszczając z prawej ręki dłoni pana Chmary, lewą zaczął mu machać przed nosem, mówiąc:
– Wykluczone! Ostatni Chmara, wojewoda miński, umarł w początku XIX wieku. Wobec tego nie może się pan nazywać Chmara, a najwyżej – Chmura.
Jak się potem okazało, ów kapitan Kaczmarczyk, choć sam nie miał żadnych pretensji do szlacheckiego pochodzenia, był z amatorstwa heraldykiem i genealogiem.
W tym mniej więcej okresie Tadeusz był świadkiem małej sceny, która jak memento miała na zawsze wryć się w pamięci. Jadł kolację w restauracji
"Myśliwskiej" w towarzystwie młodego kuzyna Jerzyka Irteńskiego. Usługiwał im jakiś ślamazarny kelner. Poplątał zamówienia i przyniósł Jerzykowi
rumsztyk z cebulką zamiast befsztyka ze struganym chrzanem, czy też odwrotnie. Jerzyk wpadł w gniew i zaczął głośno wymyślać. Kelner odszedł w milczeniu, ale czerwony i widocznie wściekły. Wtedy do stolika ich podszedł pan Michał Dauksza, stary kelner i współwłaściciel "Myśliwskiej". Był ze wszystkimi gośćmi poufały, a zwłaszcza z młodzieżą, której nieraz służył kredytem lub pożyczką. Pochylił się nad Jerzykiem i powiedział półgłosem:
– Słuchaj pan: nigdy nie łajaj kelnera, bo tobie w befsztyk napluje.
Kto z nas będąc w wieku dojrzałym, czy nawet podeszłym, nie miewał strasznego snu: śni się nam, że choć od czasów gimnazjalnych dzielą nas dziesiątki lat i już dawno skończyliśmy uniwersytet, okazuje się, że nie mamy matury i musimy ją zdawać. Z jakąż ulgą budzimy się przekonawszy się, że to był tylko głupi i przykry sen. Czy taki sen ma coś wspólnego z "libido" czy z innymi sztuczkami Freuda – to inna sprawa. Tu chodzi o to, że taki straszny i głupi sen przyśnił się na jawie pewnemu wilnianinowi w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Pan Wacław Karnicki, młodzian przystojny i sympatyczny, znany i popularny lekarz ginekolog zmarły niedawno na emigracji, ukończył summa cum laude medycynę na uniwersytecie wileńskim. Już na ławie uniwersyteckiej przepowiadano mu wspaniałą karierę lekarską. I oto nagle zaczęto mu robić trudności z wydaniem dyplomu. Dlaczego?
Dlatego, że w jego papierach nie było matury. Zamiast matury przedstawił jakieś zaświadczenie dwóch wiarygodnych świadków, że zdał maturę w czasie rewolucji w jednym z miast rosyjskich. "Albo pan przedłoży nam świadectwo maturalne, albo nie dostanie pan dyplomu" – miano mu oświadczyć w kancelarii uniwersyteckiej. Biedny pan Wacław czuł się trochę jak bohater "Ferdydurke" Gombrowicza: więc po to studiował pięć lat z okładem na najtrudniejszym z wydziałów, by teraz, gdy dobiegał trzydziestki, rozwiązywać nikomu do szczęścia niepotrzebne zadania algebraiczne, albo pisać wypracowanie na temat: "Porównanie Grażyny z Aldoną"! Dr Karnicki ten bój surrealistyczny wygrał. Sprawa oparła się o ministerium, które zdecydowało, że bez względu na wiarygodność dwóch świadków matury, dojrzałość do otrzymania dyplomu uniwersyteckiego jest eo ipso wystarczającym "świadectwem dojrzałości". Ale że się biedny pan Wacław namęczył, to namęczył.
Po upływie roku pan Władysław Raczkiewicz został mianowany ministrem spraw wewnętrznych – po raz drugi – i pojechał do Warszawy. Ale przyjął nominację pod warunkiem, że stanowisko wojewody wileńskiego zostanie dla niego zarezerwowane. W czasie jego ministerstwa obowiązki wojewody pełnił pan Olgierd Malinowski. W pierwszych dniach maja 1926 roku pan Raczkiewicz wziął urlop i wyjechał za granicę.
Mówiono później, że albo "coś wiedział", albo że "coś przeczuwał", albo – w ostateczności, że "miał nosa". Przypuszczam, że po prostu zaszedł zbieg okoliczności. Tak czy inaczej okres wypadków majowych spędził za granicą i wrócił z urlopu, aby objąć z powrotem stanowisko wojewody wileńskiego.
Wypadki majowe przeszły w Wilnie spokojnie. Tyle tylko, że inspektor armii generał Rydz-Śmigły na własną rękę kazał porozlepiać ogłoszenie, że Piłsudski ogłosił się dyktatorem, a w urzędzie wojewódzkim zaczęła się kręcić – w charakterze obserwatora – otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Był to pan Stefan Kirtiklis, o którym mówiono, że brał udział w napadzie na ministra Jerzego Zdziechowskiego. Jego postać nie wróżyła nic dobrego dla pana Dworakowskiego. Jak się niebawem miało okazać, pan Kirtiklis nigdy nie mógł darować panu Dworakowskiemu, że cztery lata przedtem, w okresie likwidacji tzw. pasa neutralnego między Wileńszczyzną a Litwą kowieńską, stał na baczność przed panem Dworakowskim, a ten go sztorcował podniesionym głosem.
Konserwatywno-ziemiańskie "Słowo" redagowane przez pana Stanisława Mackiewicza od razu i bez zastrzeżeń opowiedziało się za Piłsudskim.
"Przy tobie chcemy stać komendancie" – tak brzmiał wstępny artykuł pióra Mackiewicza. Pan Mackiewicz jeździł do Druskiennik z wizytami do Piłsudskiego i spędzał tam całe godziny na intymnych rozmowach z nieoficjalnym dyktatorem. Musiało to nie być w smak legionistom-pretorianom.
Po śmierci Piłsudskiego mieli to przypomnieć Mackiewiczowi. Powoli wchodziła w życie era "radosnej twórczości". Słów tych użył przy jakiejś okazji generał Felicjan Sławoj-Składkowski, mianowany wkrótce na ministra spraw wewnętrznych. Pan Składkowski rozpoczął swą "radosną twórczość" od różnych reform. A więc np. kazał starostom przyjmować interesantów nie każdego z osobna w gabinecie, a gromadnie w pokoju przyjęć. Czy wiedział poczciwy minister, że ten ogólny pokój przyjęć był dokładną kopią wzorów rosyjskich datujących bodajże od hr. Benckendorfa, groźnego szefa III oddziału przy Mikołaju I? Inną reformą było zarządzenie malowania domów wiejskich na biało: "Chcę – głosił okólnik – by każdy dom w Polsce odbijał białą plamą". Oprócz reform szły dziwactwa.
A więc Składkowski przyjął zaproszenie na bankiet dozorców domowych w Warszawie. Na bankiecie tym wygłosił mowę, w której znalazła się sentencja: "Tak jak wy jesteście dozorcami domów, ja jestem dozorcą państwa". Na to Mackiewicz napisał w artykule wstępnym: "Nie wchodzimy w kwestię, dlaczego pan minister był na bankiecie dozorców domowych, każdy bowiem dobiera sobie takie towarzystwo, jakie mu odpowiada". Innym, powszechnie znanym dziwactwem była predylekcja do "sławojek".
W tym okresie pierwszego swego ministerstwa Składkowskiemu udał się dowcip, którego niestety nie podał ani w swych "Strzępach meldunków", ani w swych "Kwiatuszkach administracyjnych". Obok dziwacznych i nieszkodliwych "reform" prowadził pożyteczną akcję polityki aprowizacyjnej. Będąc na inspekcji w Wilnie i objeżdżając miasto w towarzystwie starosty grodzkiego pana Iszory zapytał:
– Jakże tam z aprowizacją, panie starosto?
– Właśnie odbyliśmy dwa posiedzenia, panie generale...
– Posiedzenia! – przerwał Składkowski – tu trzeba, panie starosto, pracować głową, a nie dupą.
W nagrodę ziemiaństwu za "przyjęcie" przewrotu majowego Piłsudski zrobił pana Karola Niezabytowskiego ministrem rolnictwa, a pana Aleksandra Meysztowicza ministrem sprawiedliwości. Choć obaj ministrowie byli w Warszawie nierozłączni i m.in. razem składali oficjalne wizyty, mało mieli ze sobą wspólnego. Nominacja pana Niezabytowskiego była prawdopodobnie nagrodą daną byłemu koledze szkolnemu Piłsudskiego za pomoc okazaną bojówce po akcji bezdańskiej. Chociaż był człowiekiem wielkiej kultury i dużej wiedzy, niczym się szczególnym na stanowisku ministra rolnictwa nie odznaczył. Pan Meysztowicz natomiast miał głowę umiejącą myśleć "generalnie" i nadto miał mocny charakter. Nazwisko jego wiązano z szeroką akcją likwidacji Białoruskiej Hromady, organizacji kierowanej przez komunistów. Pan Meysztowicz nie miał wykształcenia prawniczego.
Za jego urzędowania odbył się międzynarodowy kongres prawników, zdaje się kryminologów, w Madrycie. Uczestnicy kongresu oraz ministrowie sprawiedliwości państw, które kongres obesłały, otrzymali wysokie ordery królewskie. Order dla pana Meysztowicza – wstęga na szyję z gwiazdą pięknej roboty jubilerskiej – przyszła do Wilna w czasie, gdy pan Meysztowicz nie był już ministrem. Tadeusz oglądał ten piękny order w sekretariacie wojewody. Odtąd pana Meysztowicza zaczęto nazywać w Wilnie "prawnikiem hiszpańskim".
Okres urzędowania dwóch "żubrów" w fotelach ministerialnych i historyczna wizyta Piłsudskiego w Nieświeżu były to krótkie epizody. Im bardziej starzał się Piłsudski, tym gęściej otaczał się "pretorianami" i tym bardziej ci pretorianie się rozzuchwalali. Wpełzanie piłsudczyków na posady i posadki, z początku nieliczne i ostrożne, stało się później powszechne. Powoli i sami piłsudczycy i duża część społeczeństwa uznała to pchanie się na posady za coś zupełnie naturalnego. Istnieje anegdota o pewnej emigrantce rosyjskiej, która mówiła, że z chwilą "gdy tych podłych bolszewików wykończą, mąż jej zostanie gubernatorem". "Dlaczego?" – spytał rozmówca. – "Jak to – dlaczego?! – oburzyła się emigrantka – dlatego, że tak bardzo cierpiał!" "Pani droga – powiedział rozmówca – za cierpienia zostaje się świętym, a nie gubernatorem!"...