Pan Paweł Raue, stary kawaler skoligacony z możną na Wileńszczyźnie rodziną Bohdanowiczów, był człowiekiem wielkiej kultury i wielu dziwactw – nieodłącznych cech starokawalerstwa. Podkpiwano z niego po trosze i w urzędzie, i poza urzędem, ale szanowano za inteligencję, dobrą francuszczyznę i doskonałe maniery. Podkpiwano też mocno z jego bezpośredniego szefa pana Olgierda Malinowskiego, wicewojewody i naczelnika wydziału prezydialnego. Pan Malinowski był pedantem i formalistą, a przeto był nudny. Lubił wyrażać się zaokrąglonymi frazesami z nadużywaniem mało używanych lub obcych wyrazów. Był jednak inteligentny, kulturalny i – porządny. Gdy w parę lat później pana Rauego przeniesiono na emeryturę, a pana Malinowskiego na stanowisko w innym województwie, nikt ich nie żałował – ani wśród kolegów i podwładnych, ani wśród miejscowego obywatelstwa. Dopiero po upływie szeregu lat, gdy na urzędy zaczęto naznaczać półinteligentnych emerytów wojskowych, a nieraz typów spod ciemnej gwiazdy, ten i ów westchnął do czasów, kiedy w gmachu przy ulicy Magdaleny, na wprost skwerku z cokołem po pomniku Katarzyny II, urzędowali panowie Olgierd Malinowski i Paweł Raue.
Życie Wileńszczyzny płynęło spokojnie. Był to czas między "stagnacją" po reformie walutowej Grabskiego a krótkim okresem dobrobytu, spowodowanym, jak powiadali ekonomiści, strajkiem powszechnym w Wielkiej Brytanii. Do mającego spaść jak piorun z jasnego nieba kryzysu lat 1929–30 było daleko. Ziemianie i chłopi powoli odciskali pasa. Wuj Wacio Świętorzecki z Jachimowszczyzny zwierzał się Tadeuszowi: "Jeżeli urząd skarbowy na jeden rok o mnie zapomni, to będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem bogaty"... Pan Biszewski z Łyntup, nauczony gorzkim doświadczeniem, że stratny jest najczęściej podatnik płacący podatki w terminie, a niepunktualny płatnik korzysta z rozmaitych ulg, konwersji i bonifikacji, płacił swe podatki zawsze w ostatnim dniu płatności. – Inni ziemianie – i nieziemianie – mniej zapobiegliwi od pana Biszewskiego budowali swe budżety na nadziei wygrania na loterii, korzystali z łatwego kredytu i zaciągali długi.
I ziemianie, i chłopi krzywym okiem patrzyli na osadników wojskowych, którzy w znacznej części byli nierobami korzystającymi z różnych pożyczek i ulg. Ale nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to niewinnie wyglądające (i "ach, tak sprawiedliwe: chleb zasłużonych"!) osadnictwo wojskowe stanie się przekleństwem, które wykopie rów głęboki na bardzo długo – może na szereg pokoleń – między Polakami i Białorusinami.
W życiu socjety wileńskiej ton niemały zadawali tzw. prymacy. Prymakami nazywali Białorusini tych, którzy się "wżenili" w fortuny kobiet z reguły od nich starszych. Czterech głównych prymaków było na Wileńszczyźnie: pan Marian Mikulicz-Radecki, który się wżenił w olbrzymie dobra Belmont należące do primo voto Platerowej z domu Potockiej; pan Jan Cywiński, żonaty z bardzo zamożną rozwódką panią Oskierczyną z Oszmiańskiego; pan Jarociński z Poznańskiego żonaty z panną Oskierczanką, córką pana Jana Oskierki z Budsławia; pan Mieczysław Chmara ożeniony z kuzynką Tadeusza Marylką primo voto Słotwińską z domu Koziełł-Poklewską. Pewien złośliwy mecenas wileński nazywał tych prymaków "alfonsami". Nie podzielam tej definicji. Przede wszystkim ubliża ona zacnym, choć starzejącym się niewiastom. Po drugie wszyscy czterej byli – może z wyjątkiem pana Jarocińskiego – ludźmi wielkich zalet. A więc pan Mikulicz-Radecki zasłynął jako światły agronom, który zrobił odkrycie, że w powiecie brasławskim panują białe noce, skutkiem czego zboża obchodną szybko i bujnie. Pan Jan Cywiński był to wyjątkowej zacności pijak i kompan. Pan Mieczysław Chmara był, zdaniem owego złośliwego mecenasa – "najsympatyczniejszym z alfonsów wileńskich". Zdarzył mu się kiedyś oryginalny wypadek w nocnym lokalu "Palais de danse". Siedział samotny, popijając jakiś trunek. Znajomi oficerowie użalili się nad nim i zaprosili go do swego stolika. Wśród nich był kapitan nazwiskiem Kaczmarczyk, który pana Chmary nie znał. Gdy pan Chmara przedstawił się mu, mówiąc "Chmara jestem", Kaczmarczyk zatrzymał podaną dłoń w swej dłoni i spytał:
– Jak pan powiedział?
– Chmara jestem.
Wtedy kapitan, nie wypuszczając z prawej ręki dłoni pana Chmary, lewą zaczął mu machać przed nosem, mówiąc:
– Wykluczone! Ostatni Chmara, wojewoda miński, umarł w początku XIX wieku. Wobec tego nie może się pan nazywać Chmara, a najwyżej – Chmura.
Jak się potem okazało, ów kapitan Kaczmarczyk, choć sam nie miał żadnych pretensji do szlacheckiego pochodzenia, był z amatorstwa heraldykiem i genealogiem.
W tym mniej więcej okresie Tadeusz był świadkiem małej sceny, która jak memento miała na zawsze wryć się w pamięci. Jadł kolację w restauracji
"Myśliwskiej" w towarzystwie młodego kuzyna Jerzyka Irteńskiego. Usługiwał im jakiś ślamazarny kelner. Poplątał zamówienia i przyniósł Jerzykowi
rumsztyk z cebulką zamiast befsztyka ze struganym chrzanem, czy też odwrotnie. Jerzyk wpadł w gniew i zaczął głośno wymyślać. Kelner odszedł w milczeniu, ale czerwony i widocznie wściekły. Wtedy do stolika ich podszedł pan Michał Dauksza, stary kelner i współwłaściciel "Myśliwskiej". Był ze wszystkimi gośćmi poufały, a zwłaszcza z młodzieżą, której nieraz służył kredytem lub pożyczką. Pochylił się nad Jerzykiem i powiedział półgłosem:
– Słuchaj pan: nigdy nie łajaj kelnera, bo tobie w befsztyk napluje.
Kto z nas będąc w wieku dojrzałym, czy nawet podeszłym, nie miewał strasznego snu: śni się nam, że choć od czasów gimnazjalnych dzielą nas dziesiątki lat i już dawno skończyliśmy uniwersytet, okazuje się, że nie mamy matury i musimy ją zdawać. Z jakąż ulgą budzimy się przekonawszy się, że to był tylko głupi i przykry sen. Czy taki sen ma coś wspólnego z "libido" czy z innymi sztuczkami Freuda – to inna sprawa. Tu chodzi o to, że taki straszny i głupi sen przyśnił się na jawie pewnemu wilnianinowi w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Pan Wacław Karnicki, młodzian przystojny i sympatyczny, znany i popularny lekarz ginekolog zmarły niedawno na emigracji, ukończył summa cum laude medycynę na uniwersytecie wileńskim. Już na ławie uniwersyteckiej przepowiadano mu wspaniałą karierę lekarską. I oto nagle zaczęto mu robić trudności z wydaniem dyplomu. Dlaczego?
Dlatego, że w jego papierach nie było matury. Zamiast matury przedstawił jakieś zaświadczenie dwóch wiarygodnych świadków, że zdał maturę w czasie rewolucji w jednym z miast rosyjskich. "Albo pan przedłoży nam świadectwo maturalne, albo nie dostanie pan dyplomu" – miano mu oświadczyć w kancelarii uniwersyteckiej. Biedny pan Wacław czuł się trochę jak bohater "Ferdydurke" Gombrowicza: więc po to studiował pięć lat z okładem na najtrudniejszym z wydziałów, by teraz, gdy dobiegał trzydziestki, rozwiązywać nikomu do szczęścia niepotrzebne zadania algebraiczne, albo pisać wypracowanie na temat: "Porównanie Grażyny z Aldoną"! Dr Karnicki ten bój surrealistyczny wygrał. Sprawa oparła się o ministerium, które zdecydowało, że bez względu na wiarygodność dwóch świadków matury, dojrzałość do otrzymania dyplomu uniwersyteckiego jest eo ipso wystarczającym "świadectwem dojrzałości". Ale że się biedny pan Wacław namęczył, to namęczył.
Po upływie roku pan Władysław Raczkiewicz został mianowany ministrem spraw wewnętrznych – po raz drugi – i pojechał do Warszawy. Ale przyjął nominację pod warunkiem, że stanowisko wojewody wileńskiego zostanie dla niego zarezerwowane. W czasie jego ministerstwa obowiązki wojewody pełnił pan Olgierd Malinowski. W pierwszych dniach maja 1926 roku pan Raczkiewicz wziął urlop i wyjechał za granicę.
Mówiono później, że albo "coś wiedział", albo że "coś przeczuwał", albo – w ostateczności, że "miał nosa". Przypuszczam, że po prostu zaszedł zbieg okoliczności. Tak czy inaczej okres wypadków majowych spędził za granicą i wrócił z urlopu, aby objąć z powrotem stanowisko wojewody wileńskiego.
Wypadki majowe przeszły w Wilnie spokojnie. Tyle tylko, że inspektor armii generał Rydz-Śmigły na własną rękę kazał porozlepiać ogłoszenie, że Piłsudski ogłosił się dyktatorem, a w urzędzie wojewódzkim zaczęła się kręcić – w charakterze obserwatora – otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Był to pan Stefan Kirtiklis, o którym mówiono, że brał udział w napadzie na ministra Jerzego Zdziechowskiego. Jego postać nie wróżyła nic dobrego dla pana Dworakowskiego. Jak się niebawem miało okazać, pan Kirtiklis nigdy nie mógł darować panu Dworakowskiemu, że cztery lata przedtem, w okresie likwidacji tzw. pasa neutralnego między Wileńszczyzną a Litwą kowieńską, stał na baczność przed panem Dworakowskim, a ten go sztorcował podniesionym głosem.
Konserwatywno-ziemiańskie "Słowo" redagowane przez pana Stanisława Mackiewicza od razu i bez zastrzeżeń opowiedziało się za Piłsudskim.
"Przy tobie chcemy stać komendancie" – tak brzmiał wstępny artykuł pióra Mackiewicza. Pan Mackiewicz jeździł do Druskiennik z wizytami do Piłsudskiego i spędzał tam całe godziny na intymnych rozmowach z nieoficjalnym dyktatorem. Musiało to nie być w smak legionistom-pretorianom.
Po śmierci Piłsudskiego mieli to przypomnieć Mackiewiczowi. Powoli wchodziła w życie era "radosnej twórczości". Słów tych użył przy jakiejś okazji generał Felicjan Sławoj-Składkowski, mianowany wkrótce na ministra spraw wewnętrznych. Pan Składkowski rozpoczął swą "radosną twórczość" od różnych reform. A więc np. kazał starostom przyjmować interesantów nie każdego z osobna w gabinecie, a gromadnie w pokoju przyjęć. Czy wiedział poczciwy minister, że ten ogólny pokój przyjęć był dokładną kopią wzorów rosyjskich datujących bodajże od hr. Benckendorfa, groźnego szefa III oddziału przy Mikołaju I? Inną reformą było zarządzenie malowania domów wiejskich na biało: "Chcę – głosił okólnik – by każdy dom w Polsce odbijał białą plamą". Oprócz reform szły dziwactwa.
A więc Składkowski przyjął zaproszenie na bankiet dozorców domowych w Warszawie. Na bankiecie tym wygłosił mowę, w której znalazła się sentencja: "Tak jak wy jesteście dozorcami domów, ja jestem dozorcą państwa". Na to Mackiewicz napisał w artykule wstępnym: "Nie wchodzimy w kwestię, dlaczego pan minister był na bankiecie dozorców domowych, każdy bowiem dobiera sobie takie towarzystwo, jakie mu odpowiada". Innym, powszechnie znanym dziwactwem była predylekcja do "sławojek".
W tym okresie pierwszego swego ministerstwa Składkowskiemu udał się dowcip, którego niestety nie podał ani w swych "Strzępach meldunków", ani w swych "Kwiatuszkach administracyjnych". Obok dziwacznych i nieszkodliwych "reform" prowadził pożyteczną akcję polityki aprowizacyjnej. Będąc na inspekcji w Wilnie i objeżdżając miasto w towarzystwie starosty grodzkiego pana Iszory zapytał:
– Jakże tam z aprowizacją, panie starosto?
– Właśnie odbyliśmy dwa posiedzenia, panie generale...
– Posiedzenia! – przerwał Składkowski – tu trzeba, panie starosto, pracować głową, a nie dupą.
W nagrodę ziemiaństwu za "przyjęcie" przewrotu majowego Piłsudski zrobił pana Karola Niezabytowskiego ministrem rolnictwa, a pana Aleksandra Meysztowicza ministrem sprawiedliwości. Choć obaj ministrowie byli w Warszawie nierozłączni i m.in. razem składali oficjalne wizyty, mało mieli ze sobą wspólnego. Nominacja pana Niezabytowskiego była prawdopodobnie nagrodą daną byłemu koledze szkolnemu Piłsudskiego za pomoc okazaną bojówce po akcji bezdańskiej. Chociaż był człowiekiem wielkiej kultury i dużej wiedzy, niczym się szczególnym na stanowisku ministra rolnictwa nie odznaczył. Pan Meysztowicz natomiast miał głowę umiejącą myśleć "generalnie" i nadto miał mocny charakter. Nazwisko jego wiązano z szeroką akcją likwidacji Białoruskiej Hromady, organizacji kierowanej przez komunistów. Pan Meysztowicz nie miał wykształcenia prawniczego.
Za jego urzędowania odbył się międzynarodowy kongres prawników, zdaje się kryminologów, w Madrycie. Uczestnicy kongresu oraz ministrowie sprawiedliwości państw, które kongres obesłały, otrzymali wysokie ordery królewskie. Order dla pana Meysztowicza – wstęga na szyję z gwiazdą pięknej roboty jubilerskiej – przyszła do Wilna w czasie, gdy pan Meysztowicz nie był już ministrem. Tadeusz oglądał ten piękny order w sekretariacie wojewody. Odtąd pana Meysztowicza zaczęto nazywać w Wilnie "prawnikiem hiszpańskim".
Okres urzędowania dwóch "żubrów" w fotelach ministerialnych i historyczna wizyta Piłsudskiego w Nieświeżu były to krótkie epizody. Im bardziej starzał się Piłsudski, tym gęściej otaczał się "pretorianami" i tym bardziej ci pretorianie się rozzuchwalali. Wpełzanie piłsudczyków na posady i posadki, z początku nieliczne i ostrożne, stało się później powszechne. Powoli i sami piłsudczycy i duża część społeczeństwa uznała to pchanie się na posady za coś zupełnie naturalnego. Istnieje anegdota o pewnej emigrantce rosyjskiej, która mówiła, że z chwilą "gdy tych podłych bolszewików wykończą, mąż jej zostanie gubernatorem". "Dlaczego?" – spytał rozmówca. – "Jak to – dlaczego?! – oburzyła się emigrantka – dlatego, że tak bardzo cierpiał!" "Pani droga – powiedział rozmówca – za cierpienia zostaje się świętym, a nie gubernatorem!"...