Gdy przelatywał Express Lipsk-Olsztyn-Kętrzyn, gdzie Hitler miał swoją kryjówkę, można było już pójść do miasta, minęła godz. 9 (jak wiemy, zegarka pozbawił mnie SS-man na ul. Daniłowiczowskiej).
Od trzech dni pierwsze kroki kieruję do księgarni, by kupić gazetę i dowiedzieć się od zaprzyjaźnionego księgarza, czy nie zatrzymał dla mnie jakiej ciekawej książki. Z tzw. bowiem „ausgebombten Gebieten” – zbombardowanych terenów – przychodziły transporty z różnymi towarami, m.in. również całe księgarnie. Można tu czasem spotkać ciekawe egzemplarze wybitnych wydawnictw. W swej szafie posiadam już kilka takich dzieł, jak Lexikon Stowassera, Antibarbarus Krebsa i Schmaltza, Mowy Olentyjskie Demostenesa.
Mimo że nosiłem kurtkę kolorem podobną do noszonych przez członków SA – Sturmabteilung, zawsze mogłem się spotkać z tzw. sztrafą – posterunkiem wojskowym czy policyjnym, które krążyły po mieście, by sprawdzać, czy nie ma uchylających się od pracy czy służby frontowej. W zasadzie nie było w Rzeszy ludzi niepracujących, niezajętych w normalnych godzinach pracy. Moja sytuacja już po kilku dniach okazała się bardzo trudna, a nawet niebezpieczna. Mimo wyraźnego nakazu nie nosiłem znaku „P” – Pole, miałem go jednak w kieszonce, by móc powiedzieć, że się co dopiero urwał. Już szóstego dnia zwolnienia zdecydowałem się odwiedzić dr. Tahna i przedstawić mu moją sytuację. Oświadczyłem, że prędzej czy później wpadnę w ręce Gestapo i znajdę się w obozie koncentracyjnym, a stamtąd jest tylko jedno wyjście: kominem.
Dr Tahn zrozumiał. Zaczął się zastanawiać nad innym, lepszym rozwiązaniem. Poprosiłem go, by mi znalazł jakąś pracę, tylko nie na torach kolejowych. Wtedy zapytał, czy mam prawo prowadzenia samochodu, wziąłby mnie jako swego kierowcę, nawet mógłbym mieszkać u niego ze stołowaniem. Niestety, prawa jazdy nie miałem. „Skieruję pana do Arbeitsamtu, może znajdzie się odpowiednia praca” – rzekł i dał mi pismo do Arbeitsamtu, w którym prosi, ze względu na stan zdrowia, o przydział odpowiedniej pracy.
Następnego dnia udałem się do urzędu pośrednictwa pracy. Przeczytała dziewczyna skierowanie, poszperała w kartotece, przerzuciła wszystkie zapotrzebowania i nie znalazła żadnego pracodawcy, który by szukał kogoś do pracy. Kazała przyjść jutro. Poprosiłem, żeby mi dała wezwanie do stawienia się jutro w urzędzie. „Po co?” Tłumaczę jej, że nie chcę się narazić na aresztowanie za łazęgostwo. Uśmiechnęła się, ale dała mi świstek drukowany z datą i pieczątką. Podziękowałem i wyszedłem, mając w kieszeni dokument, którym mogę się legitymować na ulicy czy w restauracji. Tak ubezpieczony wstąpiłem do restauracji, zamówiłem sałatkę i piwo, przeczytałem dwie gazety i spokojnie wróciłem do obozu, by napisać list do Rodziców.
Następnego dnia rano pomaszerowałem wolnym krokiem do Arbeitsamtu. Nie było tam żadnego ruchu. Obie urzędniczki w mundurkach BDM – Bund Deutscher Maedel – Związek Niemieckich Dziewczyn, rozkładały ręce: „Was sollen wir mit Ihnen machen?” – co mamy z panem zrobić? Poprosiłem o wezwanie na jutro. Uznały propozycję za dobrą. Podziękowałem i wyszedłem. Jeszcze jeden wolny dzień. Wpadł mi do głowy pomysł szukać zajęcia u mojego zaprzyjaźnionego księgarza. Może mi pozwoli coś robić w swojej księgarni. Zaproponował mi posegregowanie książek z ostatniego transportu. Ciekawe zajęcie. Przy okazji można sobie poczytać, czegoś ciekawego się dowiedzieć.
Kiedy następnego dnia dziewczyny znowu nie miały dla mnie żadnej oferty, zaproponowałem, by mi dały skierowanie do pracy w księgarni pa- na Friesego. Oświadczyły jednak, że mogą kierować wyłącznie do zakładów produkcyjnych. Ale możemy panu w drodze wyjątku, o czym nikt nie może wiedzieć, dać nowe wezwanie na jutro, a pan posiedzi sobie w księgarni.
Po tygodniu chodzenia otrzymałem wreszcie skierowanie do fabryki cukierków. Melduję się, przyjmuje mnie sam właściciel w swoim gabinecie. Starszy, elegancki, miły pan, nie wie, kim jestem, prosi, żeby siadać, częstuje mnie cygarem. Na wstępie zaznaczył, że u niego mogą pracować wyłącznie niewiasty, i to przede wszystkim wdowy po poległych na froncie, bo to praca lekka i słodka. Mimo to nie żegna się ze mną, bo jest ciekawy, skąd przybywam – przypuszczał, że z terenów zbombardowanych – a dowiedziawszy się, że z powstania warszawskiego, zatrzymuje mnie dłużej, by mu opowiedzieć, jak to tam było. Każe podać kawę i cukierki. Na pożegnanie wręcza mi bombonierkę z czekoladkami. Rozstajemy się jak dwaj dobrzy znajomi.
Po drodze wstępuję do swego opiekuna dr. Tahna i zdaję mu sprawozdanie z dotychczasowych wyników mojej podróży pieszej po Eilenburgu. Dr Tahn wysłuchał i rzekł: „Oby tak do końca wojny, byłoby to najlepszym rozwiązaniem dla pana. Nie można się dziwić, że nikt nie potrzebuje pracownika. Rozlatuje się wszystko. Zakłady stoją z braku surowców, kooperanci zbombardowani, nie dostarczają części i nie można nawet złożyć samolotu. Setki tysięcy ludzi z zachodu kraju ewakuuje się do centrum i na wschód kraju. Eilenburg będzie niedługo liczył dwa razy tyle mieszkańców, co przed wojną. Każdy ma już sublokatora. Tym ludziom trzeba dać pomieszczenie, pracę i wyżywienie. Oni jednocześnie wprowadzają zamieszanie, sieją popłoch, sabotują robotę, pragną jak najszybszego zakończenia wojny. Gestapo z tym walczy, ale z dnia na dzień jest gorzej, więzienia się zapełniają”.
Słucham tego ze zdziwieniem. Nic podobnego nie można zauważyć na ulicy, rzadko spotyka się cywila, wszyscy w mundurach wojskowych bądź policyjnych. Nie widać cywila w restauracji czy kawiarni. Gdzie są ci napływowi?
Rano znowu idę do Arbeitsamtu. Roześmiały się dziewczyny, gdy mnie zobaczyły: „Immer noch arbeitslos?” – ciągle bezrobotny? – W wesołym nastroju udało się je namówić do jeszcze jednego „przestępstwa” – dania mi wezwania na następny dzień, zamiast skierowania do jakiegoś zakładu. Zaczynam z nimi flirtować i po chwili wyciągam tę piękną bombonierę i kładę na biurko, szybko się ulatniając, żeby nie było żadnej dyskusji.
Nazajutrz dziewczyny przyjęły mnie miłymi słowami, dziękując za „Leckerbissen” – łakocie. Jakby w zamian za czekoladki dziewczyny proponują mi pracę w fabryce skrzydeł samolotowych, opodal naszego obozu, albo w Reumungsgruppe – oddziałach, których zadaniem jest odgruzowywanie i uprzątanie po nalotach. Eilenburg nie był dotychczas bombardowany, natomiast Lipsk i Leuna Werke – zakłady produkujące benzynę syntetyczną niedaleko Lipska, są bombardowane od kilkunastu dni dwa razy dziennie: o godzinie dwunastej w południe i dwunastej w nocy. Nie było dotąd ani jednej przerwy w tym programie lotnictwa alianckiego. W południe obserwujemy setki bombowców ciągnących nad Eilenburgiem w kierunku Lipska. Nikt ich nie atakuje, nie ma żadnego niemieckiego myśliwca. Lecą jakby na spacer czy wycieczkę. Dopiero gdy są nad Lipskiem czy nad Leuna Werke, odzywa się artyleria przeciwlotnicza. Widać wyraźnie kończącą się potęgę lotnictwa niemieckiego. Nieprzyjaciel bezkarnie unosi się nad miastami i fabrykami, zasypując je tysiącami bomb.
Wybieram więc fabrykę skrzydeł samolotowych, nie wyobrażając sobie, co ja tam mogę robić. Kiedy się zameldowałem w dyrekcji i okazałem skierowanie, facet zza biurka aż skoczył: „Sind die im Arbeitsamt verruekt geworden, wissen die nicht, dass wir meist stillstehen” – czy w tym Arbeitsamcie zwariowali, nie wiedzą oni, że my przeważnie przerywamy pracę. Proszę o adnotację na skierowaniu i szybko się ulatniam.
Uśmiały się dziewczęta, kiedy im nazajutrz wszystko dosłownie powtarzam. Otrzymuję skierowanie do stolarni. Wola Boska. Podczas I wojny światowej szybko pojąłem fach rzeźnicki, może teraz nauczę się stolarki.
Było już po pracy, kiedy dotarłem na dalekie peryferie, gdzie się znajdowała stolarnia. Przechodząca niewiasta pokazała mi dom, w którym mieszka właściciel. Dzwonię. Otwiera drzwi wysoki jegomość obwieszony odznaczeniami partyjnymi i prosi do środka. Przyjmuje mnie w pokoju stołowym. Czuję, że uważa mnie za Niemca, więc szybko zaznaczam, że zostałem skierowany do pracy, podając mu skierowanie z urzędu. Pyta, czy jestem stolarzem. Wyjaśniam mu więc, kim jestem, jak i kim byłem, nie ukrywając niczego. Gdy skończyłem, rzekł: „U mnie jest praca na maszynach, łatwo o wypadek. Ma pan żonę i dzieci i pragnie pan cało wrócić do domu. Nie chciałbym mieć pana na sumieniu. Zaproponuję panu następujące rozwiązanie: żeby pan miał z czego żyć i mógł posyłać żonie pieniądze, będzie pan co pierwszego przychodził po wypłatę 300 mk. Pieniędzy mam dosyć”. Tłumaczę mu, że ja muszę pracować, ponieważ tylko wtedy jestem w Reichu potrzebny i nie zginę w obozie. Nie doszliśmy jednak do porozumienia. Wróciłem do obozu z niczym.
Rano zobaczyły mnie znowu dziewczęta. Zrobiły wielkie oczy. „Sehe ich wirklich so haesslich aus, dass mich niemand will?” – czy rzeczywiście wyglądam tak strasznie, że nikt mnie nie chce przyjąć? Zlitowały się nade mną i dały mi skierowanie do fabryki „celulozy”. Nie mogłem odmówić. Ale liczyłem na to, że i tam nie potrzebują pracowników. Na wszelki wypadek udałem się do dr. Tahna. Radził mi pójść. „Zadzwonię do nich, że pan przyjdzie. Znam ich wszystkich. Jestem ich lekarzem zakładowym.”
Kiedy wszedłem do sekretariatu, sekretarka do mnie: „Herr Doktor Tahn hat eben angerufen” – dr Tahn przed chwilą dzwonił. W dużym gabinecie siedziało trzech starszych panów. Poproszono mnie, bym zajął miejsce. Nie zapytawszy mnie wcale o powód przyjścia, jeden z nich – najwidoczniej naczelny dyrektor – zaczął z punktu tłumaczyć, że nie mogą mi dać żadnego stanowiska odpowiedniego do moich kwalifikacji, ponieważ ich finansami zarządza bank. Zastanawialiśmy się, co byłoby dla pana odpowiednie. Ma pan podobno wrażliwe gardło, a zatem powinien pan pracować w odpowiedniej temperaturze. Za chwilę powinien zjawić się kierownik wydziału, na którym są dobre warunki, ale jednocześnie łatwo tam o wypadek. Wtrącam swoją uwagę, że należę do ludzi łatwo przyswajających sobie każdą czynność, niejedno w życiu robiłem w młodym wieku, praca fizyczna nie jest mi obca. Pochodzę z domu, w którym było rolnictwo, różne warsztaty, młyn, jestem ponadto uważny i bystry.
Po chwili zameldował się wysoki, chudy, starszy, typowy Niemiec, nierobiący przyjemnego wrażenia. Wytłumaczyli mu o co chodzi. Odpowiedział, że należy zrobić próbę przyuczenia mnie i za dwa dni będzie wiadomo, czy się nadaję.
Walcownia stanowiła oddzielny budynek dwukondygnacyjny. Kierownik zaprowadził mnie na I piętro do części socjalnej. Mieściła się tu przebieralnia, stołówka, prysznice, toalety. Wszystko błyszczało czystością i świeżością. Kazał mi się przebrać, wymyć pod prysznicem, włożyć czyste ubranie lniane i drewniaki. Wyznaczył mi szafkę na moje rzeczy. Potem zeszliśmy na parter wewnętrznymi schodami do olbrzymiej hali, w której w kilku rzędach stały stanowiska walcowni. Poszczególne walce mieściły się w zamykanych kabinach całkowicie przeszklonych. Podprowadził mnie do jednej z nich, która była nieczynna, i rozpoczęła się nauka. Wszystko to prymitywnie proste. Po kilku minutach mówię do niego, że chętnie bym pod jego okiem przeprowadził taką operację. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, więc powtórzyłem, że sam chcę spróbować to zrobić. Zabrał mnie do oddziału, gdzie w olbrzymich kadziach „kąpały się” jakieś tusze podobne do tusz wieprzowych. Niektóre leżały na wózkach – już po kąpieli. Polecił mi zabrać jeden wózek. Tusza taka ważyła około 50 kg. Trzeba było ją z wózka zdjąć i w odpowiednim miejscu wprowadzić między obracające się dwa walce tak, żeby ją uchwyciły i zaczęły zgniatać. Zgniatana masa przesuwała się stale w kierunku na lewo i stale trzeba było obcinać wychodzący poza walce kawał słoniny i wprowadzać go znowu między walce. Operacja taka powtarzała się 30 minut. W każdej kabinie był zegar elektryczny. Teraz, nie zatrzymując walców, należało w odpowiednim miejscu i pod odpowiednim kątem zacząć nożem ciąć płat tak, aby w zależności od wzrostu pracownika końce całego płata, przesuwające się po prawym ramieniu, po zdjęciu całości z walców sięgały nie niżej niż do kostek, żeby można było płat swobodnie zanieść do oddziału dalszej obróbki, w drugim końcu hali. Ta końcowa operacja była najtrudniejsza, a samo zakończenie wymagało i sprawności, i wysiłku fizycznego – zawsze to 50 kg. Po kilku dniach te kilogramy stały się co najmniej o połowę lżejsze – Übung macht den Meister – wprawa czyni mistrza.
Praca była dwuzmianowa: 8-16 i 16-24. W czasie jednej szychty należało przepuścić między walcami, czyli wyprodukować, 12 tusz. Pracowali tu wyłącznie Niemcy, ludzie w starszym wieku. Panowała idealna cisza.
Podczas przerwy śniadaniowej zapoznałem się z towarzyszami pracy. Sąsiad z lewej strony był wśród nich chyba najsympatyczniejszy. Sam podszedł do mnie po pracy, przywitał się i towarzyszył mi na schodach do rozbieralni, razem wyszliśmy z fabryki. Na ulicy ukradkiem wsunął mi przy pożegnaniu jabłko w rękę „aus eigenem Garten” – z własnego ogródka. Zauważył zapewne, że w przerwie śniadaniowej nic nie jadłem. W ten sposób chciał mi wyrazić swoją życzliwość, która w takich warunkach ma wielkie znaczenie – nie czuje się człowiek osamotniony. Dobrze mieć w sąsiedztwie życzliwą duszę. Jest się kogo poradzić, do kogo się odezwać, chociażby powiedzieć Guten Tag czy Auf Wiedersehn – dzień dobry czy do widzenia. Jestem przecież tu jedynym obcokrajowcem, w dodatku Polakiem.
Drugiego dnia na zmianie popołudniowej robota szła już bez przeszkód i dużo szybciej. Postanowiłem wykonać normę – 12 sztuk – i udało mi się. Kierownik kilkakrotnie do mnie zaglądał i było widać, że jest zadowolony. Karol, sąsiad z lewej, uprzedził mnie, żebym z kierownikiem był ostrożny, bo to hitlerowska świnia, czemu zawdzięcza swoje stanowisko. Siedzi w niedużym, przeszklonym pomieszczeniu, które góruje nad wszystkimi stanowiskami pracy, ma stamtąd wgląd w każdy kącik hali i widzi wszystko, co się na hali dzieje. Nic nie ujdzie jego uwagi. My również go widzimy i obserwujemy tę kamienną mordę hitlerowskiego poganiacza.
W czasie przerwy podwieczorkowej, kiedy inni coś tam przegryzali, ja się pod prysznicem umyłem, a następnie ogoliłem. Co to za wygoda. Pomyśleć, że Polak-niewolnik jest przy pracy w czystym, bieluteńkim ubiorze, ma przerwę w pracy półgodzinną, może się wtedy wymyć, ogolić, i nawet coś przeprać, jeśli swoją normę wyrobi, to nikt go nie popędza ani mu nie wymyśla. Jestem bardzo zadowolony z tej pracy, a zwłaszcza z warunków. Jest cieplutko – ponad 20 stopni, a moi towarzysze z powstania marzną na torze, muszą się myć i golić w baraku bez szyb.
Kwadrans przed 24 alarm. Wszyscy schodzimy do schronu. Nikt się tu tym nie przeraża, wszyscy wiedzą, że na Zelluloid Pabrik żadna bomba nie spadnie, bo fabryka jest spółką akcyjną niemiecko-francuską, w dodatku prezydent spółki siedzi w Londynie. Wojna wojną, a interes interesem.
Trzeciego dnia w godzinach przedpołudniowych odwiedził mnie naczelny dyrektor. Przyglądał się mojej pracy, zapytał, czy jestem zadowolony z niej. Odpowiedziałem, że bardzo, że nigdy się nie spodziewałem pracować w tak dobrych warunkach, za co mu serdecznie dziękuję. Od tej chwili zauważyłem, że moi kompani próbują się do mnie zbliżyć. Intryguje ich moja osoba. Kto to taki, że interesuje się nim sam naczelny dyrektor. Rzecz niebywała. Karol powiedział po tej wizycie, że pracuje tu już trzydzieści dwa lata i nie widział, by kiedykolwiek dyrektor do kogoś podszedł i zapytał, czy mu się tu podoba. Karol stał się teraz śmielszy i zaczął wypytywać, skąd jestem, jak się tu dostałem itp. Niewątpliwie podzielił się tym z innymi. Niemcy zaczęli teraz pierwsi kiwać głowami na przywitanie. Ja na to nie czekałem, bo byłem przynajmniej o 20 lat młodszy od najmłodszego tu Niemca, ale było mi jednocześnie przyjemnie, że przestałem być dla nich niewolnikiem, półczłowiekiem, że uważają mnie za kogoś wyższego, znaczniejszego od siebie. Oni również cierpieli pod butem Hitlera, bali się o swoją skórę, widzieli, dokąd ich doprowadził. Nienawidzili go tak samo jak my. To przecież w większości Sasi, mieszanina częściowo z Łużyczanami, odmienni od Prusaków i innych Niemców.
Popołudniowa poczta przyniosła drugi list od Żony. Wszyscy zdrowi, dobrze się czują, czekają na powrót taty. Najgorzej w nocy, ponieważ na dwóch łóżkach sypia cała szóstka. Jestem o nich spokojny. Mieszkają w Krakowie u wujostwa Howilów, którzy oprócz mojej rodzinki przygarnęli jeszcze kilkoro warszawian na mieszkanie, wikt i opierunek.
Dzień za dniem bez zmian. Nawet godzina dwunasta w nocy przestały być atrakcją. Przestaliśmy nawet wstawać. Było wiadomo, że punktualnie o tej godzinie przylecą Amerykanie bądź Brytyjczycy, że obudzą nas i polecą dalej. Nie czekaliśmy, aż pojawią się fajerwerki nad Lipskiem, Dreznem, Leuna Werke czy Zeitz. Spowszedniały już. Interesowały nas obecnie sprawozdania z frontów.
Po południu tłumaczyłem na polski swoim kolegom te pocieszające wieści. Koniec III Rzeszy zbliżał się szybkimi krokami. Zaczynaliśmy już sobie wyobrażać naszą rozprawę z naszym Lagerfuehrerem i jego zastępcą. Zapadł wyrok: śmierć przez powieszenie na słupie, na którym był dzwonek. Zawisnąć ma wyżej Lagerfuehrer, pod jego stopami Ukrainiec.
W następnym liście z dnia 3 listopada zawiadamia mnie Żona, że odwiedził Ją znany nam Kunze. Chodziło mu o mój adres. Stadthauptmann Leist zamierza wystąpić do Himmlera o zwolnienie mnie z obozu i skierowanie do dyspozycji Urzędu Starosty Warszawy z siedzibą (Ausweichstelle) w Poznaniu. Dwa dni później nadszedł list od Kunzego, w którym pisze, że SA Brigadefuehrer Leist już wystąpił o zwolnienie i należy się spodziewać w ciągu dwóch tygodni pozytywnej odpowiedzi. Kunze dodaje, że od Żony otrzymał wszelkie o mnie informacje i prosi, bym przed wyruszeniem do Poznania udał się do sąsiedniego miasteczka Wurzen – przystanek podmiejskiej kolejki prawie pod naszymi oknami – gdzie jego brat ma stolarnię. Tam się odpowiednio ubiorę i dopiero wtedy mam przyjechać do Poznania. Zanosi się na to, że moja niewola skończy się przed upadkiem III Rzeszy.
W nocy z 10 na 11 listopada główna część Eilenburga po drugiej stronie Muldy została po raz pierwszy zbombardowana. Kilkanaście budynków legło w gruzach, kilkadziesiąt osób zginęło, kilkaset zostało zasypanych. „Czy ci alianci zapomnieli o nas?” pytam Karola, z którym siedzę w schronie. Wiedzą i dlatego nie rzucają nam na głowy, tylko tym za Muldą.
Nasza grupa torowców została spędzona z łóżek i zabrana do odgruzowania zasypanych. Koledzy wrócili dopiero przed wieczorem, ale brakowało dwóch, tych właśnie, którzy w Pruszkowie skradli kolegom płaszcze. Nikt nie umiał powiedzieć, co się z nimi mogło stać. Mieliśmy relacje ze stanu jednej dzielnicy mieszkaniowej, która najbardziej ucierpiała. Niektórzy twierdzą, że wygląda jak nasza Starówka. Kiedy byliśmy już w łóżkach, zjawili się dwaj zaginieni. Każdy przyniósł jakiś tobołek, a w nim różne rzeczy, które wyszabrowali. Dlatego musieli poczekać do zapadnięcia ciemności, by ich nikt nie nakrył. W tych tobołkach mieli bieliznę, noże, widelce, łyżki, buty, mydło, cukier, cebulę, rękawiczki, skarpetki, szale itp. Dopiero w dzień mieliśmy zobaczyć, co jeszcze przynieśli. Jeden z nich nie wytrzymał i zawołał: „Jutro mamy imieniny naszego dyrektora. Sprawimy mu niespodziankę”. Przeraziłem się tego.
Wracając 13 z pracy, spotkałem przed wiaduktem kolejowym Kaczyńskiego w towarzystwie kilku kolegów, którzy mnie zabrali w wiklinowy zagajnik. Na małej polance czekała reszta towarzystwa, trzymając miski na kolanach. Z sąsiednich krzaków dwóch wynosi średniej wielkości kociołek. Spod pokrywy wydobywa się para. Za nimi kroczy mistrz ceremonii z warząchwią, miską i sztućcami. Stawiają kocioł przede mną. Mistrz zanurza warzechę i nalewa mi pełną miskę rosołu z makaronem i całego gołębia. Taką samą porcję otrzymał każdy. Skąd się to wzięło? Otóż ci dwaj „kolejarze” zauważyli w czasie odgruzowania na sąsiednim podwórku gołębnik, który wieczorem opróżnili. Pomyśleli też o wszystkich innych drobiazgach, łącznie z makaronem, cebulą, pietruszką, marchwią. Przy jednym z zasypanych Niemców znaleźli też dobrze wypchany portfel.
27
Znów na wolności
W piątek, 17 listopada, pracowałem na drugiej zmianie. Około godz. 20 przyszedł do mnie naczelny dyrektor, przywitał się ze mną, uściskał mi rękę i rzekł: „Jest mi przyjemnie móc Panu Dyrektorowi zakomunikować radosną nowinę: przyszedł rozkaz z Berlina, żeby Pana natychmiast zwolnić z pracy i skierować do Poznania. Proszę – tu jest adres. Ze swej strony życzę Panu Dyrektorowi szybkiego połączenia z rodziną. Proszę już tej pracy nie kończyć, lecz pójść do obozu i przygotować się do podróży. Kurier do Poznania odjeżdża kilka minut przed dwudziestą czwartą”.
Serdecznie mu podziękowałem za miłą wiadomość, jak i za wszystko dobre, co dla mnie uczynił, a zwłaszcza za tak życzliwy stosunek, czego najlepszym dowodem jest fakt, że osobiście pofatygował się powiadomić mnie o tym przyjemnym zdarzeniu i chęci pożegnania mnie. Poprosiłem go, by zechciał w moim imieniu serdecznie podziękować doktorowi Tahnowi za opiekę, czego mu do śmierci nie zapomnę.
Niestety, do Wurzen nie pozwolono mi pojechać. Na dworzec towarzyszyło mi dwóch współlokatorów, którym za odniesienie bagażu ofiarowałem: jednemu drewniaki, drugiemu ubranie z pokrzyw. Kaczyńskiemu „podarowałem” jego własny koc i przyrzekłem odnaleźć rodzinę i podać jej adres do Eilenburga. Wykupiłem bilet I kl. – pieniędzy miałem dosyć, jeszcze dziś dyrektor wręczył mi 158 mk. Marzyłem w ciemnościach o najbliższym spotkaniu z Żoną, dziećmi i Marysią. Z tymi myślami zasnąłem.
Obudziłem się w Lesznie. Aż do Poznania stałem w oknie i przypatrywałem się wielkopolskim niwom, miasteczkom i wioskom, budziły się wspomnienia z dawnych lat. Tu wszędzie zostawiłem kawałek siebie.