Patrzył na śledczego „Kwiatka” z coraz bardziej wzbierającą w nim pogardą, a jednocześnie zastanawiał się, skąd tak nagle, w ciągu zaledwie kilku lat od wojny, wyroili się ci wszyscy ludzie, o których istnieniu, dopóki nie trafił tu, do tego więzienia, nie miał nawet pojęcia. Jeszcze przed wojną znał kilku komunistów, niepogodzonych z panującym w Polsce politycznym porządkiem, a potem, w czasie Powstania na Starówce, walczył razem z tymi z AL-u, ale nikt z nich, w żaden sposób nie przypominał tych ludzi stąd. Patrzył teraz na tego ”śledzia”, niewyglądającego nawet na zwykłego knajaka, na prymitywa wyrosłego z lumpenproletariatu. Więc skąd, do diabła, biorą się ci ludzie? Spoglądając na ciężki, metalowy przycisk leżący po środku biurka przyszła mu do głowy szalona myśl: – Gdyby tak wykorzystać moment jego nieuwagi i... Ale co dalej? Zabrać mu broń, sterroryzować nią strażnika, a potem zmusić go do otworzenia celi, uwolnić tamtych i... Ale najpierw musiałbym pokonać te podwójne kraty i drzwi, a nawet gdyby i to się udało, to z pewnością więzienne władze bez wahania gotowe są poświęcić nie tylko jednego strażnika, żeby stłumić w zarodku wszelki bunt. Może jakimś cudem kilku z nich udałoby się wydostać na zewnątrz. Daleko by jednak nie uciekli. I nie wiadomo, jakie byłyby dalsze konsekwencje takiego czynu... Szaleństwo – pomyślał, odrywając wzrok od przycisku na papiery i spojrzał jeszcze raz na przyglądającego się mu bardzo uważnie śledczego. – W sumie biedny człowiek i należałoby mu współczuć. Ale jak to zrobić? Jak pozbyć się wzbierającej nienawiści do niego, albo tylko pogardy, jak...
Nagle do „gabinetu” wpadło dwóch osiłków. Rzucili się na Bohuszewicza z pasją nie mniejszą niż tamtych dwóch z Gestapo. I ci także zionęli nienawiścią i alkoholem – doskonałą mieszaniną pozwalającą podsuniętą im ofiarę zamienić w krwawy strzęp.
Bili z wprawą, metodycznie, specjalnie się nie wysilając, zostawiali sobie siły na później. Za każdym uderzeniem wzrastał w nim coraz zacieklejszy opór, na przekór bólowi, na przekór zdrowemu rozsądkowi, jakby wiedział coś, czego oni się nawet nie domyślają, że im dłużej będą się nad nim pastwić, paradoksalnie tym trudniej będzie im osiągnąć zamierzony przez siebie cel – zmuszenie go do obciążenia samego siebie, a zwłaszcza innych, ...”bo, co raz podpiszesz, tego już nie odwołasz” – pamiętał słowa majora „Ursyna”.
Odrzuciwszy pałki zrobione z grubego kabla, zaczęli go teraz kopać, a on, o dziwo, coraz mniej to odczuwał, aż któryś z nich nadepnął mu na krtań i powoli, coraz silniej przyciskał podeszwą, do podłogi. Zaczął się dusić. Tracąc przytomność „zobaczył” jeszcze wirujące, świetliste plamy... Ocuciło go chluśnięcie zimnej wody i hałas wiadra rzuconego w kąt celi.
– No więc, jak z tobą? Będziesz teraz gadał?! – usłyszał z oddali głos „Kwiatka”.
– Będę – odpowiedział z trudnością przez zaciśnięte gardło i drętwiejące wargi wraz z prawą częścią twarzy.
– Gadaj!
– Major Góralczyk był moim dowódcą w czasie okupacji, od września, czterdziestego pierwszego, do lutego, czterdziestego trzeciego... To on przygotowywał wszystkie akcje przeciwko Niemcom... Był dobrym dowódcą i wspaniałym człowiekiem, a przede wszystkim był... Polakiem... Polakiem! – wykrzyczał ostatnie słowo.
– Na „huśtawkę” z nim! – rozkazał śledczy.
Zawiązano mu ręce z tyłu i podciągnięto go na linie około pół metra nad podłogą.
– Słuchaj, ty głupi skurwysynu, jeśli mi tu zaraz nie wymienisz co najmniej dwóch akcji skierowanych przeciwko naszym oddziałom, lub nawet komórkom, to za chwilę zrobię z ciebie... pasztet. Interesuje mnie czas, miejsce i rodzaj akcji. A teraz wybieraj! Albo damy ci spokój i wrócisz do celi, albo skiśniesz na tym haku! No więc?!
– Powiem prawdę – powiedział przez coraz bardziej puchnące usta.
– Gadaj!
– Z majorem „Górą”, to znaczy z panem majorem Wiesławem Góralczykiem, uczestniczyłem tylko w dwóch akcjach... W czterdziestym drugim, bodajże w marcu, próbowaliśmy odbić zatrzymanych przez Gestapo naszych towarzyszy walki z oddziału „Latarnika”, a w miesiąc później wraz z nim uczestniczyłem w zamachu na Oberführera Schrecka...
– Dosyć! – wykrzyknął wściekle „Kwiatek”, wydając polecenie dalszego torturowania więźnia.
Chwycili Stanisława za nogi i odciągnęli maksymalnie od ściany, po czym z całych sił został pchnięty z powrotem na ścianę. Uderzenie barkiem było bardzo bolesne, a potem jeszcze zakręcili nim i znów pchnęli, i tak powtarzali to jeszcze kilkakrotnie, wreszcie poluzowali sznur. Zwalił się nieprzytomny na podłogę. Znowu chluśnięcie wodą, czyli „mykwa”, i dopiero po tym wróciła mu ponownie przytomność. Tym razem nie chcieli już od niego żadnych zeznań. Powrócili do bicia.
– Zesrał się! – w pewnej chwili krzyknął z obrzydzeniem jeden z nich.
– A nie mówiłem – powiedział „Kwiatek” z mściwą satysfakcją.
Wreszcie dali mu spokój.
VI
Po wyaresztowaniu przez Sowietów oficerów i wcieleniu szeregowych do tego, niby to polskiego wojska, dla tych wszystkich żołnierzy, którym nie udało się w porę ukryć lub zbiec z Wileńszczyzny, skończyły się złudzenia, że sojusznik naszych sojuszników mógłby stać się ewentualnie i naszym sojusznikiem, a dla reszty żołnierzy, którzy poszli w rozsypkę, batalion „Miecz” pod dowództwem majora „Pogoni” przestał istnieć.
Pod koniec lipca czterdziestego czwartego Stanisław wracał do Warszawy. Pełen emocji, z bijącym sercem dojeżdżał do Pragi. Prosto z Dworca Wileńskiego musiał czym prędzej przedostać się na Mokotów. Tam, przy ulicy Narbutta, miał się skontaktować z kimś o pseudonimie „Wieluń” i ten ktoś powinien przejąć go i zaopatrzyć w „murowane” papiery i wreszcie skontaktować z Organizacją. Tak brzmiał rozkaz majora „Pogoni”.
Warszawa, a zwłaszcza prawobrzeżna jej część, sprawiała wrażenie niemal wolnego miasta. Nie widziało się tu aż tylu patroli co przed rokiem. Tylko na gmachach zajmowanych przez Niemców wisiały hitlerowskie czerwone flagi ze złowieszczą czarną swastyką na białym tle – symbol okupanta niewolącego stolicę i cały kraj od prawie pięciu już lat. A zbliżający się do Wisły Sowieci, głównie nocami, przy użyciu lotnictwa bombardowali przeważnie lewobrzeżną Warszawę, zapuszczając się aż na daleką Wolę. Ich wyjątkowo „ulubionym” celem były domy mieszkalne, w których ginęli Bogu ducha winni mieszkańcy. Czasami udawało się im zniszczyć nawet jakiś niemiecki obiekt bez szczególnego znaczenia strategicznego.
W tramwaju linii „18”, chcąc zapłacić za przejazd, usłyszał od konduktora wypowiedziane ściszonym głosem słowa, że za przejazd bierze tylko od szkopów i folksdojczów, ale na pewno nie od obrońców Ojczyzny, i przystawiwszy dwa palce do daszka konduktorskiej czapki, zasalutował, puszczając po łobuzersku oko.
– Czy my się znamy? – zapytał zdziwiony Stanisław.
– Od razu widać, żeś pan szanowny prosto z lasu, znaczy sie ze wsi – odpowiedział, mrugając doń jeszcze raz porozumiewawczo. – Sie rozumie... Siadaj pan, póki jest jeszcze gdzie... A dokąd, jeśli można spytać, pan szanowny życzy sobie jechać, bo my jedziem przez całe Warszawe, aż do placu Unii Lubelski!
– Na Mokotów, na Puławską.
– Szkoda, bo lepiej by było jechać dwunastką, co to idzie aż do samego dworca ciuchci Grójeckiej, a jeszcze lepiej dziewietnastką, bo dojechałbyś pan na Służewiec, aż do samych W y ś c i g,... Ale ja c h i b a niepotrzebnie tak panu szanownemu klaruje – zreflektował się konduktor – bo pan, na oko, wyglądasz mi na swojaka, znaczy się stąd, z Warszawy... – konduktor przerwał nagle, bo jakiś młodzian w oficerkach i długim płaszczu pytał o ulicę Walecznych. Spojrzawszy nań znacząco, zwłaszcza że pod długim płaszczem tamten najwyraźniej ukrywał broń, odpowiedział mu z typowo warszawskim humorem: – Walecznych, mówisz pan. Tu niezadługo już wszystkie ulice będą pełne walecznych i... zwycięzców – powiedział, puszczając do niego oko, jak przed chwilą do Stanisława.
Przez cały czas jazdy tramwajem dokładnie obserwował wszystko co się działo wokół, a przede wszystkim uważnie patrzył do przodu, czy przypadkiem Niemcy nie zastawili gdzieś ulicy i nie robią łapanki, zwłaszcza przed mostem Kierbedzia, ale posterunki żandarmerii leniwie tylko obserwowały przesuwające się przed nimi pojazdy.
Podobnie w lewobrzeżnej części miasta, odniósł wrażenie, jakby Niemcy wobec Rosjan nadciągających od wschodu, mieli niezłego pietra. Mijając Aleje Jerozolimskie, widział całe watahy niemieckich żołnierzy ciągnących ku Ochocie i Woli i dalej na zachód, wlekli się zmęczeni, zarośnięci i niechlujni, szli z całym swoim „dobytkiem”, nierzadko wlokąc z sobą żywy inwentarz. Uciekali przed coraz prędzej posuwającym się zwycięskim „Iwanem”, który podchodził już prawie do Wisły. Tu i ówdzie, w pobliżu niemieckich instytucji unosił się dym z palonej w pośpiechu dokumentacji.
Bohuszewicz przyspieszył kroku. Z lipnymi papierami wiele ryzykował – zatrzymanie i śmierć. Ale to już była inna Warszawa. Ludzie odżywali nadzieją rychłego końca niemieckiej okupacji. Zagadką jednak było zachowanie się Rosjan. Z jednej strony, ich propaganda namawiała Polaków do stawiania zbrojnego oporu wycofującym się Niemcom, a z drugiej strony, sowiecka ofensywa jakby straciła rozpęd tuż u bram stolicy.
Odnalazł numer domu i kiedy wchodził już na piętro, omal nie zderzył się z niewysokim, krępym wąsaczem, który zapytał go bez ogródek:
– A pan do kogo?
– Nie rozumiem, dlaczego pan pyta?
– Bo dozorcuje w tym domu i chciałbym wiedzieć, kto siem tu k r e n c i. Sam pan rozumiesz, takie czasy!
– Ja, pod siedemnasty, do pana „Wielunia”.
– Tu żaden „pan Wieluń” nie mieszka!
– Może i nie mieszka, ale jestem z nim tutaj umówiony – powiedział zgodnie z prawdą.
– Zaraz zobaczymy – odpowiedział dozorca, pukając do drzwi.
Otworzyła im młoda niewiasta, trochę podobna do Lucyny.
– Ten pan mówi, że przychodzi tu do jakiegoś pana Wielunia.
– Ja... – powiedział Bohuszewicz i nie dokończył, nie będąc pewien, czy w obecności tego typa powinien się był jej przedstawiać. – Przyjechałem z Wilna.