Z Warszawy
Z Warszawy
Tutaj jeszcze śniegu moc, ale cieplej i słonecznie. W niedzielę wyszedłem tylko w swetrze i nie zmarzłem. Odwiedziłem też targ na Woli i znalazłem moc ładnych talerzy Włocławek, które na drugim targu, na Kole, są dwa razy droższe.
Kiedy koniec II wojny światowej?
Każda wojna do niedawna kończyła się traktatem pokojowym między walczącymi stronami. Takiego traktatu między Polską a Niemcami oraz Polską i Rosją dotąd brak i jakoś nikt tematu nie podnosi.
Ostatnio Grecy zaczynają się domagać odszkodowań od Niemców. Pytanie, czemu Polska odszkodowań nie żąda? Zwłaszcza za zniszczenie Warszawy po powstaniu. Warto przypomnieć, że w akcie kapitulacji Niemcy obiecali chronić od zniszczeń zabytki, a właśnie potem to na chama robili.
Wojna i sezon [21]
Papiery "kresowców" znów poszły w górę. Tłumno było w kawiarence "Kresy". Tłumno, gwarno i pracowicie na Długiej, gdzie się mieściły liczne instytucje kresowe, a między nimi wspomniany Komitet Obrony Kresów.
Tłumno było w restauracyjce na Marszałkowskiej założonej przez pana Sielawę z majątku Paule powiatu lepelskiego. Zacny pan Sielawa rychło jednak zbankrutował, bo mając gest szeroki i duszę otwartą, trwonił wszystkie wpływy kasowe na fundy gościom.
Wrzało życie towarzyskie. W roku 1919 nie wytworzono jeszcze nowego stylu powojennego, toteż wznowiono tak modne przed rokiem 1914 "żurki". Salony i saloniki otworzyły swe podwoje. Gospodynie prześcigały się, by ściągnąć na swój żurek jakąś osobliwość, przede wszystkim wojskową, w ostateczności polityczną, a już w najgorszym razie artystyczną. Polowano na generałów. W braku generała bojowego – ściągano sanitarnego, zacnego generała-lekarza Bernatowicza. Na jednym z żurków w salonie dość arystokratycznym, lwem był poseł ludowy w białej sukmanie.
Najmilsze, naprawdę wesołe żurki odbywały się w oficynie na Nowym Świecie w mieszkaniu sióstr: pani Luni Hartinghowej i pani Róży Reliszko.
Mąż pani Luni był oficerem i jednym z organizatorów pułku jazdy tatarskiej. Pułk ten wystartował z wielką "publicity", spotęgowaną przez posmak egzotyki, ale skończył swój żywot dość niesławnie. Zresztą pani Lunia od początku matkowała Dąmbrowszczakom. Pani Róża była żoną dowódcy szwadronu w pułku ułańskim już mającym swe dzieje bojowe w korpusie Dowbora. Mąż pani Róży major Reliszko miał małą przygodę "polityczną", która wprawdzie zdarzyła się w dwa lata później, ale opowiem ją tutaj, by już do osoby zacnego majora nie wracać.
Gdy premier Witos objeżdżał autem granicę ryską, asystował mu m.in. starosta nieświecki Czarnocki i major Reliszko, jako dowódca szwadronu stacjonującego wtedy nad granicą.
– Bardzo dziwnie wytyczono tę granicę – bawił major rozmową premiera – tak na przykład, panie premierze, majątek mojej żony pozostał po stronie
bolszewickiej i tylko mały skrawek przypadł Polsce.
Witos uśmiechnął się i pogroził palcem:
– Widzę, że wy, panowie oficerowie, walczyliście z bolszewikami głównie dla majątków.
Reliszko nic nie odpowiedział, ale zataił urazę. Wkrótce nadarzyła się sposobność do zemsty. Przejeżdżali przez zaścianek szlachecki. Starosta Czarnocki wyjaśnił premierowi starodawne pochodzenie zaścianków, dodając, że ekonomicznie szlachta zaściankowa nie była w lepszym położeniu od chłopów, a różniła się od nich mową, wyznaniem, ubiorem i obyczajami.
Witos bardzo się zainteresował, kazał zatrzymać auto i gawędził jakiś czas z zaściankowiczami. Gdy ruszono dalej, Witos mówił:
– Nie rozumiem, czemu ta szlachta jest taka dumna i czemu się wyróżnia od otaczającego chłopstwa. Przecież jest równie biedna jak okoliczni chłopi.
Major Reliszko pośpieszył z odpowiedzią:
– Nie wiem, panie premierze, jak jest teraz, bo nie znam praw polskich, ale za czasów rosyjskich taka była różnica, że szlachcic, choćby najbiedniejszy, nie podlegał karze cielesnej, a chłopu, gdy coś przeskrobał, dawano w dupę.
Tym razem Witos nic nie odpowiedział.
Wracam jednak do żurków na Nowym Świecie. Salon pań Hartinghowej i Reliszkowej, ziemianek z Nowogródczyzny, gromadził co środę całą śmietankę "emigracji" kresowej. Bywały tam czarujące mężatki, przeważnie bez mężów, i pełne najsłodszych obietnic panienki. Z cywilów bywali tam: Tadeusz Irteński, Rudy i Rosjanin – oczywiście "biały" – Szingarew. Poza tym – same mundury. W okresie mody na Francuzów pani Lunia ściągnęła ich na żurek aż pięciu. Czterej z nich byli małego wzrostu, czarniawi, hałaśliwi, gadatliwi – ot tacy sobie "Francuziki z Bordo" wedle komedii Gribojedowa. Piąty odbijał od tamtej czwórki: był długi, miał blond włosy i brzydką twarz. Tadeusza uderzyły jego głęboko osadzone oczy, odstające uszy i potężny nos. Byłoby w nim coś z Podbipięty i coś z Donkiszota, gdyby nie to, że tamtych kojarzymy z wyrazem poczciwości, a ten nie wyglądał sympatycznie. Uderzała też jego mowa francuska, niepodobna do szybkiej paplaniny jego towarzyszy. Rudy też zwrócił uwagę na dziwnego Francuza.
Właśnie mijała go pani Lunia z koszykiem herbatników.
– Pani Luniu, skąd pani wytrzasnęła tego kłapoucha?
– Jakiego kłapoucha?
– Tego tam... Rozmawia w tej chwili z Kawą Koźmińską i wachluje uszami.
– Cicho. Jest pan nieznośny. To bardzo ważny major francuski. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny z północnej Francji. Nazywa się de Gaulle.
– Francuz?
– Naturalnie, że Francuz. Co za pytanie!
– Bo mówi jakoś inaczej, niż tamci...
Wkrótce towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Rudy, Szingarew i Tadeusz wychodzili razem. Szingarew, który fundował kompanom kilka kolacji z rzędu w swoim numerze w hotelu Royal na Chmielnej – na kredyt zresztą – zwrócił się do Rudego:
– Teraz twoja kolej zaprosić nas na kolację.
– Owszem, zapraszam, ale jutro. W południe.
– W południe? Na śniadanie?
– Nie. Na rozbiórkę soboru na placu Saskim.
– Bałwan.
Takie były zabawy w owym 1919 i takie było pierwsze i ostatnie spotkanie Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego z de Gaulle'em.
Na Wielkanoc Piłsudski zdobył Wilno. Powstał w Wilnie Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich z Jerzym Osmołowskim na czele. W Warszawie na Kredytowej mieściła się ekspozytura, gdzie dyktatorem aprowizacyjnym był pan Olgierd Gordziałkowski, powinowaty Osmołowskiego. Zaczęły się interesy – legalne i mniej legalne. Osmołowskiego i Gordziałkowskiego pomawiano o nepotyzm i różne afery "na boczku". Ile w tym było prawdy, a ile zawistnej plotki – nie wiadomo. W każdym razie, gdy Andrzej Niemojewski w swej "Myśli Niepodległej" zaatakował Osmołowskiego i Gordziałkowskiego, nikt go nie oskarżył o oszczerstwo, a sprawa skończyła się na jakichś sprostowaniach i broszurkach. Do Wilna szmuglowano sacharynę. Szmugiel był finansowany przez Żydów, a uskuteczniany przy pomocy oficerów, którym żandarmi w Lidzie nie śmieli rewidować walizek.
(Jeżdżono do Wilna przez Lidę, bo most na Niemnie w Grodnie był zerwany czy zepsuty).
Skrystalizował się Cempść warszawski. Do przybyłych z Mińska Rudego, Tadeusza Irteńskiego, Wiktora Piotrowskiego (zwanego Piotrem lub Starym, bo był najstarszy z grona), Koka (Konstantego) Proszyńskiego – doszlusowali z Wilna Janek Bochwic, zwany Iwonem, i Toś (Antoni) Januszkowski. Z wyjątkiem Tadeusza i Januszkowskiego pozostali rozlokowali się w kilku pokojach umeblowanych na wysokim parterze na Sewerynowie w domu dr. Przyborowskiego, gdzie ongi mieściła się lecznica chirurgiczna i gdzie Tadeusz był operowany. Prócz Cempścia w pokojach mieszkał jakiś wiceminister przemysłu czy handlu i niejaki pan Bober. Ton jednak całemu lokalowi nadawał Cempść i wkrótce pokoje umeblowane uzyskały pospolitą nazwę "kurwiego dołku". Nie były tylko mieszkaniem Rudego, "Piotra" i Koka; stały się czymś w rodzaju klubu czy stacji etapowej dla wszystkich bardzo licznych przyjaciół i znajomych – zarówno mieszkających w Warszawie, jak przyjezdnych.
Odbywały się tam kartograjstwa, pijaństwa i inne "orgie". Normalnymi gośćmi w porze wieczornej i nocnej były prostytutki, ale nieraz ktoś z Cempścia lub jego przyjaciół zamawiał sobie pokój na randkę z kobietą z towarzystwa. Nie było to jednak bezpieczne, bo z reguły tożsamość damy bywała – tymi lub innymi drogami – wykryta i święta zasada dyskrecji pogwałcona. Trudno wyliczyć wszystkich, którzy "kurwi dołek" na Sewerynowie odwiedzali. Z przyjezdnych stawał tam Bohdan Zalutyński. Z miejscowych bywali literalnie "wszyscy", a wśród nich ludzie należący nieraz do starszego pokolenia, jak np. hr. Henryk Plater zwany Abą (On bat), gdyż poprzednie jego przezwisko Malwa (Mal va) wyszło już wtedy z użycia.
Pokoje na Sewerynowie miały jedną niepospolitą zaletę: nie wymagały opalania, bo w suterenach pod nimi mieściła się łaźnia parowa. Bohdan Zalutyński chodził do tej łaźni w bogatej dasze do pięt ubranej na gołe ciało. Jeżeli spotykał po drodze kobietę, rozchylał poły dachy, wywołując słuszne wrzaski strachu i oburzenia.
Służącą, a jednocześnie zarządczynią pokojów umeblowanych była Feliksowa, kobieta w średnim wieku ze śladami dawnej urody. Wykłócała się
z niesfornymi lokatorami, urządzała awantury o komorne, ale w gruncie ich lubiła. Zresztą po okresach chudych przychodziły dni tłuste (interesy!), a wtedy Feliksowa nie tylko inkasowała komorne, ale była hojnie wynagradzana. Nie lubiła oczywiście częstych wizyt "kobiet uprawiających nierząd zawodowo". Gdy ją posyłano po piwo i wódkę, lub po przekąski do pobliskiego "Lija", zwracała się z błagalną prośbą: – Proszę tylko nie sprowadzać kurwów.
Z góry wiedząc, że te błagania nic nie pomogą, dodawała:
– Przynajmniej proszę nie krzykać.
Zresztą specjalistą od krzykania był głównie mąż Feliksowej pan Feliks. Był szewcem z zawodu, toteż w ciągu sześciu dni powszednich nie było go słychać. Był maleńkiego wzrostu, szczupły, przygarbiony i robił wrażenie, że jest pod pantoflem u dorodnej Feliksowej. Ale w soboty wieczorem i w niedziele upijał się i urządzał dzikie wrzaski. Zresztą Feliksowa nie bardzo się tych wrzasków bała. Pan Feliks nie był prawdopodobnie nigdy "bohaterem jej powieści". Pewnego dnia, gdy Tadeusz przyszedł na Sewerynów i nie zastawszy nikogo wdał się w pogawędkę z Feliksową, przez ulicę przechodził oddziałek wojska, śpiewając coś w rodzaju:
My siądziemy na koników,
Pabijemy bolszewików.
– Cóż, pani Feliksowo – spytał Tadeusz – ładne wojsko?
– Iii... Jakie tam ładne! I śpiewać nie umieją.
Zamyśliła się, a potem dodała:
– O jak Ruskie były, te umiały śpiewać. Oj, jak ładnie śpiewały. I były takie ładne, takie przystojne.
Wzrok jej się zamglił i pobiegła myślą do swych młodych lat, gdy po ulicach Warszawy chodzili dorodni lejb-gwardii huzarzy grodzieńscy, lejb-gwardii ułani Jego Cesarskiej Mości, albo lejb-gwardziści pułku Keksholmskiego.
Rozdział XII
Pocałunek wojny
O czym Warszawa mówiła w tym roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym? Generał Czerwin, ziemianin spod Dokszyc, którego majątek miał później pozostać po złej stronie traktatu ryskiego, tak mówił znalazłszy się w towarzystwie jednego z braci-zagończyków Dąmbrowskich:
– Mieliśmy w Warszawie tylko dwa tematy rozmów: przyjście wojsk generała Hallera i ot – tu zrobił uprzejmy gest ręką – bracia Dąmbrowscy.
Rzecz jasna, że zacny generał Czerwin mocno zwęził temat rozmów warszawskich. W stolicy huczało jak w ulu. Kilkanaście stronnictw politycznych skakało sobie do oczu. W sejmie uchwalono reformę rolną. Uchwalono też przymusowy odpoczynek niedzielny, co wywołało straszne oburzenie wśród Żydów. Zendeciałe od czasu powstania Dwugroszówki mieszczaństwo warszawskie pomstowało na Piłsudskiego i opowiadało o nim niestworzone historie. Postępowcy – odwrotnie – wynosili go pod niebiosa. Skamandryci, którzy wtedy byli jeszcze "pikadorczykami", i futuryści pisali wiersze. W teatrzykach kpiono z suwerenów sejmowych, z urzędników państwowych, z pani Heleny Paderewskiej.
Prywatnie układano nazwiska posłów i posłanek w zabawny szereg: Nader, Płocha, Moczydłowska, Targała, Kotas, Kędziora. Zalewano się lepkimi likierami.
Z wojskiem Hallera przyjechał do Warszawy młody as lotnictwa myśliwskiego Stefan Irteński, syn Władysława, ongi właściciela pięknych dóbr Łohoza pod Mińskiem, które poszły z młotka. Tadeusz poprosił Stefana, aby go powoził samolotem. Siedli na polu Mokotowskim na starego Bregueta i w ciągu 10 minut krążyli nad Warszawą. Było bardzo przyjemnie, choć troszeczkę straszno. W owych czasach samolot składał się przeważnie z płótna, deszczułek i drutów. Nieraz się zdarzało, że się skrzydło ni z tego, ni z owego obrywało. Toteż każdy lot był połączony z ryzykiem.
Tworzyło się wojsko. Mówiono o dalszej ofensywie na wschodzie. Kresowcy z biciem serca słuchali tych rozmów. Kiedy wojska ruszą na Mińsk?
Sztabowcy robili tajemnicze miny. Gdy Tadeusz zapytał jednego z nich, gdzie urzęduje, ten odpowiedział:
– W tym małym domku koło zamku. Nazywają go tak zabawnie: "Pod blachą".
"No, ten się nie trudził studiowaniem walk narodu polskiego" – pomyślał Tadeusz.
Robiono w dalszym ciągu "interesa". Miejscem spotkań był albo hall w Bristolu, albo podziemie cukierni Lourse'a, gdzie godzinami grał w bilard pisarz rosyjski Arcybaszew przybrany w czarną jedwabną rubaszkę przepasaną sznurem z frędzlami.
Na Sewerynowie życie płynęło falami, tj. miało kolejne wzloty i upadki w zależności od wyniku "interesu", czy też rezultatu gry w pokera lub "szmena". Seniorem Cempścia na Sewerynowie był, jak już wspomniałem, Wiktor Piotrowski – o dobre kilka lat starszy od najstarszego z pozostałych członków. Gdy był na wozie, sprawiał sobie nowy garnitur. Gdy był pod wozem, garnitur szedł do lombardu, a "Piotr", by nie świecić wytartym starym ubraniem, chodził w dni upalne w jesionce.
– Jak możesz chodzić w jesionce w taki upał? – dziwił się Tadeusz.
– Dżentelmenowi nigdy nie jest ani za zimno, ani za gorąco – odpowiadał "Piotr".
Cempść utrzymywał też bliskie stosunki z panami, których nazwiemy tutaj panem Kawką i panem Węgłowskim. Była to nierozłączna para. Obaj mieli piękne i miłe żony Rosjanki, które też stanowiły atrakcję. Panowie Kawka i Węgłowski pochodzili z porządnych rodzin kresowych, ale przeszłość mieli ciemną. Wtajemniczeni twierdzili, że obaj byli zawodowymi szulerami i że za czasów carskich mieli jako szulerzy zakazany policyjnie wjazd do "obu stolic", tj. Petersburga i Moskwy.
Wielki Tydzień w Mińsku
Pierwsza wielka uroczystość to msza w rocznicę ustanowienia kapłaństwa w wielki czwartek. Prowadził ją nuncjusz apostolski w towarzystwie abp. Tadeusza Kondrusiewicza i było na niej z 90 księży. Niestety, wszystko po białorusku. Potem można było tę uroczystość oglądać na wszystkich kanałach TV. W sobotę, choć była pieska pogoda, tłumy przyszły święcić pokarmy i znów TV tam była i pytała ludzi o tradycje katolickie.
Siedziałem, jak zwykle w jednej z pierwszych ławek, i nagle w przejściu pod ołtarzem pojawiło się dwoje dzieci. Potem okazało się, że nawet starsze z nich, mające 8 lat, nie potrafiło się przeżegnać.
Gdyby ktoś zadał sobie fatygę oszacowania, ilu przyszło do kościołów święcić pokarmy, to wiedzielibyśmy, ile jest katolików. Szacują ich bodaj na 16 proc. Podobnie warto by oszacować prawosławnych po liczbie, jaka przyjdzie święcić pokarm za miesiąc, bo ich Wielkanoc w tym roku będzie 5 maja. W sobotę wieczór była rezurekcja w katedrze pokazana w całości przez naszą TV. Podobnie rezurekcja rano w niedzielę w moim kościele, czyli kościele Czerwonym, była też pokazana. Ba, nawet na mszę polską celebrowaną przez abp. Kondrusiewicza przyszła też TV.
Jaki z tego morał? Prezydent boi się białoruskich katolików i chce ich udobruchać, pokazując uroczystości.
Zima nadal trzyma
W Polsce nadal mroźno i śnieżnie, a na Białorusi podobnie. Nawet gorzej, bo śniegu spadło moc, ładnie to wygląda, a te zwały śniegu to woda, która dla rolnictwa jest wiosną tak ważna. Gorzej jednak jest na Ukrainie, gdzie zawieje zmusiły koleje do odwołania kilkudziesięciu pociągów.
Takiej Niedzieli Palmowej, tu zwanej Niedzielą Wierzbową, nie pamiętam, były tłumy ludzi i nie mieścili się w naszych kościołach oraz tłumy sprzedających palmy i choć są one coraz ładniejsze, to nadal daleko im do tych w Wilnie.
Wielki Piątek
Lata temu Pan Jezus powiedział św. Faustynie, że najskuteczniejsze są modlitwy w każdy piątek między 3 a 4, czyli wtedy gdy cierpiał za Nas na krzyżu.
Ale najskuteczniejsze są modlitwy o tej porze w sam Wielki Piątek, więc jeśli Goniec dotrze do mych Czytelników w porę, naprawdę, naprawdę proszę Was o modlitwy za Polskę i za swe rodziny właśnie między 3 a 4.
Wojna i sezon [20]
Rozdział XI
1919
Iwan Bunin w jednym ze swych opowiadań nazwał rok 1917 "strasznym rokiem". W Mińsku i w Mińszczyźnie strasznym rokiem był rok 1918.
I początek, i koniec tego roku były straszne. W połowie grudnia wojska bolszewickie zbliżały się do przedmieść mińskich. Wojska niemieckie wycofywały się coraz śpieszniej. Nieraz później wielu mińczuków opowiadało w Warszawie, jak to udało im się uciec z Mińska "ostatnim pociągiem".
Irteńscy – ojciec i syn – wyjechali chyba jednak naprawdę ostatnim po-
ciągiem. Bolszewicy byli nie tylko na przedmieściach: jakieś podejrzane typy z czerwonymi opaskami na ramieniu kręciły się w centrum miasta.
Tylko dworce kolejowe były jeszcze całkowicie pod władzą Niemców.
A w mieszkaniu Irteńskich Tadeusz osłabiony trzytygodniową hiszpanką, ledwie włóczył nogami. Jadwinia leżała na hiszpankę z czterdziestostopniową gorączką. Postanowiono więc, że uciekać – na razie do Wilna – będzie tylko pan Irteński z Tadeuszem. Babunia Irteńska, pani Irteńska i Jadwinia z synkiem pozostały w Mińsku. Ponieważ podróż na dworzec nie uchodziła za bezpieczną, więc walizki odesłano na kolej pod opieką lokaja, a ojciec z synem poszli na dworzec piechotą – bocznymi ulicami.
Jazda w niemieckich wagonach z drzwiami na przestrzał, nieopalanych
i bez świateł, trwała nieznośnie długo. W Mołodecznie trzeba było dlaczegoś zmieniać pociąg. Po peronie kręcili się oberwańcy z błędnym wzrokiem i żółtą opaską na ramieniu: wypuszczeni przez Niemców jeńcy wojenni.
Wilno powitało ich ciepłem, obfitością wszelkich dóbr doczesnych, nawet wesołością. Zdawałoby się, że nie było ani wojny, ani trzyletniej głodówki okupacyjnej. O zbliżającej się ze wschodu rewolucji nikt jakoś nie myślał. Wszyscy mińczucy, którzy nie uważali za bezpieczne pozostawać w Mińsku, byli już na miejscu, wyjechawszy wcześniej, niż Irteńscy, z czego by wynikało, że uciekli z Mińska nie ostatnim, lecz co najmniej przedostatnim pociągiem. Wszyscy mieli pugilaresy tęgo wypchane rublami carskimi, kierenkami, ost-rublami i markami. Hotele, restauracje i kluby były zatłoczone.
Bracia Ciundziewiccy, ci sami, o których puszczono ongi fałszywą plotkę, że powiesili popa prawosławnego, stanęli w hotelu Sokołowskiego, gdzie zaczynali dzień od rannego śniadania w łóżku. Kelner przynosił im na tacy sporą karafkę wódki z przekąskami: śledziem, rydzami marynowanymi, zimnym mięsem. Tacę stawiano na nocnym stoliku i bracia spożywali posiłek, nie wstając z łóżek. A wieczorem w gabinecie w Bristolu Ciundziewiccy bawili się w powiększonym gronie. Pito na umór, wznoszono toasty. Ktoś zaproponował, aby jednego z Ciundziewickich obrać na króla białoruskiego. Kandydaturę przyjęto przez aklamację, po czym nowo obrany król wygłosił mowę tronową, zagajając ją słowami:
– Ogłaszam, że stolicą Białorusi będzie miasto Lepel. Odtąd – i aż do śmierci obu braci – jednego nazywano "królem białoruskim" a drugiego "wielkim księciem".
Sielanka wileńska nie trwała długo. Po dziesięciu dniach powiało trwogą: bolszewicy już są w Mołodecznie i idą na Oszmianę. Trzeba więc było uciekać dalej na zachód. Do Warszawy. Krążyły wprawdzie gawędy o jakiejś samoobronie wileńskiej, ale Irteńscy, pomni, czym się skończyła samoobrona mińska, słuchali jednym uchem. Ruszono więc koleją do Białegostoku.
Z jazdy koleją z Wilna do Białegostoku Tadeusz zapamiętał tylko jedną scenę. Jechał z ojcem w przedziale szczelnie zapchanym mińską elitą. Byli
więc tam: głowa, czyli prezydent miasta Chrząstowski, szwagier jego Rudźka Porzecki, Adziuś Węcławowicz, pani T. z synem, młodym adwokatem. Pani
T. mimo swych lat pięćdziesięciu była ognistą z lekka tylko siwiejącą brunetką, słynną z przygód miłosnych. W przedziale panował nastrój wesoły.
Obiadowano, rozkładając na rozesłanym na kolanach papierze podróżne zapasy żywności. Częstowano się wzajemnie. Krążyła manierka z wódką.
Po skończonym posiłku wszystkich ogarnęła senność. Pierwsza zasnęła pani T. Syn jej trzymał w ręku pozostały po uczcie solony ogórek i pytał:
– Ca mam z tym zrobić?
Na to Rudźka Porzecki:
– Obudź mamę. Daj jej. Niech się pobawi.
Do Białegostoku przyjechano w dzień Wilii. Zaimprowizowaną wieczerzę wigilijną spożyto u białostockiego Ritza (bo i Białystok miał swego Ritza), gdzie też przenocowano. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszono w kilkoro sań do granicy polskiej w Łapach. W Łapach badanie dokumentów odbyło się bez przeszkód. Tyle tylko że porucznik Jelski, rodzony brat słynnego wodzireja Taśka Jelskiego, dowódca posterunku żandarmerii w Łapach, odebrał Tadeuszowi bez pokwitowania pistolet parabellum, sztucer i dubeltówkę. Prawdopodobnie na cele obrony młodego państwa polskiego.
Do Warszawy przyjechano o zmierzchu. Z odrapanego dworca ongi
Petersburskiego, a który się jeszcze nie nazywał Wschodnim czy Wileńskim, ruszono dorożką. Na ulicach nie było śniegu, ale gdzieniegdzie koń się ślizgał na gołoledzi. Koń – przeraźliwie chudy, o którym Perzyński ongi napisał, że warszawski koń dorożkarski musi być sztuczny, bo tylko sztuczny koń składający się ze szkieletu obciągniętego skórą może nie tylko utrzymać się na nogach, ale ciągnąć dorożkę. Dorożkarz miał, jak cztery lata temu, blachę z numerem na plecach. W ogóle Warszawa nic się chyba nie zmieniła. Była może trochę więcej odrapana, zamiast stójkowych w czarnych szynelach stali na rogach milicjanci w płaszczach koloru nieokreślonego (policja państwowa miała się zjawić później), a na murach widniały gdzieniegdzie napisy "Niech żyje Piłsudski".
Warszawa fermentowała. Nie było dnia bez jakiegoś strajku. Strajkowali introligatorzy i kelnerzy. Strajkowali fryzjerzy. W Bristolu panowie Białobłoccy własnoręcznie golili czekających cierpliwie w długiej kolejce klientów. Tramwaje jednak chodziły. Tadeusza mającego w świeżej pamięci wybuch rewolucji w Petersburgu, która się zaczęła od tramwajów, napełniało to otuchą.
Mówiono o obronie Lwowa. Tworzono wojsko. Mówiono o Wilnie, a nawet Mińsku. Powstał Komitet Obrony Kresów Wschodnich z biurami na Długiej. W Komitecie zasiadali panowie Władysław Pusłowski, Michał i Mirosław Obiezierscy, Olgierd Gordziałkowski, Ignacy Witkiewicz, Mieczysław Bohuszewski, Władysław Raczkiewicz, Michał Stanisław Kossakowski, Czesław Krasicki, Antoni Jundziłł, Emanuel Obrąpalski, Piotr Wańkowicz. Komitet Obrony tworzył dywizję litewsko-białoruską. W powozie zaprzężonym w ładne siwki beselerowskie przejeżdżał naczelnik państwa Piłsudski. Porucznik Tok (Otton) Węcławowicz stawał przed nim frontem.
Prosperowały domy gry: na piętrze w Oazie i w klubach o dziwnych nazwach – Numizmatyków i Filatelistów. Były zasadniczo zakazane, lecz istniały prawem bezwładu od czasów niemieckich.
Wkrótce policja miała je zamknąć. Wtedy panowie Kaczanowscy, ojciec
zwany Kuką i syn zwany Kukin-synem, uchodźcy z Kijowszczyzny, wpadli na pomysł utworzenia lotnych domów gry, funkcjonujących każdej nocy w innym lokalu prywatnym. Również w lokalach prywatnych wąchano eter i kokainę lub uprawiano igraszki erotyczne. Odwiedzano też domy publiczne.
Pensjonarka w jednym z nich zwierzała się Tadeuszowi:
– Wczoraj był u mnie oficer francuski. I wiesz – jakoś nie to. Ze swoim przyjemniej.
"Patriotka" – pomyślał Tadeusz.
Uchodźcy z Wielkiego Księstwa Litewskiego, kręcąc się wśród gruntownie zendeciałego od czasów Dwugroszówki mieszczaństwa warszawskiego, nie bardzo wiedzieli, co myśleć o sytuacji politycznej. Piłsudskiego nazywano socjalistą, a Litwini wiedzieli, do czego socjalizm doprowadził w Rosji. Patrzyli więc na Piłsudskiego w najlepszym razie nieufnie. Z radością powitali
przyjazd Paderewskiego. Pan Irteński z Tadeuszem widzieli z okien hotelu Europejskiego, jak przed Bristolem stanął samochód, z którego wysiadł pan ze strzechą rudych włosów.
A u Lourse'a krążył dowcip: "Czy wiecie, że Ignacy Paderewski jest potomkiem świętego Antoniego Paderewskiego?".
"Wybuch" niepodległości odurzał. Czasem wydawał się nieprawdopodobny. Nie wierzono, że można wysyłać depesze, a gdy uwierzono, zaczynano starym zwyczajem układać je w języku rosyjskim. Z nieufnością podchodzono do telefonów, które w Mińsku i Wilnie były już od dawna zlikwidowane przez zarządy wojskowe lub rewolucyjne. Panie uchodźczynie zorganizowały restaurację "Kresy" na rogu Nowego Świata i Wareckiej, gdzie były współwłaścicielkami i kelnerkami.
Za przykładem "Kresów" powstały później tzw. "Patelnia" w Ujazdowskich
i "Wiry" na Mazowieckiej. Restauracje, w których gościom usługiwały panie i panienki z towarzystwa, stanowiły w owych czasach coś niezwykłego i miały wielkie powodzenie. W jednym z pism humorystycznych ukazał się wiersz porównujący kelnerki kresowe do świtezianek. W wierszu tym były takie strofy:
Gdy pocałunków chciał wajdelota,
Uciekła z krzykiem do mamy.
Dziś świtezianka tańczy fokstrota
I chce jedwabnej piżamy.
Nie dasz piżamy? Ha, trudna rada!
Lecz kto przysięgę naruszy.
Ach biada jemu, za życia biada!
I biada jego złej duszy!
Wiersz był zabawny, ale trochę krzywdzący. Wśród kilkudziesięciu pań kelnerek znalazła się może jedna, która chciała naciągnąć pewnego przedstawiciela zacnej warszawskiej rodziny kupieckiej na jedwabną piżamę czy inny artykuł bielizny damskiej, ale pozostałe pracowały ciężko, przestrzegały zasad staroświeckich obyczajów i ani im się śniło kogokolwiek naciągać.
Rozpisano wybory do sejmu, który dla uniknięcia nieporozumień nazwano "ustawodawczym". Chytry system proporcjonalny faworyzował wielkie partie, toteż poczciwi konserwatyści z "kresów" nie mieli większego wyboru. Głosować na socjalistów zabraniał instynkt samozachowawczy "posesjonatów". To samo – na ludowców. Wszelkie próby stworzenia stronnictwa umiarkowanego, jakiejś Demokratycznej Unii Państwowej (w skrócie DUP), były z góry skazane na fiasko. Toteż kresowcy z bólem serca głosowali na listę endecką.
Na ulicach, w restauracjach, kawiarniach, kinach – wszędzie pełno było oficerów z epoletami w kształcie trefli. Wśród nich zwracali uwagę ci, co mieli wężyki na kołnierzach, bo w owych czasach wężyki przysługiwały jeszcze tylko legionistom.
Czasy nie były wesołe. Od wschodniej ściany, bardzo bliskiej, bo rozpoczynającej się już za stacją Łapy, czaiła się wielka niewiadoma rewolucji rosyjskiej.
Lwów krwawił się.
W Poznańskiem trwały utarczki. Była wprawdzie stolica, było państwo, był jego naczelnik, były ministeria, nazwane ku zgrozie normalnych uszu "ministerstwami", ale nie było granic. Ale Warszawa, zawsze wierna sobie, bawiła się.
W Nowościach, gdzie bez przerwy dawano "Księżnę czardaszkę" z Orleńską, w Teatrze Małym, gdzie wystawiano "Politykę" Perzyńskiego z Milą Kamińską, w teatrzykach, gdzie satyra polityczna dworowała sobie z ministrów i "galileuszów" – tłumy.
Uchodźcy ze wschodu - Wileńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylowszczyzny, Inflant – byli modni. Przede wszystkim byli to "swoi" – Litwini, którzy podobnie jak warszawiacy byli razem "pod Ruskiem". Po wtóre stanowili dość skuteczną przeciwwagę "Galileuszom", którzy wtedy byli specjalnie niepopularni. Po trzecie, razem z nimi przyszła spotęgowana tysiącgębną famą legenda czynów bohaterskich braci Dąmbrowskich. Po czwarte, byli "stamtąd", tj. przeżyli grozę bolszewicką na własnych skórach. Uważano więc ich za ekspertów, którzy oglądali na własne oczy żywych bolszewików. Wreszcie, pomimo utraty mienia i ziemi ojczystej, mieli rozmach, zapał, humor, no i pieniądze. A pieniądze mieli nawet tacy z nich, którzy zasadniczo nie powinni byli ich mieć.
Sarkano na nich po trosze że podbijają ceny i psują kelnerów napiwkami. Słowem, byli modni jak nie przymierzając Polacy w Anglii i Szkocji w roku 1940.
Dopiero po dłuższym czasie warszawiacy się zorientowali, że nie wszyscy uchodźcy z "kresów" byli Rurykowiczami i nie wszyscy posiadali dobra, którymi się przechwalali. Wtedy to – i trochę poniewczasie – puszczono w obieg złośliwy dowcip, że co drugi wilnianin lub mińszczanin jest Rurykowiczem.
Był jednak okres, zresztą bardzo krótki, gdy zdawało się kresowcom, że wyjdą z mody. Stało się to wtedy, gdy do Warszawy zawitali pierwsi Francuzi z misją wojskową. Francuzów tych noszono literalnie na rękach. I salony, i domy publiczne wydzierały ich sobie nawzajem. I kokota, i dama z towarzystwa uważały się za szczególnie upośledzone, jeśli się choć raz jeden nie pokazały w miejscu publicznym z Francuzem. Moda na Francuzów trwała jednak krótko, bo rychło się przekonano, że przysłana do nas przez zachodnią "siostrzycę" ekipa wojskowa stanowiła mieszaninę.
Obok garstki fachowców wojskowych, ludzi kulturalnych i przyzwoitych, była bandą kupczyków, którzy wyzyskiwali swą eksterytorialność dla szmuglowania perfum i prezerwatyw. W zaprzyjaźnionej Warszawie zachowywali się mało lepiej, niż w kraju nieprzyjacielskim. Byli hałaśliwi, agresywni i brudni. Kelnerów i kokoty, tj. profesje, które są dobrym miernikiem wartości każdego "gościa", zdegustowali od razu złymi manierami, skąpstwem i targowaniem się.
Z OSt frontu: Hej do Budapesztu
Po raz drugi "Gazeta Polska" zorganizowała wielką wyprawę do stolicy Węgier na rocznicę ich niepodległości, która przypada na 15 marca, kiedy to w 1948 r. poeta Petofi wygłosił swe wielkie przemówienie.
Specjalnym pociągiem z wagonami sypialnymi z Warszawy wyruszyło około 500 osób. Dalsza część wsiadła w Kielcach, w Krakowie i Tarnowie, Osobne grupy pojechały autobusami z różnych miast południowej Polski i zapewne dotarło mimo zamieci do Budapesztu 800 osób, niektórzy jednak w wyniku zawiei dotarli dopiero w sobotę pod pomnik Bema.
Już na peronie w Warszawie była wspaniała atmosfera, zaczęliśmy wspólnie śpiewać, zwłaszcza dobrze wypadała "Pierwsza Brygada", a potem były występy samoistnie tworzących się chórów w pociągu.
Z Ost Frontu: Z Nowego Jorku
Zwykle wracając do Warszawy, wpadam do Nowego Jorku, gdzie mam możność zatrzymać się w samym centrum Manhattanu u kresowiaczki Pani Ewy i przy okazji upycham moją książkę o stosunkach polsko-żydowskich.
Dotarłem tu po 11 godzinach jazdy pociągiem z Montrealu, gdzie odwiedziłem swe dzieci i wnuki. Pogoda w pierwsze dni była podła, śnieg i zimno. Ale już w sobotę się wypogodziło, a na 5. Alei czołowe sklepy zaczęły pokazywać wiosenne stroje i miło było pospacerować.
Z Ost Frontu: Dreamlinery
Dreamlinery
Wiemy, mają kłopoty, nie tylko wytwórca Boeing, ale linie, jak LOT, które się pospieszyły z ich kupnem. Zasadniczo amerykańskie władze przesadziły, bo powinny były zakazać ich lotu tylko na długich trasach, np. plus 4 godziny, bo wtedy nagrzewają się zanadto ich baterie.
Jednak wedle stewardes, które nimi latały i obsługiwały pasażerów, komfort jest nieporównywalnie lepszy niż B767. Polecałbym firmie modlitwę do patrona spraw bardzo ciężkich św. Tadeusza Judy.
Wojna i sezon (17)
– Dlaczego Kazia nie mają puścić? – pocieszał żonę pan Irteński – przecie jest prostym ułanem...
Odtąd na każdy dzwonek pani Irteńska biegła do przedpokoju w nadziei, że to może Kazio wrócił.
Tak trwało do pewnego mroźnego wieczoru w końcu lutego. Gruchnęła wieść, że się zbliża jakaś odmiana. Co to miała być za odmiana – nikt dobrze nie wiedział. Jedni mówili, że po zerwaniu rokowań pokojowych niemiecko-sowieckich w Brześciu do Mińska wejdą Niemcy (co okazało się prawdą). Inni, że Niemcy postanowili oddać Mińsk legionom polskim i że do Mińska wkroczy Piłsudski. Ta druga wersja była o tyle charakterystyczna, że dowodziła, jak dalece i jak długo Mińsk był odcięty od świata. Prócz garstki wtajemniczonych nikt nie wiedział, że w owym czasie Legiony już nie istniały, a Piłsudski był więźniem w Magdeburgu. Tak czy inaczej wersja o wkroczeniu Polaków napędziła wielkiego strachu bolszewikom.
Po zapadnięciu zmierzchu ucieczka bolszewików nabrała cech paniki. Od tamtych czasów zdarzało się autorowi tej kroniki oglądać szereg "pośpiesznych" ewakuacji, ale żadnej z nich nie można porównać z tym, co się działo w Mińsku w ten mroźny zmierzch lutowy. Ulica Zacharzewska, będąca szlakiem do dworca Brzeskiego – jako jedynej wolnej drogi na Borysów, bo drogę na Bobrujsk zagradzał Dowbór – była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki, skutkiem nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc rewolwerem, trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich, gardząc tzw. "kierunkami". Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska. W ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli – sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną.
Nazajutrz Mińsk był wolny. Polskie "podziemie" ujawniło się. Na ulicach rozlepiono ogłoszenia kapitana Topora (Ignacego Matuszewskiego) wzywające do utrzymania spokoju i porządku. Pośpiesznie organizowano samoobronę polską. Rudy, Tadeusz i Jerzyk Świda udali się do "arsenału" na ulicy Magazynowej – do lokalu gimnastycznego towarzystwa "Sokół" – gdzie dostali karabiny i opaski biało-czerwone. Ruszyli z własnej inicjatywy kierować ruchem ulicznym w śródmieściu. Wkrótce rola ta ich znudziła, więc wrócili na Magazynową, gdzie im dano hasło i kazano zluzować wartę przy garbarni pana Imrotha na Lachówce. Po paru godzinach – a było to już późne popołudnie – zluzowała ich zmiana, po czym znów wrócili do regulowania ruchu ulicznego. Wtedy to nadjechała ciężarówka, w której stali uzbrojeni po zęby czterej bojowcy: dwaj kuzyni Tadeusza bracia Eynarowicze z Grodzieńszczyzny, jakiś wojskowy, którego nazwiska nie wiedziano ani wtenczas, ani potem, i wreszcie znany na gruncie mińskim pirotechnik puszczający fajerwerki na zabawach "monstre" na Treku, pan Żyźniewski. Ta czwórka zaproponowała naszej trójce wspólny wypad na dworzec Brzeski.
Chodzi o to, że Mińsk był wolny, ale niezupełnie. Kilkanaście tysięcy żołdactwa bolszewickiego, częściowo uzbrojonego, wciąż jeszcze zatykało i oblepiało sale, perony, wagony, dachy, stopnie i sprzęgi wagonów i lokomotywy na dworcu Brzeskim. Pociągi odchodziły, lecz bardzo nieregularnie, wskutek zrozumiałego zamętu. Byłoby szaleństwem "brać do niewoli" tę masę opanowanego paniką motłochu, lub nawet tylko utrudniać mu ucieczkę z Mińska. Toteż cel wypadu mężnej siódemki, przedsięwziętego – trzeba to podkreślić – zupełnie samorzutnie, bez żadnego rozkazu z "ośrodka dyspozycyjnego" przy ulicy Magazynowej, był zupełnie inny. Antybolszewicko nastrojony kolejarz doniósł panu Żyźniewskiemu, że na dworcu Brzeskim stoi pod parą pociąg z ładunkiem jednego samolotu, trzech armat i kilka wagonów karabinów maszynowych z amunicją. Trzeba było nie dać bolszewikom wywieźć tego ładunku. Trzeba go było zdobyć i oddać... Komu? Oczywiście zbliżającym się legionom Piłsudskiego.
Wyprawa udała się. Gdy dzielni wojacy wkroczyli w siedmiu na dworzec, zawszone żołdactwo bojaźliwie rozstępowało się i dawało drogę. Komendant pociągu z samolotem, armatami i amunicją nie tylko "poddał się", lecz zwracając się do Tadeusza per "barin" (wziął go widocznie za dowódcę oddziałku, choć właściwie żadnego dowódcy wśród nich nie było) prosił z pokorą, aby pozwolić – jemu i załodze – odjechać na odczepionej lokomotywie. Prosił też, jak o wielką łaskę, o pozwolenie na zabranie ze sobą dubeltówki myśliwskiej. W Tadeuszu zbudziła się solidarność łowiecka do kolegi po fachu i – zgodził się wspaniałomyślnie.
Na tym skończyła się wyprawa. Gdy późnym wieczorem po powrocie z dworca Brzeskiego Tadeusz z Rudym zastukali do drzwi mieszkania, głos pani Irteńskiej spytał poprzez szczelinę drzwi przytrzymaną łańcuchem:
– Kto tam?
Duch Trylogii wciąż był nad nimi i odpowiedzieli bez namysłu:
– Swoi! Od królewskiego wojska!
Nazajutrz przy rannym śniadaniu Rudy barwnie i z kolorowymi dodatkami opowiadał państwu Irteńskim, jak to w siódemkę "zdobyli pociąg pancerny", tak bowiem Rudomina określał wtedy bohaterską wyprawę na dworzec Brzeski. Pan Irteński wysłuchał opowiadania, a potem powiedział z żalem w głosie:
– I po co było Kaziowi jechać do tego Dowbora! Zabawę w wojsko miałby dziś na miejscu...
Zamilkł, widząc, że pani Irteńska odwróciła głowę i wyszła z pokoju, by ukryć łzy.
A na drugi dzień wiedziano już w całym mieście, że do Mińska zbliżają się nie żadne legiony polskie, ale Niemcy. Wiedziano już, że rokowania brzeskie zostały zerwane. Wtedy to Trocki wyskrobał ołówkiem na tynku jednej z sal twierdzy brzeskiej pamiętne słowa "Ni wojny, ni mira – Leon Trockij". Na Zacharzewską wyległy tłumy, aby obejrzeć wkraczających "zwycięzców". Wchodzili przy dźwiękach piszczałek i bębnów. Byli to przeważnie landszturmiści o wyglądzie podtatusiałym i dość pokojowym.
Członkowie samoobrony polskiej odpięli z rękawów kożuszków i bekiesz opaski biało-czerwone, a broń złożyli w "arsenale" na Magazynowej. Zdobyty "pociąg pancerny" dostał się rzecz jasna w ręce Niemców. Tylko panu Szunejce udało się uratować ruble carskie.
Nieraz później wspominając to "zdobycie pociągu pancernego", Tadeusz myślał, że jednak wyprawa była dość ryzykowna. W siódemkę, w kilkunastotysięcznym mrowisku wrogiego żołdactwa, grali rolę zwycięzców, mając za sprzymierzeńca tylko wszechwładną panikę, którą to żołdactwo było ogarnięte. Takie rozmyślania doprowadzały go do ciekawych wniosków z dziedziny psychologii terroru i bohaterstwa.
Przeszło jeszcze kilka dni. Pewnego popołudnia Tadeusz posłyszał straszny rozdzierający krzyk w przedpokoju. Nie mógł zrozumieć, czyj to był głos, ale jednocześnie wydało mu się, że ten krzyk – straszny nieludzki krzyk – znał z literatury. Hrabina Rostowa z "Wojny i pokoju" tak krzyczała na wieść o śmierci Pietii. Tadeusz zrozumiał.
We wsi Blizniecy koło Rohaczewa podjazd 3 pułku ułanów znalazł w płytkiej mogile nagie zwłoki Kazia. Mieszkańcy wsi byli rozmowni i opowiedzieli wszystko ze szczegółami. Kazia i wziętego tegoż dnia do niewoli rotmistrza Boufałła odarto z butów, ubrania i bielizny i pędzono nago po śniegu przez wieś, tłukąc kolbami. Później skłuto ich bagnetami i wreszcie dobito z karabinów. Nagie zwłoki ułożono w płytkim dole w taki sposób, "cztoby odin drugogo w ż... cełował".
Zobaczywszy fotografię zwłok Kazia pan Irteński i Tadeusz – wbrew protestom pani Irteńskiej, która fotografii nigdy nie miała zobaczyć – nie pozwolili na otwarcie zalutowanej trumny. Złożono ją tymczasowo w podziemiach nowego kościoła na Zacharzewskiej, aby potem pochować albo w Baćkowie, albo w grobach rodzinnych w Kalwarii pod Mińskiem – na cmentarzu kościoła ufundowanego w XVIII wieku przez Michała Irteńskiego, podkomorzego bobrujskiego. Losy zrządziły inaczej. Po roku 1920 bolszewicy przerobili nowy kościół – fundacji Edwarda Woyniłłowicza – na "pałac kultury i odpoczynku". Trumnę z ciałem Kazia wyrzucono prawdopodobnie do jakiegoś wspólnego dołu, tym bardziej że do trumny była przybita tabliczka z nazwiskiem i dodatkiem że "poległ w walce z bolszewikami".
Kazio był wyjątkowo pięknym chłopcem. Kazimierz Leczycki w swej powieści z życia mińskiego "Państewko" porównał go do Doriana Greya. A z fotografii pośmiertnej patrzały wytrzeszczone w śmiertelnej męce oczy, krzywiły się w grymasie agonii, odsłaniając rząd równych zębów, spuchnięte wargi, widniała na szyi tuż pod podbródkiem dziura od pchnięcia bagnetem. A zdawało się tak niedawno ten Kazio bawił się jeszcze – ku zgorszeniu i drwinom kolegów gimnazjalnych – w koniki.
– Tak, wojenka, psiakrew – myślał Tadeusz, zaciskając zęby i pięście.
Śmierć Kazia była rodzinną tragedią Irteńskich – tragedią zazdrośnie ukrywaną przed ciekawością obcych (zwaną współczuciem). Ale z biegiem lat śmierć ta nabierała innego aspektu. Była po roku 1863 jednym z pierwszych wypadków wysłania wyrostka na nikomu niepotrzebną śmierć – wysłania przez jazgot bab-patriotek i naszepty ramolejących obrońców ojczyzny przybranych w mundury oficerskie, lecz przezornie bardzo dbających o własną skórę.
Rozdział X
LEGENDA O DOBRYCH
NIEMCACH
Porzucając zagrzane w ciągu dwóch i pół lat okopy "wielkiej wojny", Niemcy przekroczyli w końcu lutego 1918 r. granicę tzw. Ober-Ostu, tj. obszaru położonego między ziemiami Królestwa Polskiego a linią frontu, i zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr. Zatrzymali się przeto mniej więcej na granicy Rzeczypospolitej przedrozbiorowej.
Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie, zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych wilnian schodziła na temat wspomnień z okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił, bo zdawało mu się, że mówili o zupełnie odrębnych gatunkach Niemców. W ustach wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu, Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych, Hunem, który ponadto – jak głosiła lokalna legenda wileńska – zamknął w naczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem – Hun.
W listach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre – typem najidealniejszego okupanta, jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska. Ponieważ w Polsce nawet w okresie trwania polsko-niemieckiego paktu o nieagresji nie wypadało mówić dobrze o Niemcach, jako że byli odwiecznymi wrogami narodu, więc na zakończenie Tadeusz "ustępował" i nawet starał się odgrzebać w pamięci parę wypadków brutalnego lub w ogóle paskudnego zachowania się Niemców na obszarze nowej okupacji. Zapominał przy tym, że odosobnione wybryki niczego nie dowodzą, gdyż mogą nas spotkać – i niestety nieraz spotykają – ze strony najbardziej rodzimej armii. Tak czy inaczej, rozmowa kończyła się pojednawczo: i wilnianin, i Tadeusz dochodzili do wniosku, że ostatecznie każdy Niemiec to świnia, po czym
Z OST FRONT-u; Próba i....
Próba i....
W Mińsku odbywają się mistrzostwa w halowych wyścigach kolarskich na niedawno wybudowanym welodromie. Nasz miłościwy prezydent traktuje to jako przygotowanie do mistrzostw świata w hokeju, jakie mają się odbyć w Mińsku za rok.
Na to przygotowano sporą liczbę nowych hoteli, które z oczywistych względów teraz stoją puste. Dalej, wyrzucono studentów z kilku internatów, gdzie robią teraz remont, by w nich też nocowali sportowcy i turyści.