Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Tam gdzie rzekę nazywają morzem (1)
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakGdy mój mąż powiedział, że w tym roku pojedziemy na wakacje w góry Chic-Choc (czyt. Szik-Szok), myślałam, że ze mnie żartuje. Spojrzałam na niego z powątpiewaniem, a on dodał, że nazwa ta pochodzi z języka plemienia Mi'kmaq (czyt. Mik-Mak). Zaraz sprawdziłam, czy takie góry rzeczywiście istnieją. Otóż okazało się, że istnieją.
Już wcześniej myśleliśmy o tym, żeby wybrać się nad Rzekę Św. Wawrzyńca w miejsce, gdzie uchodzi ona do oceanu, dojechać samochodem do Gaspé. Jest to miejscowość oddalona od Toronto o 1500 kilometrów. Pierwszy raz czekała mnie tak długa trasa. W warunkach europejskich byłoby to równoznaczne przejechaniu z Warszawy do Paryża.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7084#sigProIdc1a8260ed7
Góry Chic-Choc znajdują się w samym środku regionu turystycznego Gaspésie, na półwyspie o tej samej nazwie. Postanowiliśmy podzielić naszą podróż na trzy etapy. Najpierw, z noclegiem w Quebec City, dojechaliśmy do miejscowości Sainte-Flavie. Następnie udaliśmy się do Parku Narodowego Gaspésie (Parc national de la Gaspésie) i na koniec spędziliśmy kilka dni w Parku Narodowym Forillon.
Rzekę Św. Wawrzyńca przekroczyliśmy w Quebec City. Dalej pojechaliśmy autostradą nr 20, która biegnie cały czas wzdłuż rzeki. Po drugiej stronie widać góry, które powoli odsuwają się, gdy rzeka robi się coraz szersza. Autostradę od rzeki oddziela pas łąk, trawy są kolorowe, kwitną żółte, różowe i fioletowe kwiaty, w pewnym momencie teren jest usiany naniesionymi głazami. Aż szkoda, że to autostrada i nie można się zatrzymać. Aby zrobić zdjęcie, jestem nawet gotowa złamać przepisy, ale nie ma gdzie – po prostu nie znajduję dogodnego miejsca, by się zatrzymać. A jak już znajduję, to widok nie jest taki ładny jak wcześniej.
W miejscowości Rimouski oddziela się droga nr 132, która dalej biegnąc wzdłuż wybrzeża, okala półwysep Gaspésie. Przebiega przez malownicze małe miejscowości. W tej okolicy zaczynają się już pojawiać latarnie morskie. Odbijamy do jednej z nich – w Pointe-au-Pere. Obok latarni znajduje się też łódź podwodna. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest odpływ. Wskazują na to zarówno rośliny, jak i ślad poziomu wody na brzegu. A niby to jeszcze rzeka... Spacerujemy po skałach, które podczas przypływu znajdują się pod wodą. Dno jest właśnie kamieniste, tak samo zresztą jak plaża.
Do Sainte-Flavie docieramy wieczorem. Nocleg mamy zamówiony w małym pensjonacie Entre Chien et Loup. Miejsce spełnia wszelkie nasze oczekiwania. Pani gospodyni aranżuje nawet miejsce do spania dla Jacka. Pensjonat jest położony nad samą wodą, z tarasu patrzymy na zachód słońca. Przy okazji dowiadujemy się, że rzeka jest żeglowna, pływają nią do Montrealu wielkie statki handlowe.
W pensjonacie są tylko trzy pokoje w sumie na 6 osób. Ale choć małe, to ładnie, gustownie urządzone, niezagracone i czyste. Pewnym minusem może być łazienka na korytarzu, ale my jakoś nie mamy zastrzeżeń. Za to śniadania wspaniałe. Pani Brigitte serwuje wszystko świeże, naleśniki z owocami lub omlety podawane z pieczonymi ziemniakami, sery i najlepsze muffiny, jakie kiedykolwiek jadłam (z migdałami i brzoskwiniami).
Tak posileni ruszamy na zwiedzanie regionu. Zaczynamy od ogrodu botanicznego Jardins de Métis. Jest to największy ogród botaniczny w Ameryce Północnej. Zajmuje 90 hektarów. Rośnie tu 3000 gatunków roślin. Ogród założyła w latach 1926-1958 Elsie Reford. W Villi Estevan, w której mieszkała, obecnie znajduje się ekspozycja historyczna, działa też restauracja. Przed willą stoi zielony pickup z epoki. Jest wrzesień, ale wiele roślin wciąż kwitnie. Jacek z zaciekawieniem głaszcze hortensje i fioletowe floksy. Ja zwracam uwagę na część stylizowaną na wiejski ogród. Rosną w niej warzywa i kwiaty, jakie pamiętam z działki mojej babci – przede wszystkim sentymentalne nagietki i nasturcje.
Jadąc dalej, skręcamy do centrum Métis-sur-Mer. Zatrzymujemy się na parkingu przed kościołem i schodzimy na dół do plaży. Jacek ogląda morze – to znaczy rzekę, ale tutejsi mieszkańcy nazywają ją morzem. Morze wyrzuciło na brzeg pancerze krabów, znajduję nawet jeden kompletny.
Kolejną miejscowością jest Baie-des-Sables. Tutaj można zatrzymać się na parkingu nad brzegiem morza. Jest też sklep z wyrabianymi lokalnie serami. Kupujemy dwa gatunki, okazują się całkiem dobre.
Trochę ta turystyka jakby nie w naszym stylu... Zwykliśmy jednak brać dobytek i namiot na plecy i wypuszczać się na chociaż parę dni w góry, jak najdalej od cywilizacji. To chyba pozostawia takie wewnętrzne przekonanie, że dzień bez marszu jest jakiś niepełny. Dlatego i tutaj nie może zabraknąć chodzenia. W Saint-Ulric skręcamy w prawo na Saint-Leandre. W pobliżu miejscowości wytyczono szlaki piesze do wodospadu i groty, dojazd jest dobrze oznakowany (Sentiers la Grotte des Fées). Ostatnie 7 kilometrów trzeba pokonać utwardzoną drogą przez las.
Na początku wybieramy krótki szlak nad jezioro, potem robimy pętlę długości około 4 kilometrów. Główną atrakcją turystyczną jest tu wspomniana grota, w której widać warstwy geologiczne datowane na 500 milionów lat. Muszę przyznać, że grota nie robi na nas spodziewanego wrażenia, myśleliśmy, że będzie głębsza, tymczasem ma ona postać raczej skalnej wnęki. Za to wodospad jest malowniczy. Można podejść bliżej po kamieniach. Jest też punkt widokowy.
Dzień kończymy zasłużoną kolacją. Wybieramy restaurację w Sainte-Flavie mieszczącą się w centrum sztuki Marcela Gagnona. Z okien widać morze. Charakterystyczne dla tego miejsca są rzeźby postaci ludzkich. Mają bardzo prostą walcowatą formę. Jest ich 120. Stoją na plaży i wchodzą dalej w morze. W czasie przypływu niektórym widać tylko głowy.
Następnego dnia czeka nas przejazd w góry. Jedziemy jeszcze do winnicy Carpinteri. Mój mąż korzysta z możliwości degustacji tutejszych wyrobów, po czym dokonujemy zakupu. Nabyć można nie tylko wino – są też sery, oliwa, pomidory w słoikach i w formie przecieru oraz inne pikle. Kto kupi 12 butelek wina, dostaje trzynastą gratis. Ja mam jednak nietypową prośbę – pytam, czy dodatkową butelkę wina mogę zamienić na butelkę oliwy. Pan sprzedawca jest zaskoczony i musi zapytać szefowej. Ta na szczęście się zgadza.
Dalej podążamy drogą wzdłuż brzegu rzeki. Teren miejscami robi się bardziej pagórkowaty. W kilku miejscowościach rzeki uchodzą do "morza" – często są przy nich tabliczki informujące o występowaniu łososi. W Sainte-Anne-des-Monts pojawia się drogowskaz na Park Narodowy Gaspésie. Na dwa dni oddalamy się od Rzeki Św. Wawrzyńca. Zaszywamy się w górach Chic-Choc.
Góry Chic-Choc stanowią północną kontynuację Appalachów i znajdują się w zachodniej i środkowej części parku. Wschodnia część to pasmo górskie McGerrigle. Patrząc na mapę, łatwo rozróżnić oba pasma – Chic-Choc ciągną się równoleżnikowo, McGerrigle – południkowo. Charakterystyczne dla parku są płaskie szczyty i strome zbocza – formy te zawdzięczamy silnej erozji. Najwyższym szczytem jest Mont Jacques-Cartier (1268 m n.p.m. – znajduje się we wschodniej części parku narodowego). Ponad 25 szczytów przekracza wysokością 1000 metrów. Na kilku z nich i w dolinach można spotkać renifery.
Droga nr 299 dzieli Parc national de la Gaspésie na połowę. Przy drodze w środkowej części parku zbudowano schronisko Gite du Mont-Albert. Można w nim zatrzymać się na luksusowy nocleg, zjeść w restauracji lub dokonać zakupów w sklepie parkowym. My jednak skręcamy wcześniej. Kierujemy się do jeziora Cascapédia, nad którym mamy zarezerwowany nocleg w domku. Meldujemy się u strażników, kupujemy mapę i dostajemy klucz.
Jezioro Cascapédia to długa rynna, nasz domek i jeszcze trzy inne znajdują się przy jej północnym końcu. Z werandy widać wodę. We wrześniu po długim weekendzie nie ma wielu turystów. Jestem zaskoczona naszym noclegiem. Wnętrze przestronne, czyste, łóżka raczej nowe, materace niewygniecione. Prysznic, toaleta, fotele, stół, krzesła... Nie przypuszczałabym, że w domku w górach można mieć takie wygody. A tu woda zimna osobno, ciepła osobno, piec na drewno, piec na propan, kuchnia na propan, światło na propan, ba – jest nawet lodówka na propan! Aż sobie zajrzałam z tyłu, żeby zobaczyć, jak dochodzą do niej kabelki. Szły z... czujnika czadu! Ale czad! Widzę, że w Kanadzie to cała turystyka się na propanie obsługuje.
Do tego wyposażenie kuchni – talerze płytkie, głębokie, małe, duże, szklanki, filiżanki, kieliszki, garnki, ekspres do kawy, prasa do puree, czajnik, suszarka do naczyń, dzbanek, utensylia najróżniejsze, niektórych nawet w domu nie mam. Nie nawykłam do czegoś takiego. Dla mnie standard to palnik i butla, menażka, łyżka, mała deska do krojenia, ściereczka – i tyle. Więcej nigdy nie brałam, bo chodziliśmy z plecakami i trzeba było wszystko codziennie ze sobą nosić. A tu w takim domku można spokojnie przez tydzień mieszkać i sobie dogadzać.
Do każdego domku przypisana jest łódka wiosłowa. Przy drzwiach wiszą kapoki, stoją oparte wiosła. Mój mąż miałby ochotę popływać, ja odnoszę się do tego pomysłu z pewną rezerwą. Rozpakowujemy się, wychodzimy na krótko nad jezioro. Jest już po południu, ale podjeżdżamy jeszcze do szlaku do Jeziora Amerykanów (Lac aux Américains). Jest łatwo dostępne – od parkingu wystarczy przejść 1,3 kilometra, a zdjęcia znad niego są w każdym przewodniku. Trochę szkoda, że akurat jest pochmurno. Jezioro okalają strome zbocza. Gdy wracamy, zaczyna kropić.
Następnego dnia niestety wita nas deszcz. Takie były też prognozy. Czekamy, aż się trochę przetrze. Poprawa następuje po południu. Wyszukaliśmy kilka krótszych tras, które jednak prowadzą na szczyt, skąd jest szansa na widok. Decydujemy się ruszyć na Pic du Brulé – szlak zaczyna się przy jeziorze Cascapédia, niedaleko naszego domku. Trasa prowadzi przez las. Po jakichś 2 – 2,5 kilometra znów zaczyna kropić. Próbujemy iść dalej z nadzieją, że może zaraz przestanie. Niestety nie przestaje. Jacek zasypia w nosidełku, deszczyk mu szumi. Żeby nie wracać tak samo, skręcamy w szlak zimowy dla narciarzy biegowych. Latem jest on nieuczęszczany, porasta go trawa, mamy mokre spodnie i buty. Ale to nic – możemy je przecież wysuszyć przy naszym propanowym piecyku! Nawet "Goniec" się w tym suszeniu przydaje.
Wieczorem chmury nieco się podnoszą, słońce zachodzi kolorowo. Wybieramy się kawałek samochodem do wieży widokowej przy Lac Paul i po drodze udaje nam się zobaczyć dwa łosie.
Kolejnego dnia powtórka z rozrywki. Rano deszcz, koło południa wyjście. Cel – Pic de l'Aube. Gdy wyruszamy, nawet słońce świeci i widać niebieskie niebo. Jesteśmy pełni optymizmu. Idziemy ładną doliną, szumi potok, nawet Jacka na mostku przewijamy. Droga pnie się do góry, nabieramy wysokości, widać, że dochodzimy do przełęczy, z której mamy nadzieję, że już będzie coś widać. Trasa ma niecałe 6 kilometrów w jedną stronę. A tu po jakichś 4 – 4,5 kilometra znów pogoda się psuje. Czekamy pod drzewem, ale nic nie przechodzi. Pada coraz mocniej. Czyli znów trzeba wracać.
A następnego dnia już ruszamy dalej, opuszczamy Park Narodowy Gaspésie. Pakujemy się, oddajemy klucz. I planujemy, żeby tu wrócić za rok. Szlaki są ładne i rozsądnej długości, gdy trzeba nosić dziecko w nosidełku. Na razie jednak góry Chic-Choc pozostają dla nas niezdobyte.
Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Zbych i Kicia
Napisane przez Aleksander ŁośZacznijmy od Zbycha, który nieoczekiwanie znalazł się w areszcie imigracyjnym. Cierpiał bardzo, bo i kac męczył, i zapalić nie pozwalali. A tu jeszcze upał i konieczność pobytu przez jedną godzinę na świeżym powietrzu. A gdzie tu przynajmniej kubek zimnej wody (o piwie nawet marzyć nie można było), aby zatopić tego palącego we wnętrznościach robaka.
Zbych to postawny, choć może niezbyt urodziwy egzemplarz rasy słowiańskiej. Trochę zbyt nalana i zaczerwieniona twarz: trochę od lekkiego nadciśnienia, a trochę z uwagi na hołdowanie Bachusowi.
Zbych nie ukrywał nic ze swojego urozmaiconego życia. Był żonaty i miał dwoje nastoletnich dzieci, gdzieś tam w Polsce. Trudnił się interesami – tanio kupić, drożej sprzedać, taka była jego dewiza. W pewnych okresach prowadził nawet normalny sklep. Nigdy nie pracował w Polsce na państwowym ani dla jakiegoś innego kapitalisty – krwiopijcy. Przeżył już wcześniej rozłąkę z rodziną, kiedy przed laty wyjechał do Stanów Zjednoczonych i przez trzy lata pracował w Nowym Jorku i okolicach.
Warto powrócić do tematu programu opiekunów, ponieważ wiele osób, zwłaszcza polskich imigrantek w Europie Zachodniej, zajmuje się opieką (osoby starsze, dzieci).
W Kanadzie prawo pozwala na sprowadzenie opiekunki czy opiekuna na wizę pracowniczą, istnieje także specjalny program imigracyjny dla opiekunek/opiekunów o nazwie Live in caregiver program.
A zatem można do Kanady przybyć na wizę pracowniczą w zawodzie opiekunki/a i po dwóch latach uzyskać pobyt stały, należy jednak spełnić określone warunki:
1. Kandydaci muszą porozumiewać się dobrze językiem angielskim (poziom średni zaawansowany), ale nie muszą zdawać żadnego egzaminu językowego.
2. Opiekun musi posiadać przynajmniej ukończoną szkołę średnią (nie musi to być matura), wymaga się minimum 12 lat edukacji, tak jak w systemie kanadyjskim.
3. Należy wykazać się doświadczeniem zawodowym, urząd chce, by udokumentować minimum jeden rok zatrudnienia w charakterze opiekuna/opiekunki. Jeśli ktoś nie posiada wymaganego doświadczenia, uznawane jest wykształcenie w tym kierunku lub pokrewne, np. 6-miesięczny kurs zawodowy lub ekwiwalent edukacyjny, np. dyplom przedszkolanki lub pielęgniarki. Kursy można odbyć w Kanadzie, 6-miesięczny program dla pracowników-opiekunów nie wymaga nawet wizy studenckiej, choć należy się dowiedzieć, jaki kurs będzie zaakceptowany w procesie imigracyjnym.
5. Kandydat nie może mieć rekordu kryminalnego, jeśli taki posiada, należy najpierw ubiegać się o rehabilitację kryminalną w Kanadzie.
Chciałabym także dodać, że kanadyjskim pracodawcą, a zatem osobą sprowadzającą do opieki, może być ktoś z rodziny.
Pracodawca musi także spełnić określone warunki prawne, oprócz tego wymaga się, by uzyskać specjalne zezwolenie na zatrudnienie opiekunki/opiekuna w Kanadzie.
Program jest bardzo popularny wśród kobiet z Filipin, i może warto, by polscy imigranci zainteresowali się nim, gdyż stwarza on jedną, realną opcję otrzymania pobytu stałego. Obecnie wiele Polek i Polaków pracuje przy opiece na przykład w Anglii, kończą tam różne kursy i znają dobrze język angielski. Wiedza na temat programu Live in caregiver może stwarzać im szanse osiedlenia się w Kanadzie. Spotkałam się już z takimi osobami, i często problemem było nieposiadanie formalnych dokumentów zatrudnienia. Przypominam, że osoby chcące skorzystać z programu dla opiekunów, muszą udokumentować odpowiednią liczbę godzin (pełen etat) formalnego zatrudnienia w zawodzie.
Izabela Embalo
licencjonowany doradca konsultant
licencja # R506496
notariusz – Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ DO KANADY PROSIMY O KONTAKT:
416-515-2022,
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
POSIADAMY UPRAWNIENIA
DO NOTARYZOWANIA DOKUMENTACJI POTRZEBNEJ DO PROCESÓW
IMIGRACYJNYCH.
Możliwość spotkania w Toronto lub Etobicoke, także w niektóre wieczory i weekendy. Możliwość konsultacji za pomocą Skype'a.
Więcej informacji o imigracji do Kanady na stronie:
www.emigracjakanada.net
Łowienie na Simcoe
Simcoe jest najbardziej popularnym jeziorem śródlądowym w Ontario. Więcej wędkarzy łowi zimą na Simcoe spod lodu niż razem w pozostałych porach roku.
Łowienie spod lodu zazwyczaj rozpoczyna się nie wcześniej niż na początku stycznia. Płytsze obszary jeziora, jak na przykład Cook's Bay, zamarzają pierwsze. Lód na głębokiej wodzie, np. Kempenfelt Bay, tworzy się znacznie później.
Na początku zimy wędkarze, łowiący okonie i szczupaki na płytkiej wodzie, będą mieli już w miarę dobry lód.
Natomiast w miejscach, gdzie łowi się sieje i palie jeziorowe, będzie jeszcze otwarta woda.
Co powinni wiedzieć wędkarze
Recenzje, wydarzenia kulturalne, opinie [44/2013]
Napisane przez Jan BodakowskiGoły facet z genitaliami ociera się o figurę Jezusa, czyli Centrum Sztuki Współczesnej
Normalni ludzie nie są w stanie wyobrazić sobie, jak w zdeprawowany sposób są marnowane ich podatki.
Czy pieniądze Polaków przeznaczane są na inwestycje, które sprawią, że życie Polaków będzie łatwiejsze, zdrowsze i bezpieczniejsze?
Nie. Przeznaczane są między innymi na tzw. sztukę nowoczesną.
Utrzymywane z podatków warszawskie Centrum Sztuki Współczesnej, mieszczące się w salach Zamku Ujazdowskiego, prezentuje do 15 listopada wystawę sztuki nowoczesnej "British British Polish Polish: Sztuka krańców Europy, długie lata 90. i dziś".
– Co to za mister Hyde? – spytał swego towarzysza.
– O kim mówisz?
– O tym w miękkim kapeluszu. Stoi obok Grabowskiego.
– Cicho. To minister Poniatowski.
Przed końcem uroczystości pan Bociański przywołał Tadeusza:
– Weźmie pan Forda i pojedzie pan z powrotem do Wilna. Po drodze zatrzyma się pan w każdej wsi i każe sołtysowi, aby przy przejeździe prezydenta ludność wyległa na ulicę i spontanicznie go witała.
Jak wiadomo, ratio legis każdego przepisu jest uwarunkowane częstotliwością pewnych stanów faktycznych. Tymczasem wkrótce po pobiciu i zasądzeniu profesora Cywińskiego wydano ustawę karną "O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego". Czy autorzy tej ustawy rozumieli, że przez sam fakt wprowadzenia "ochrony imienia" wyrządzili ciężką krzywdę pamięci tego, którego imię pragnęli chronić? Chyba nie, bo zresztą logiczne myślenie nie było cechą ludzi będących u steru w tym schyłkowym okresie.
Zresztą nie wszyscy tę schyłkowość dostrzegali. "Soldates" nie wszystkich raziła. Kobiety – "dzikie baby" z roku 1920, ich córki – wciąż rozpływały się na widok munduru i ułana z lancą. Zachwyty trochę ochłodły po bestialskim pobiciu profesora Cywińskiego, ale potem się wznowiły.
Dla wykazania, że się idzie z duchem czasu, urządzano ćwiczenia Ligi Obrony Powietrznej państwa. Raz na takie ćwiczenia zjechał do powiatowego miasta Głębokiego minister Składkowski. Ćwiczeniami miał kierować ex officio referent Wiktorek Korsak, dawny kolega Tadeusza z Petersburga.
Niestety upił się i leżał w domu nieprzytomny. Premier zainteresował się, gdzie jest kierownik ćwiczeń. Na to koledzy Wiktorka odparli, że w tej chwili kieruje ćwiczeniami za miastem. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy wprowadzony przez pana Bociańskiego system donosów nie doszedł na prowincję).
"A to dobrze" – powiedział premier i kazał gorliwego kierownika ćwiczeń przedstawić do srebrnego krzyża zasługi.
W tym samym mniej więcej czasie odbyły się w Dokszycach wybory rabina. Ludność żydowska była podzielona na dwa skłócone obozy – misnagidów i chasydów. Obie strony wysunęły swych kandydatów i obie podejrzewały, że przeciwna strona ucieknie się do przekupstwa i innych fałszerstw wyborczych. Toteż oba stronnictwa prosiły starostę o delegowanie do Dokszyc urzędnika, który by asystował przy wyborach i pilnował ich czystości.
Starosta dziśnieński wysłał naszego Wiktorka, jako swego delegata. Wiktorek wyruszył w drogę bryczką starościńską w zimny poranek jesienny i po drodze zmarzł porządnie. Po przyjeździe wstąpił do swego przyjaciela – starego emeryta – na rozgrzewkę. Minęło parę godzin.
Minęła godzina wyznaczona na początek wyborów. Członkowie komisji wyborczej zaczynają się niepokoić, gdzie jest delegat starosty? Telefonują do starostwa, skąd im odpowiadają, że delegat wyjechał wczesnym rankiem i musi być od dawna w Dokszycach. Na prośbę komisji policja dokszycka zaczyna poszukiwania i odnajduje Wiktorka w mieszkaniu emeryta. Niestety, Wiktorek, jak gogolowski Prochorow z "Rewizora", jest pijany jak bela i "nie może być użyty do służby". Tak to w 100 lat później życie naśladowało literaturę: wypadek, który mógł się zdarzyć w Rosji za Mikołaja I, zdarzył się w Polsce za Sławoja.
Życie naśladowało literaturę rosyjską jeszcze inaczej. Sto lat temu pewien pisarz rosyjski skarżył się na naznaczanie byłych wojskowych, "którzy pół życia spędzili w stajniach kawaleryjskich, gdzie ich uczono, jak należy koniom podwiązywać ogony" – na stanowiska dygnitarzy cywilnych. Tacy właśnie ludzie – od wójtów do ministrów – rządzili niepodległą Polską w okresie, który nazwałem "schyłkowym". Wypada żałować, że Polacy tak słabo znali i znają literaturę rosyjską. Znaleźliby w niej sporo materiału do rozmyślań, sporo gotowych typów "arcypolskich" i sporo ostrzeżeń.
Każdy reżym, choćby najbardziej niemądry i "schyłkowy", musi mieć swego barda. Miał go więc system panujący w Polsce w latach 1935–1939.
Bardem tym był Melchior Wańkowicz... W okresie "schyłkowym" miał on kilka dojnych krów: spółkę wydawniczą "Rój", ministerium poczt i telegrafów, monopol cukrowy ("cukier krzepi"), felietony w "Kurierze Porannym". W tych felietonach uwziął się kpić w sposób dość tani i mało dowcipny z kresowego ziemiaństwa, które na ogół nie miało zbyt słodkiego żywota. Wzorki do swych felietonów zbierał, podróżując okrężnie samochodami starościńskimi i wojewódzkimi. ("Oczywiście sam płacę za benzynę" – podkreślał, nie troszcząc się o to, czy samochód służbowy nie może być potrzebny dla innej podróży naprawdę służbowej, ani o to, kto płaci pobory szoferowi). M.in. sfabrykował kilka załganych felietonów o "Hrabi Palatynu" (rozdz. XXV). W związku z tym Tadeusz nawymyślał mu kilka razy w "Słowie", podpisując swe felietony pseudonimem "Fin".
– Ach czemuż nie mogę uchylić pseudonimu p. Fina! – wzdychał kochany Mel Wańkowicz w "Kurierze Porannym". (A więc od kogoś – bo nie ode mnie i nie od Tadeusza – dowiedział się, kto się kryje pod pseudonimem "Fina"!). Z felietonami Wańkowicza ostro polemizował też Józef Godlewski, kończąc jeden ze swych artykułów słowami: "Chłopskie przysłowie mówi «nie budzie pana z Iwana», ale nie powiada, że odwrotna kombinacja nie jest możliwa".
Pod koniec 1938 roku panu Bociańskiemu udało się wreszcie wygryźć Tadeusza z Wilna. Tadeusza wziął pod swe skrzydło opiekuńcze zacny pan Władysław Raczkiewicz, który był wtedy wojewodą pomorskim w Toruniu.
W połowie listopada Tadeusz pojechał na trzydniowe polowanie do hr. Benedykta Tyszkiewicza w Wiałej. Nie przewidywał, że było to jego ostatnie polowanie na Litwie. W końcu listopada był już w Toruniu.
Rozdział XXVIII
TORUŃ I CORSO LUBELSKIE
Tak się złożyło, że Tadeusz znał dotąd północno-zachodnią Polskę tylko z opowiadań. Wkrótce po przyjeździe do Torunia przekonał się, że wszystkie anegdotyczne śmiesznostki poznańsko-pomorskie znikły prawie bez śladu. W rozmowie nie słychać już było powtarzającego się po każdym zdaniu pytania "nie". Z okien sklepów znikły napisy w rodzaju "poszukuje się chłopiec z kołem". Wesołego gawędziarza nie nazywano już "pierdołą".
Młodzież uniwersytecka mówiła językiem niczym się nieróżniącym od języka tejże młodzieży w Krakowie i w Warszawie. Z dawnych tradycji pozostała tylko "świńska noga", jako potrawa narodowa, no i przeczulona wrażliwość Pomorzan na wszelkie, choćby najbardziej niewinne żarty lub aluzje związane z ich krajem rodzinnym. Pod tym względem Pomorzanie byli przeciwieństwem "wileńczuków", którzy wszelkie żarty z ich sposobu mówienia lub zwyczajów przyjmowali z humorem.
O tej drażliwości Pomorzan Tadeusz miał się przekonać wkrótce po przyjeździe. Urzędnik wydziału rolnictwa rodem z Ukrainy nazwał w ogniu dyskusji kolegę Pomorzanina, z którym był na ty, "świnią pomorską". Pomorzanin aż przybladł posłyszawszy tę straszliwą obelgę. "Ukrainiec" zaraz się spostrzegł, że poszedł za daleko, i zaczął kolegę gorąco przepraszać, mówiąc, że cofa wypowiedziane słowa. Ale Pomorzanin był twardy:
– Osobiście przyjmuję przeprosiny i nie czuję się obrażony – odpowiedział – i uważam, że gdybyś mnie był nazwał po prostu "świnią", uznałbym sprawę za zlikwidowaną. Ale nazwałeś mnie "świnią pomorską", czyli że obraziłeś całe Pomorze. Wobec tego pozostaje mi tylko donieść o tym moim władzom przełożonym. Doniesienie zostało złożone i sprawa otrzymała bieg urzędowy. Pan Raczkiewicz wyznaczył Tadeusza do przeprowadzenia dochodzenia dyscyplinarnego. Badany "Ukrainiec" bardzo się pocił i tłumaczył w sposób mało przekonujący, że dnia krytycznego czytał w czasopiśmie hodowlanym artykuł o gatunku świń pomorskich i że słowa "świnia pomorska" wyrwały mu się pod wpływem lektury tego artykułu. Obrażony Pomorzanin stał twardo na stanowisku, że choć osobiście przebaczył obrażającemu, to jednak uważa, że powinien on odpowiadać za obrazę całego Pomorza.
Tadeusz zakończył prędko dochodzenie i sprawę przekazał rzecznikowi dyscyplinarnemu. Czy i jak zakończyła się sprawa "świni pomorskiej", nigdy się o tym nie dowiedział, bo wkrótce nastał rok 1939 i umysły były zajęte czym innym.
Tadeusz obracał się zarówno z tytułu swych funkcji, jak i na polowaniach – z elitą pomorską: panami Ślaskim, Donimirskim, Komierowskim.
Zaprzyjaźnił się też z Pomorzaninem doktorem leśnictwa i łowiectwa (tak!) Leonem Ossowskim, u którego polował w końcu lipca 1939 na kaczki w nadleśnictwie Suleczyno w uroczej "Szwajcarii kaszubskiej". Było to – jak dotąd – ostatnie polowanie Tadeusza.
Prócz "elity" zdarzało mu się polować u zamożnych "gburów" pomorskich. Językiem i manierami mało się różnili od inteligencji. Ale po jednym z takich polowań towarzysz Tadeusza opowiadał mu historię, która się przed kilku laty zdarzyła właśnie w domu tego "gbura", u którego polowali.
– Wieczorem do kolacji, prócz myśliwych, do stołu siadły dwie córki "gbura", studentki uniwersytetu poznańskiego. Po szeregu kieliszków, gdy już się wszystkim dobrze z łbów kurzyło, "gbur" uniósł nad krzesłem tylną część ciała, wydał grzmot "nie z ust pochodzący" i oświadczył: "Dobry piard talara wart". Odpowiedział mu śmiech powszechny, a studentki nawet się nie zarumieniły i tylko jedna z nich powiedziała: "Tatka trzymają się jeszcze tego rodzaju kawały".
Se non e vero... Anegdotę podaję, aby podkreślić, że w roku 1939 takie maniery "gburów" należały już do przeszłości.
Tadeusz wyrwany z korzeniami ze swej "przybranej ojczyzny" czuł się jednak na Pomorzu dobrze. Po ciężkiej atmosferze systemu szpiegostwa i donosicielstwa zainstalowanego w Wilnie przez pana Ludwika Bociańskiego oddychał swobodnie. Zresztą więzy z Wilnem trwały: otrzymywał regularnie "Słowo" (skonfiskowane numery w osobnych kopertach), pisywał do "Słowa" felietony, redagował miesięczny dodatek łowiecki. Poza tym czuł do pracy w administracji rosnącą niechęć. Mając zdany przed dziewięciu laty w Wilnie egzamin sędziowski, postanowił przejść na emeryturę i wróciwszy do Wilna zapisać się do adwokatury. Sympatyczny naczelnik wydziału zdrowia dr Krippendorff obiecał mu, że komisja lekarska ustali u niego odpowiedni stopień inwalidztwa, skutkiem czego pensja emerytalna będzie wyglądała całkiem przyzwoicie. Słowem pobyt w Toruniu pod łaskawymi rządami pana Raczkiewicza uważał za stan przejściowy i za ostatni etap pracy w administracji państwowej.
Ostatnie pół roku było tak obfite w zdarzenia osobiste, że o polityce, zwłaszcza o wielkiej polityce, nie miał czasu myśleć. Toteż pamiętnego poranka marcowego, gdy mu pan Raczkiewicz oznajmił przy rannym raporcie o zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, doznał prawdziwego wstrząsu. Tego poranka zakończył się okres pomorskiego błogostanu.
Nerwowość otoczenia i jemu się udzieliła. Dotąd obojętnie przechodził przez Bydgoskie Przedmieście obok konsulatu niemieckiego i ledwie rzucał okiem na swastykę. Teraz nagle ta swastyka nabrała złowrogiej symboliki.
Ale powoli wszystko wracało do "normy". Niewiedza o tym, co naprawdę dzieje się w świecie i co grozi Polsce, a przede wszystkim Pomorzu, była również udziałem Pomorzan. Miesiące letnie mijały spokojnie. Emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzył. W czerwcu czy lipcu Tadeusza odwiedził Stanisław Mackiewicz, który po odsiedzeniu Berezy zażywał wytchnienia, podróżując samochodem po Polsce. Przy "lampce" wina w restauracji Dwór Artusa Tadeusz zapytał:
– Będzie wojna czy nie?
– Chociaż emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzy, wojna będzie.
A potem patrząc w stronę i jakby mówiąc do siebie, Mackiewicz dodał:
– Skończy się na tym, że w najlepszym razie stracimy ziemie wschodnie.
Ale był to epizod znany tylko Tadeuszowi. Pomorze święciło 700-lecie miasta Golubia, gdzie były ruiny zamku krzyżackiego. Organizowało z rozmachem i pomorską precyzją Tydzień Borów Tucholskich, połączony z wielką fetą i defiladą wojskową. Defiladę przyjmował generał Grzmot-Skotnicki. Grzmiała orkiestra, megafony roznosiły po błoniach tucholskich słowa piękne, wzniosłe, mocne. Odbyła się pierwsza ogólnopomorska konferencja gospodarcza. Radio rozniosło po całej Polsce silne akcenty mowy wicepremiera Kwiatkowskiego:
– Czas i miejsce rozpoczęcia wojny są zawsze napastnikowi wiadome.
Ale nie znacie dnia ani miejsca, gdzie ją zakończycie.
Prezydent Bydgoszczy Barciszewski zabierał się do realizacji swej umiłowanej idei – urządzenia w roku 1941 w Bydgoszczy pierwszej wystawy pomorskiej. Słowem Pomorze, na które były zwrócone oczy całego świata, świętowało i pracowało.
– Nie da się ukryć, że mamy już zaawansowaną jesień i praktycznie pozostały dwa miesiące do końca roku. Czy warto jeszcze myśleć o sprzedaży domu? Czy jest już być może za późno, by to robić w tym roku?
– Wiadomo, że cykle i aktywność rynku real estate są między innymi powiązane z pogodą oraz naszym "ludzkim kalendarzem wydarzeń" . Tak się zwykle składa, że liczba wystawianych na sprzedaż nieruchomości zaczyna spadać od początku listopada, bo wielu sprzedających nie chce przeprowadzać się na święta. Jest jednak zwykle o tej porze roku ciągle sporo kupujących, którzy właśnie już sprzedali swój własny dom, a jeszcze nie znaleźli następnego. Czasami są to ci, co chcieliby kupić swój pierwszy dom jeszcze przed końcem roku jako prezent dla rodziny "pod choinkę".
Zwykle w tym okresie (końca roku) następuje typowo zachwianie podaży i popytu. Mało nieruchomości do kupienia, a wielu chętnych do zakupu.
Dlatego odpowiadając na twoje pytanie – powiem, że tak, jeśli ktoś chce sprzedać dom – to jest to zwykle bardzo dobry okres, gdzie można dostać bardzo dobrą cenę. Powstaje w tym czasie efekt "vaccum" – brak domów do kupna. Okres ten trwa zwykle do połowy grudnia. Później jesteśmy skoncentrowani na przygotowaniach do świąt Bożego Narodzenia. Zakupy, sprzątanie, planowanie świąt, imprezy przed i w czasie świąt, same święta powodują, że tak naprawdę rynek real estate tradycyjnie spowalnia w tym czasie. Wielu sprzedających, by nie mieć zakłóceń w swoich prywatnych planach, prosi o zdjęcie nieruchomości z rynku. Również liczba kupujących wyraźnie maleje. Oczywiście po samych świętach większość z nas musi wypocząć i naładować baterie. Jest to bardzo popularny okres wyjazdów na południe (albo na północ) – gdyż taki cykl zwolnienia w biznesie dotyczy nie tylko real estate. Dotyczy to bardzo wielu biznesów. Na przykład duże firmy motoryzacyjne zwykle zamykają linie produkcyjne na 2 – 3 tygodnie.
To samo dotyczy również agentów real estate. Wielu z nas właśnie w tym okresie bierze wolne i wyjeżdża – gdyż z doświadczenia wiemy, że do połowy stycznia będzie znacznie wolniej na rynku.
Wracając do twojego pytania, kiedy wystawić dom na rynek – tobym radził albo robić to teraz albo poczekać przynajmniej do drugiej połowy stycznia.
Natomiast na pewno nie zwlekałbym z wystawieniem nieruchomości później niż w połowie lutego. Jest klika powodów, dlaczego warto to zrobić w tym okresie.
• Jak wspomniałem wcześniej – wielu sprzedających wycofuje domy z rynku na okres świąt – dlatego domy, które pojawią się na rynku na początku sezonu, mogą budzić za interesowanie potencjalnych kupujących, którzy nie zdążyli kupić w starym roku;
• Na przełomie stycznia i lutego zaczynamy pomału odczuwać efekt dłuższych dni – a przy dobrej pogodzie zaczynamy już myśleć czasami o zbliżającej się wiośnie.
• Tradycyjnie większość planuje wystawienie domu na wiosnę, jak trawa się zazieleni – w tym czasie pojawia się wiele domów i jest większa konkurencja wśród sprzedających. Wystawiając dom wcześniej – mamy mniejszą konkurencję i większą szansę na dobrą cenę.
– Od czego zacząć sprzedaż?
– Oczywiście od kontaktu z agentem real estate. Wielu z Państwa zmienia dom nie po raz pierwszy i często korzysta z usług tego samego profesjonalisty. Za co my wszyscy będący długo w biznesie jesteśmy ogromnie Państwu wdzięczni. Lojalność w biznesie jest nieprawdopodobnie ważna.
Jeśli jest to jednak po raz pierwszy, to oczywiście warto przeanalizować kilka elementów, które mogą wpłynąć na wybór zaproszonego do współpracy agenta. Na pewno oprócz "commission" warto wziąć pod uwagę doświadczenie agenta. Doświadczony agent nie tylko wystawi dom na rynek, ale poradzi Państwu, jak uzyskać maksymalną cenę za sprzedaż.
Każdy dom można przygotować do sprzedaży poprzez odpowiednie umeblowanie, pomalowanie, zminimalizowanie słabych punktów, a podkreślenie mocnych. Dotyczy to domów w każdej kategorii cenowej.
Czasami właściwa wycena może wpłynąć na uzyskanie lepszej ceny. Zdarzyło się, że lekkie zaniżenie ceny na obecnie gorącym rynku – powodowało bardzo drapieżne zainteresowanie kupujących i dom sprzedawał się znacznie powyżej ceny.
Jest znacznie więcej spraw, które doświadczony agent może podpowiedzieć w czasie spotkania i jest to, moim zdaniem, pierwszy krok, od którego warto zacząć.
To co my zwykle oferujemy naszym klientom, to:
* Rozsądne fee – czyli commission
* Ponad 20 lat doświadczenia w biznesie
* Największą na świecie szansę wygrania Mercedesa B250
* Pomoc w przygotowaniu domu do sprzedaży poprzez bezpłatne porady projektowe oraz wnętrzarskie (staging)
* Pełny serwis MLS
* Profesjonalne kolorowe broszury oraz tak zwane virtual tours
* Ogłoszenia w prasie i innych mediach
* Open house
* Instant virtual marketing
* Pre-selling home inspection
Maciek Czapliński
Na urodzinach u o. Jacka
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakSwoistą tajemnicą poliszynela ostatnich tygodni w parafii św. Kazimierza w Toronto był bankiet z okazji 50. urodzin o. proboszcza Jacka Nosowicza. O. Jacek urodziny obchodził 24 października, bankiet odbył się w niedzielę, trzy dni później. Organizację imprezy wziął w swoje ręce o. Marcin Serwin. On też mówił o bankiecie podczas ogłoszeń parafialnych przez kilka kolejnych niedziel. Gdy akurat wypadało, że Mszę św. odprawiał o. Jacek, o. Marcin dyplomatycznie zaznaczał, że teraz proboszcz nie słucha.
Goście zaczęli się schodzić po godzinie 16.00. O. proboszcz witał wszystkich wchodzących i przyjmował życzenia. Przyjęcie było szykowane na 270 osób. Aby wejść na bankiet, trzeba było pokazać bilet. Bilety były rozdawane w wyznaczoną niedzielę i rozeszły się jak świeże bułeczki – po dwóch Mszach św. już ich nie było.
Atmosfera od początku była bardzo rodzinna i serdeczna. Niekiedy osoby siedzące przy jednym stole nie znały się wcześniej, więc bankiet stał się dobrą okazją do nawiązania nowych znajomości.
Szlakami bobra: Tam gdzie rzeki płyną w przeciwne strony - Park Prowincyjny Wakami
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej JasińskiJesteśmy w Wawa już drugi raz w ciągu dwóch tygodni. Za drugim razem liczne sztuczne gęsi cieszą tak samo jak za pierwszym. Uzupełniamy zapasy i na dobre opuszczamy rejon Jeziora Górnego, bo to już nieuchronny powrót w stronę Toronto. Przed nami 200 km do pokonania, z Wawa zjeżdżamy w drogę numer 101 na wschód do Chapleau.
Za miasteczkiem piękne wzgórza, jeziora, cottage'e, po drodze niewielkie parki prowincyjne. Za zjazdem do miejscowości Chapleau 101-ka dalej prowadzi do Timmins, my skręcamy w szosę nr 129, a po kilkudziesięciu kilometrach w drogę 667, już zaznaczoną na mapie jako dużo gorszej jakości, ale jedzie się dobrze, mijamy tylko kilka samochodów. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Chapleau znajduje się Park Prowincyjny Missinaibi. Park zaczyna się na jeziorze o tej samej nazwie, oglądać tu można rysunki naskalne, dalej obejmuje przez prawie 800 kilometrów dalekiej Północy obrzeża rzeki Missinaibi aż do miejscowości Moose River, gdzie jej wody łączą się z rzeką Moose i płyną do Zatoki Hudsona na Oceanie Arktycznym. Widzieliśmy park na zdjęciach, piękne miejsce, ale czas nas goni i nie damy rady go zwiedzić nawet tylko w obrębie jeziora, nie mówiąc o przepłynięciu całej rzeki, na to potrzeba czterech tygodni.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7084#sigProIde83e2ca831
Za zjazdem do Chapleau prawie dziko, lasy, lasy, lasy… głównie rośnie tu sosna Banksa (po angielsku Jack pine), mniejsza od białej sosny, odporna na mrozy, z niewielkimi wymaganiami glebowymi. Piszemy prawie dziko, bo nie ma starych drzew, wkoło trwa kompletna wycinka, tzw. clear cut, nie ma zwyczaju, jak w Polsce, zostawiania choć kilku starych drzew. Tylko wzdłuż szosy wąski pasek lasu, pewnie wcale nie dla pięknych widoków dla podróżnych, ale by śnieg nie zasypywał drogi.
Znajdujemy się dokładnie na dziale wodnym, na południe od szosy zaczyna się zlewnia Atlantyku, a na północ wszystkie rzeki płyną do Oceanu Arktycznego.
Nagle pojawiają się starsze drzewa, mają może kilkadziesiąt lat, to znak, że zbliżamy się do naszego celu, Parku Prowincyjnego Wakami położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. W parkowym biurze jakiś powiew dawnych czasów i normalności – młody sympatyczny ranger nie ma kamizelki kuloodpornej, nie spieszy się i próbuje nas zniechęcić do rejestracji. Rozbijcie się, gdzie chcecie, zapłacicie jutro. Chcemy załatwić formalności od razu, jutro rano wyjeżdżamy w dalszą drogę. Zrezygnowany przystępuje do biurokratycznych czynności. Od wielu lat jesteśmy zarejestrowani w komputerowym systemie Ontario Parks, po co za każdym razem podawać te same dane? Nie wiadomo. Wszystko trwa długie minuty, drukarka szwankuje, a i tak dwa ostatnie papierki dla nas wypisuje ręcznie. Kiedyś nie było komputerów, a rejestracja trwała dużo szybciej i ludzi do tego zatrudnionych było mniej. Przed biurem ogłoszenie, że trzy szlaki w parku są zamknięte. Pytamy dlaczego. Zawaliły się przejścia i dachy nad ekspozycją, to zagrożenie dla życia, zamknięte, może za kilka lat znajdą się pieniądze na remont. Pieniędzy na remont nie ma, mimo że opłaty za kemping wzrastają drastycznie co roku, ale na komputery i trzy nowe pick-upy stojące przed biurem się znalazły. Trzy nowe samochody, a kemping ma zaledwie 65 miejsc, w większości pustych, i 65 kilometrów tras canoe w interiorze, do których samochód nie jest potrzebny.
Do Wakami przyjeżdżają głównie starzy bywalcy, klasa średnia na emeryturze, zapaleni wędkarze, namiotów prawie nie ma, jest kilkanaście tzw. mobile home, domków-przyczep. Wakami słynie z ryb, szczupaków i whitefish, pierwszy raz widzimy w parku prowincyjnym przy przystani specjalny stół do ich oprawiania. Miejsce mamy nad samym jeziorem. Fifka i Pimpek od razu idą na brzeg, ktoś wciągnął do wody piknikowy stół, który staje się doskonałym miejscem obserwacji dla nas i dla kotów. Na jeziorze wysepki, musi być płytkie, bo głazy wystają daleko od linii wody. Na głazach kormorany suszą skrzydła, a przy brzegu stado kaczek kręci się wokół nas, wyraźnie oczekując jakiejś gratyfikacji. Kaczki okazują się być tak oswojone, że nie zwracając uwagi na koty, wyłażą z wody i maszerują pod kempingową przyczepę u sąsiadów po stałą porcję papu. Brzegi jeziora piaszczyste, piękne plaże, płytkie, woda przezroczysta, upał, aż się chce wykąpać, ale tablice ostrzegają, że w jeziorze jest bakteria, która niby niegroźna dla ludzi, powoduje jednak po kąpieli zaczerwienienie skóry. Rezygnujemy, tym bardziej że niektóre biedne kaczki mają stan zapalny skóry wokół oczu i jakieś narośla, może właśnie z tej przyczyny.
Coś nam się w tym dużym jeziorze wydaje dziwne, konstatujemy, że brzegi są płaskie i piaszczyste, jest tu trochę jak na Mazurach, a my zdążyliśmy przez dwa tygodnie przyzwyczaić się do stromych klifów i wysokich wzgórz. Na drugim brzegu Wakami są tylko niewielkie, łagodne wzniesienia.
Zwiedzamy kemping, pryszniców nie ma, tylko prymitywne ubikacje, takie same od kilkudziesięciu lat, choć czyste. I znowu, pieniędzy na remont tras i ubikacji nie ma, za to jest nowiusieńka tabliczka na starej sławojce, że tu palić nie wolno. Złości nas to, jaki sens ma taka tabliczka setki kilometrów na północ od miast, gdzie dym z ognisk snuje się po ziemi, a ubikacje stoją w środku lasu. Ile pieniędzy nas, podatników, kosztowała praca urzędnika, który to wymyślił w imię politycznej poprawności, i ile zarobiła firma, która wyprodukowała tysiące tych tabliczek dla wszystkich parków w Ontario?
Rozpalamy ognisko, Pimpek zajmuje krzesełko koło 12-letniego Patryka, dawno temu nie wiadomo dlaczego przypadli sobie do gustu, teraz to dwóch kumpli. Na kempingu wszyscy się znają, dlatego nasz przyjazd wzbudza zainteresowanie. Odwiedza nas starsza pani, Polka, poznana przez Edytę i Tomka na przystani. Pani przyjeżdża tu z mężem od lat, mieszkają w Oakville niedaleko Toronto, i jest skarbnicą wiedzy o parku. Opowiada nam o polowaniu na niedźwiedzia, który zakłócał spokój kempingowiczom, o człowieku, który miał jakiś wkład w działalność parku i w podzięce spełniono jego życzenie i pochowano go po śmierci na wyspie na jeziorze, które ukochał. Przy takich okazjach nie może zabraknąć opowieści o naszych emigracyjnych losach, dramatycznych niejednokrotnie drogach ucieczki z komunistycznego raju. Droga naszego gościa wiodła do Kanady z Polski w początkach lat 70. przez Republikę Południowej Afryki. Pani żali się, że w Kanadzie nie uznano jej dorobku naukowego, mężowi powiodło się zawodowo lepiej. Przybycie męża z wędkarskiej wyprawy wypłasza naszego gościa, trzeba oprawić ryby. Wieczór i część nocy niespodziewanie przymusowo spędzamy kulturalnie przy dźwiękach koncertu operowego. Nikt się nie przejmuje ciszą nocną. Polka odwiedza nas jeszcze raz rano, zachęcając do zajrzenia na punkt widokowy na końcu jeziora i na indiański cmentarzyk.
Rano jedziemy na punkt widokowy przy olbrzymiej plaży, cmentarzyka nie udaje się nam znaleźć. Jak to Polacy, jeśli coś jest zabronione, musimy sprawdzić dlaczego. Idziemy na zamknięty dla naszego bezpieczeństwa 30-minutowy Logging Exhibition Trail. Szlak jest przepiękny, w starym sosnowo-świerkowym lesie zrobiono pętlę obrazującą życie drwali i początki przemysłu drzewnego w tym rejonie. Ktoś wiele lat temu zadał sobie naprawdę wiele trudu, żeby stworzyć tę ekspozycję. Odtworzona chata drwali z przedmiotami codziennego użytku z przełomu XIX i XX w., kuźnia z mnóstwem narzędzi z tego samego okresu, pieczołowicie uwieczniona historia pionierów drwali na tablicach z archiwalnymi zdjęciami, wiele zabytkowych maszyn pod walącymi się wiatami. Wspaniałe leśne muzeum, chyba równie ciekawe jak to znane w Algonquin Park. Koszt odbudowania wiat i odnowienia zagrzybionych tablic może równy kosztowi tabliczek zakazujących palenia przy sławojkach na kempingu.
Zwiedzanie takich miejsc to nic przyjemnego dla miłośników przyrody. XIX wiek to rabunkowa gospodarka leśna, pogarda natury, kompletna wycinka odwiecznej puszczy, bezwzględna eksploatacja podbitego terytorium. Opamiętanie przyszło na przełomie wieków XIX i XX, kiedy zaczęto traktować ten kraj jako nową własną ojczyznę, tworzono parki prowincyjne i narodowe, żeby ocalić dla przyszłych pokoleń choć cząstkę jego zrujnowanego piękna.
Mimo to minimuzea takie jak to w Wakami są warte jak największej troski. To materialny ślad Europejczyków, którzy w trudzie i znoju, w strasznych warunkach budowali bogactwo Kanady. Dlaczego nie znalazły się niewielkie pieniądze na jego renowację? Dla nas, jako wyznawców spiskowej teorii dziejów, odpowiedź jest jedna. Nasza łacińska cywilizacja umiera, za pięćdziesiąt, może trochę więcej lat, przy takiej jak obecna celowej polityce imigracyjnej, tym krajem rządzić będą Hindusi, Chińczycy i Arabowie. Przyjechali na gotowe, po co ich drażnić muzeami, które będą przypominały, że potęgę i kulturę tego kraju budowali chrześcijańscy biali emigranci z Europy... A może my się mylimy, i to po prostu tylko niekompetencja czy niefrasobliwość ontaryjskich urzędników...
Wyjeżdżamy z Wakami Lake na drogę 667 na wschód, która kończy się w miejscowości Sultan. Stąd Tomek zaplanował przejechanie tzw. lumber road, czyli szutrową drogą dla ciężarówek z drewnem, kilkadziesiąt kilometrów do drogi nr 144 z Timmins do Sudbury, którą mamy dotrzeć od Killarney, naszego ostatniego postoju. W Sultan gubimy się, w końcu trafiamy na właściwą trasę. Szeroka, szutrowa droga, po prawej stronie kamienista bruzda.
Musimy trzymać się prawej strony, bo po lewej z prędkością sto na godzinę mkną ciężarówki z kłodami drzew, wzniecając kurz i waląc kamieniami na boki. Bruzda robi się coraz wyższa, zaczyna szorować nam po podwoziu, niestety nie mamy terenowego samochodu. Zawracamy. Jedziemy z powrotem na zachód do drogi 129, nią na południe do Trans-Canada Highway. Droga pusta, mijamy jedną ciężarówkę i parę osobowych samochodów, głównie wędkarzy, żadnej miejscowości po drodze. Aż trudno uwierzyć, że zbudowano taką dobrą szosę, 200 kilometrów, znikąd donikąd, a w Polsce trzeba walczyć o każdy kilometr autostrady. Jedziemy przez góry, piękne widoki. W połowie trasy szosa zaczyna kręcić wzdłuż meandrów Mississagi River, utworzono wokół jej brzegów park prowincyjny, dostępny tylko na canoe. Już nam nie żal ponad stu nadłożonych kilometrów, warto było.
Dojeżdżamy do Autostrady Transkanadyjskiej, stąd znaną trasą przez Sudbury jedziemy do Killarney Provincial Park na ostatni postój przed powrotem do domu, na brzydkich betonowych wiaduktach sympatyczne rysunki zwierząt. Na miejscu jesteśmy prawie równo z Edytą i Tomkiem, oni nie zrejterowali, trafili na maszynę, która wyrównywała bruzdy na drodze, ale i tak nie mogli jechać szybciej niż 30 km na godzinę, czasowo wyszło na jedno.
Ostatni dzień przed powrotem do Mississaugi. Na kempingu w Killarney tłumy ludzi różnych nacji, czujemy się nieswojo, odzwyczailiśmy się przez dwa tygodnie od cywilizacji, to chyba syndrom ekspedycyjny, zjawisko opisane w literaturze, nadmiar ludzi zgromadzonych w jednym miejscu w otoczeniu dzikiej przyrody, wywołujący agresję. Ranger w kamizelce kuloodpornej wizytuje na piechotę każdych kempingowiczów.
Mżawka, pierwszy dzień złej pogody od dwóch tygodni, mimo to idziemy na dwukilometrową Granite Ridge Trail, z różowego granitowego wzniesienia piękne widoki na jezioro, i trzykilometrową Chikanishing Trail wzdłuż brzegu Huron. Skały mokre i potwornie śliskie, ale trasy warte przejścia niejeden raz. Kończymy dzień smażoną rybą w miasteczku Killarney, które opisywaliśmy parę tygodni wcześniej, jak i cały park prowincyjny (odsyłamy do archiwum Gońca w dziale Turystyka), a noc mamy nieprzespaną dzięki kotom, które podekscytowane walczą przez ścianę namiotu z wizytującymi obozowisko szopami. Szopie gęby spozierają na nas i niuchają oddzielone tylko siatką, wreszcie odchodzą, do jedzenia nic u nas nie ma, a na bitkę z kotami nie mają ochoty. Już prawie udaje nam się zasnąć, gdy budzą nas głośne śpiewy. To 1 września, rocznica rozpoczęcia II wojny światowej, Polacy na kempingu gdzieś niedaleko, ewidentnie pod wpływem wody ognistej, postanowili tę rocznicę uczcić bojowymi okrzykami i patriotycznymi pieśniami. Kompletny surrealizm, Kanada, północne Ontario, kwarcytowe góry Killarney, szopy dobierające się do namiotu, a my usypiamy przy słowach Na koń, na koń, bolszewika goń, goń, goń...
Joanna Wasilewska, Andrezj Jasiński