farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [50]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

– Co to za mister Hyde? – spytał swego towarzysza.

– O kim mówisz?

– O tym w miękkim kapeluszu. Stoi obok Grabowskiego.

– Cicho. To minister Poniatowski.

Przed końcem uroczystości pan Bociański przywołał Tadeusza:

– Weźmie pan Forda i pojedzie pan z powrotem do Wilna. Po drodze zatrzyma się pan w każdej wsi i każe sołtysowi, aby przy przejeździe prezydenta ludność wyległa na ulicę i spontanicznie go witała.

Jak wiadomo, ratio legis każdego przepisu jest uwarunkowane częstotliwością pewnych stanów faktycznych. Tymczasem wkrótce po pobiciu i zasądzeniu profesora Cywińskiego wydano ustawę karną "O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego". Czy autorzy tej ustawy rozumieli, że przez sam fakt wprowadzenia "ochrony imienia" wyrządzili ciężką krzywdę pamięci tego, którego imię pragnęli chronić? Chyba nie, bo zresztą logiczne myślenie nie było cechą ludzi będących u steru w tym schyłkowym okresie.

Zresztą nie wszyscy tę schyłkowość dostrzegali. "Soldates" nie wszystkich raziła. Kobiety – "dzikie baby" z roku 1920, ich córki – wciąż rozpływały się na widok munduru i ułana z lancą. Zachwyty trochę ochłodły po bestialskim pobiciu profesora Cywińskiego, ale potem się wznowiły.

Dla wykazania, że się idzie z duchem czasu, urządzano ćwiczenia Ligi Obrony Powietrznej państwa. Raz na takie ćwiczenia zjechał do powiatowego miasta Głębokiego minister Składkowski. Ćwiczeniami miał kierować ex officio referent Wiktorek Korsak, dawny kolega Tadeusza z Petersburga.

Niestety upił się i leżał w domu nieprzytomny. Premier zainteresował się, gdzie jest kierownik ćwiczeń. Na to koledzy Wiktorka odparli, że w tej chwili kieruje ćwiczeniami za miastem. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy wprowadzony przez pana Bociańskiego system donosów nie doszedł na prowincję).

"A to dobrze" – powiedział premier i kazał gorliwego kierownika ćwiczeń przedstawić do srebrnego krzyża zasługi.

W tym samym mniej więcej czasie odbyły się w Dokszycach wybory rabina. Ludność żydowska była podzielona na dwa skłócone obozy – misnagidów i chasydów. Obie strony wysunęły swych kandydatów i obie podejrzewały, że przeciwna strona ucieknie się do przekupstwa i innych fałszerstw wyborczych. Toteż oba stronnictwa prosiły starostę o delegowanie do Dokszyc urzędnika, który by asystował przy wyborach i pilnował ich czystości.

Starosta dziśnieński wysłał naszego Wiktorka, jako swego delegata. Wiktorek wyruszył w drogę bryczką starościńską w zimny poranek jesienny i po drodze zmarzł porządnie. Po przyjeździe wstąpił do swego przyjaciela – starego emeryta – na rozgrzewkę. Minęło parę godzin.

Minęła godzina wyznaczona na początek wyborów. Członkowie komisji wyborczej zaczynają się niepokoić, gdzie jest delegat starosty? Telefonują do starostwa, skąd im odpowiadają, że delegat wyjechał wczesnym rankiem i musi być od dawna w Dokszycach. Na prośbę komisji policja dokszycka zaczyna poszukiwania i odnajduje Wiktorka w mieszkaniu emeryta. Niestety, Wiktorek, jak gogolowski Prochorow z "Rewizora", jest pijany jak bela i "nie może być użyty do służby". Tak to w 100 lat później życie naśladowało literaturę: wypadek, który mógł się zdarzyć w Rosji za Mikołaja I, zdarzył się w Polsce za Sławoja.

Życie naśladowało literaturę rosyjską jeszcze inaczej. Sto lat temu pewien pisarz rosyjski skarżył się na naznaczanie byłych wojskowych, "którzy pół życia spędzili w stajniach kawaleryjskich, gdzie ich uczono, jak należy koniom podwiązywać ogony" – na stanowiska dygnitarzy cywilnych. Tacy właśnie ludzie – od wójtów do ministrów – rządzili niepodległą Polską w okresie, który nazwałem "schyłkowym". Wypada żałować, że Polacy tak słabo znali i znają literaturę rosyjską. Znaleźliby w niej sporo materiału do rozmyślań, sporo gotowych typów "arcypolskich" i sporo ostrzeżeń.

Każdy reżym, choćby najbardziej niemądry i "schyłkowy", musi mieć swego barda. Miał go więc system panujący w Polsce w latach 1935–1939.

Bardem tym był Melchior Wańkowicz... W okresie "schyłkowym" miał on kilka dojnych krów: spółkę wydawniczą "Rój", ministerium poczt i telegrafów, monopol cukrowy ("cukier krzepi"), felietony w "Kurierze Porannym". W tych felietonach uwziął się kpić w sposób dość tani i mało dowcipny z kresowego ziemiaństwa, które na ogół nie miało zbyt słodkiego żywota. Wzorki do swych felietonów zbierał, podróżując okrężnie samochodami starościńskimi i wojewódzkimi. ("Oczywiście sam płacę za benzynę" – podkreślał, nie troszcząc się o to, czy samochód służbowy nie może być potrzebny dla innej podróży naprawdę służbowej, ani o to, kto płaci pobory szoferowi). M.in. sfabrykował kilka załganych felietonów o "Hrabi Palatynu" (rozdz. XXV). W związku z tym Tadeusz nawymyślał mu kilka razy w "Słowie", podpisując swe felietony pseudonimem "Fin".

– Ach czemuż nie mogę uchylić pseudonimu p. Fina! – wzdychał kochany Mel Wańkowicz w "Kurierze Porannym". (A więc od kogoś – bo nie ode mnie i nie od Tadeusza – dowiedział się, kto się kryje pod pseudonimem "Fina"!). Z felietonami Wańkowicza ostro polemizował też Józef Godlewski, kończąc jeden ze swych artykułów słowami: "Chłopskie przysłowie mówi «nie budzie pana z Iwana», ale nie powiada, że odwrotna kombinacja nie jest możliwa".

Pod koniec 1938 roku panu Bociańskiemu udało się wreszcie wygryźć Tadeusza z Wilna. Tadeusza wziął pod swe skrzydło opiekuńcze zacny pan Władysław Raczkiewicz, który był wtedy wojewodą pomorskim w Toruniu.

W połowie listopada Tadeusz pojechał na trzydniowe polowanie do hr. Benedykta Tyszkiewicza w Wiałej. Nie przewidywał, że było to jego ostatnie polowanie na Litwie. W końcu listopada był już w Toruniu.

 

Rozdział XXVIII
TORUŃ I CORSO LUBELSKIE

Tak się złożyło, że Tadeusz znał dotąd północno-zachodnią Polskę tylko z opowiadań. Wkrótce po przyjeździe do Torunia przekonał się, że wszystkie anegdotyczne śmiesznostki poznańsko-pomorskie znikły prawie bez śladu. W rozmowie nie słychać już było powtarzającego się po każdym zdaniu pytania "nie". Z okien sklepów znikły napisy w rodzaju "poszukuje się chłopiec z kołem". Wesołego gawędziarza nie nazywano już "pierdołą".

Młodzież uniwersytecka mówiła językiem niczym się nieróżniącym od języka tejże młodzieży w Krakowie i w Warszawie. Z dawnych tradycji pozostała tylko "świńska noga", jako potrawa narodowa, no i przeczulona wrażliwość Pomorzan na wszelkie, choćby najbardziej niewinne żarty lub aluzje związane z ich krajem rodzinnym. Pod tym względem Pomorzanie byli przeciwieństwem "wileńczuków", którzy wszelkie żarty z ich sposobu mówienia lub zwyczajów przyjmowali z humorem.

O tej drażliwości Pomorzan Tadeusz miał się przekonać wkrótce po przyjeździe. Urzędnik wydziału rolnictwa rodem z Ukrainy nazwał w ogniu dyskusji kolegę Pomorzanina, z którym był na ty, "świnią pomorską". Pomorzanin aż przybladł posłyszawszy tę straszliwą obelgę. "Ukrainiec" zaraz się spostrzegł, że poszedł za daleko, i zaczął kolegę gorąco przepraszać, mówiąc, że cofa wypowiedziane słowa. Ale Pomorzanin był twardy:

– Osobiście przyjmuję przeprosiny i nie czuję się obrażony – odpowiedział – i uważam, że gdybyś mnie był nazwał po prostu "świnią", uznałbym sprawę za zlikwidowaną. Ale nazwałeś mnie "świnią pomorską", czyli że obraziłeś całe Pomorze. Wobec tego pozostaje mi tylko donieść o tym moim władzom przełożonym. Doniesienie zostało złożone i sprawa otrzymała bieg urzędowy. Pan Raczkiewicz wyznaczył Tadeusza do przeprowadzenia dochodzenia dyscyplinarnego. Badany "Ukrainiec" bardzo się pocił i tłumaczył w sposób mało przekonujący, że dnia krytycznego czytał w czasopiśmie hodowlanym artykuł o gatunku świń pomorskich i że słowa "świnia pomorska" wyrwały mu się pod wpływem lektury tego artykułu. Obrażony Pomorzanin stał twardo na stanowisku, że choć osobiście przebaczył obrażającemu, to jednak uważa, że powinien on odpowiadać za obrazę całego Pomorza.

Tadeusz zakończył prędko dochodzenie i sprawę przekazał rzecznikowi dyscyplinarnemu. Czy i jak zakończyła się sprawa "świni pomorskiej", nigdy się o tym nie dowiedział, bo wkrótce nastał rok 1939 i umysły były zajęte czym innym.

Tadeusz obracał się zarówno z tytułu swych funkcji, jak i na polowaniach – z elitą pomorską: panami Ślaskim, Donimirskim, Komierowskim.

Zaprzyjaźnił się też z Pomorzaninem doktorem leśnictwa i łowiectwa (tak!) Leonem Ossowskim, u którego polował w końcu lipca 1939 na kaczki w nadleśnictwie Suleczyno w uroczej "Szwajcarii kaszubskiej". Było to – jak dotąd – ostatnie polowanie Tadeusza.

Prócz "elity" zdarzało mu się polować u zamożnych "gburów" pomorskich. Językiem i manierami mało się różnili od inteligencji. Ale po jednym z takich polowań towarzysz Tadeusza opowiadał mu historię, która się przed kilku laty zdarzyła właśnie w domu tego "gbura", u którego polowali.

– Wieczorem do kolacji, prócz myśliwych, do stołu siadły dwie córki "gbura", studentki uniwersytetu poznańskiego. Po szeregu kieliszków, gdy już się wszystkim dobrze z łbów kurzyło, "gbur" uniósł nad krzesłem tylną część ciała, wydał grzmot "nie z ust pochodzący" i oświadczył: "Dobry piard talara wart". Odpowiedział mu śmiech powszechny, a studentki nawet się nie zarumieniły i tylko jedna z nich powiedziała: "Tatka trzymają się jeszcze tego rodzaju kawały".

Se non e vero... Anegdotę podaję, aby podkreślić, że w roku 1939 takie maniery "gburów" należały już do przeszłości.

Tadeusz wyrwany z korzeniami ze swej "przybranej ojczyzny" czuł się jednak na Pomorzu dobrze. Po ciężkiej atmosferze systemu szpiegostwa i donosicielstwa zainstalowanego w Wilnie przez pana Ludwika Bociańskiego oddychał swobodnie. Zresztą więzy z Wilnem trwały: otrzymywał regularnie "Słowo" (skonfiskowane numery w osobnych kopertach), pisywał do "Słowa" felietony, redagował miesięczny dodatek łowiecki. Poza tym czuł do pracy w administracji rosnącą niechęć. Mając zdany przed dziewięciu laty w Wilnie egzamin sędziowski, postanowił przejść na emeryturę i wróciwszy do Wilna zapisać się do adwokatury. Sympatyczny naczelnik wydziału zdrowia dr Krippendorff obiecał mu, że komisja lekarska ustali u niego odpowiedni stopień inwalidztwa, skutkiem czego pensja emerytalna będzie wyglądała całkiem przyzwoicie. Słowem pobyt w Toruniu pod łaskawymi rządami pana Raczkiewicza uważał za stan przejściowy i za ostatni etap pracy w administracji państwowej.

Ostatnie pół roku było tak obfite w zdarzenia osobiste, że o polityce, zwłaszcza o wielkiej polityce, nie miał czasu myśleć. Toteż pamiętnego poranka marcowego, gdy mu pan Raczkiewicz oznajmił przy rannym raporcie o zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, doznał prawdziwego wstrząsu. Tego poranka zakończył się okres pomorskiego błogostanu.

Nerwowość otoczenia i jemu się udzieliła. Dotąd obojętnie przechodził przez Bydgoskie Przedmieście obok konsulatu niemieckiego i ledwie rzucał okiem na swastykę. Teraz nagle ta swastyka nabrała złowrogiej symboliki.

Ale powoli wszystko wracało do "normy". Niewiedza o tym, co naprawdę dzieje się w świecie i co grozi Polsce, a przede wszystkim Pomorzu, była również udziałem Pomorzan. Miesiące letnie mijały spokojnie. Emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzył. W czerwcu czy lipcu Tadeusza odwiedził Stanisław Mackiewicz, który po odsiedzeniu Berezy zażywał wytchnienia, podróżując samochodem po Polsce. Przy "lampce" wina w restauracji Dwór Artusa Tadeusz zapytał:

– Będzie wojna czy nie?

– Chociaż emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzy, wojna będzie.

A potem patrząc w stronę i jakby mówiąc do siebie, Mackiewicz dodał:

– Skończy się na tym, że w najlepszym razie stracimy ziemie wschodnie.

Ale był to epizod znany tylko Tadeuszowi. Pomorze święciło 700-lecie miasta Golubia, gdzie były ruiny zamku krzyżackiego. Organizowało z rozmachem i pomorską precyzją Tydzień Borów Tucholskich, połączony z wielką fetą i defiladą wojskową. Defiladę przyjmował generał Grzmot-Skotnicki. Grzmiała orkiestra, megafony roznosiły po błoniach tucholskich słowa piękne, wzniosłe, mocne. Odbyła się pierwsza ogólnopomorska konferencja gospodarcza. Radio rozniosło po całej Polsce silne akcenty mowy wicepremiera Kwiatkowskiego:

– Czas i miejsce rozpoczęcia wojny są zawsze napastnikowi wiadome.

Ale nie znacie dnia ani miejsca, gdzie ją zakończycie.

Prezydent Bydgoszczy Barciszewski zabierał się do realizacji swej umiłowanej idei – urządzenia w roku 1941 w Bydgoszczy pierwszej wystawy pomorskiej. Słowem Pomorze, na które były zwrócone oczy całego świata, świętowało i pracowało.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.