Ponieważ szczęście w kartach nie zawsze dopisywało, a pieniądze były bardzo potrzebne, więc zdarzało się, że ten lub ów gracz z gatunku zdeterminowanych uciekał się do "nakładki", tj. trzymając bank w grze w chemin de fera lub bakarata, nakładał na talię zawczasu przygotowaną serię odpowiednio ułożonych kart. Czasem szulera łapano na nakładce.
Dziewiętnastowieczny zwyczaj bicia szulerów wyszedł już był z mody, ponieważ zaś przyłapany na oszustwie był zwykle w mundurze, więc sprawę tuszowano i tylko unikano gry z szulerem. Zwykle taki szuler starał się o przeniesienie do innego miasta – Witebska, Kijowa lub Mohylowa i tam próbował szczęścia.
Pijaństwo było utrudnione z powodu obowiązującej prohibicji. Wypitki jednak zdarzały się, gdyż w wielu ziemiańskich domach były jeszcze zapasy starki i win, można było również dostać garniec lub dwa spirytusu od zaprzyjaźnionego personelu szpitalnego lub sanitarnego, a w ostateczności dostawało się od przyjaciela lekarza receptę na 100 g winnego spirytusu – na kompres.
Jak wspomniałem, ludność miasta Mińska wzrosła niemal podwójnie, przy czym olbrzymią część przyrostu stanowili mężczyźni. Kobiety więc były na wagę złota. Powodzenie miały nawet straszydła, które normalnie skazane były na staropanieństwo albo pisanie wierszy lub powieści.
Na początku jesieni 1915, gdy Tadeusz był w Petersburgu, nad Mińskiem zjawił się zeppelin. Nie zrzucił żadnej bomby, ale napędził strachu. Wprowadzono więc przepisy "black-outowe". Zaciemnieniu mińskiemu daleko było do szczelności "blackoutu" obowiązującego w czasie ostatniej wojny w Londynie. Czarny "kumacz" na oknach przeświecał tu i ówdzie. Ale za to latarń ulicznych w ogóle nie zapalano, co było na rękę oszczędnej gospodarce miejskiej. Nadto obowiązywał przepis, że w razie alarmu światła wewnętrzne muszą być gaszone – bez względu na to, czy są czy nie są zasłonięte. Były to więc przepisy dość swoiste, a czy celowe – tj. czy wytrzymałyby próbę prawdziwego ataku powietrznego? – tego właściwie nikt nie wiedział. A nie wiedział, bo przez cały okres wojny nie było ani jednego nalotu na Mińsk w porze nocnej.
Tadeusz przeżył jeden alarm lotniczy, jak się okazało fałszywy. Było to na początku zimy 1916 późnym wieczorem w zatłoczonej, jak zwykle, kawiarni "Selekt". Nagle zjawił się policjant i rozkazał: "Gasić światła!". Zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza że niezależnie od urzędowego "kumacza" okna były zasłonięte ciężkimi kotarami. Po kilku minutach takiego siedzenia w egipskich ciemnościach, ktoś błysnął za-pałką i zapalił papierosa. Trudno opisać chór groźnych wrzasków, które się rozległy dokoła: "Zgasić, natychmiast zgasić!". Skonfundowany śmiałek zgasił nie tylko zapałkę, ale i zdusił na spodku zapalonego papierosa. Jak gdyby ta czerwona centka kurzącego się papierosa mogła być dojrzana z zeppelina – przez grube zasłony okienne...
Miał być wszakże jeden – jedyny w ciągu całej wojny – atak lotniczy na Mińsk. Odbył się nie w nocy, lecz w pełnym blasku wschodzącego słońca, gdzieś w końcu lata 1916. Samolot niemiecki zjawił się nad Mińskiem w wyraźnym celu zaatakowania gmachu gimnazjum, w którym się mieścił sztab frontu generała Ewerta, położonego w obszernym czworokącie, gdzie się, prócz gimnazjum, mieściły – kościół ewangelicki zwany popularnie "kirchą", gmach deputacji szlacheckiej i Hotel Paryski. Padły trzy bomby.
Były to bombki mało większe od granatu ręcznego, prawdziwe zabawki w porównaniu z bombami drugiej wojny. Pierwsza bomba wybuchła na jezdni przed wejściem do sztabu i zabiła stojącego na warcie żołnierza. Druga bomba wybuchła w ogrodzie gimnazjum, nie robiąc nikomu żadnej szkody. Trzecia... Historia trzeciej bomby była nie tylko tragiczna, ale dla miłośników rozmyślań nad zagadką przeznaczenia – czy może przypadku? – pouczająca.
Józef Słotwiński, mąż Marylki, kuzynki Tadeusza, jeden z najbogatszych ziemian Mińszczyzny, dekował się, jak wielu innych, w Oddziałach drogowych, organizacji szczególnie przez Polaków faworyzowanej. Oddział Józia stał w pobliżu Mińska, służba, jak zresztą we wszystkich organizacjach "paramilitarnych", nie była ciężka, toteż Józio często urządzał sobie wypady do Mińska. Zwykł był zatrzymywać się, czyli "stawać", w Hotelu Paryskim. Gdy zjawił się na ów sierpniowy weekend późnym wieczorem, okazało się, że nie ma wolnego pokoju. Portier ekskuzował się jak mógł i na zakończenie zaproponował Józiowi, że mu urządzi posłanie w łazience. (Trzeba wiedzieć, że w czasach tamtej wojny takie akomodacje hotelowe nie należały do rzadkości). Józio oburzył się:
– W łazience? Nigdy! Widzę, że następnym razem zaproponujecie mi spać w klozecie.
Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Portier zorientował się, że się naraził magnatowi słynnemu z hojnych napiwków. Wybiegł więc za nim na ulicę, złapał w chwili, gdy już gość siadał do dorożki, i oświadczył, że "dla pana dziedzica znajdzie się pokój". Po kwadransie wyprosił jakiegoś zaspanego, oczywiście drugorzędnego gościa do łazienki, mówiąc mu, że pokój jest potrzebny dla przejeżdżającego generała (takie przenosiny hotelowe też gęsto się zdarzały), a do oswobodzonego pokoju wprowadził Józia. O wschodzie słońca trzecia bomba przebiła dach i sufit i wybuchła w tym właśnie pokoju. Józef Słotwiński dostał 17 ran od odłamków i zmarł w trzy dni w męczarniach.
Jak już wspomniałem, unikanie służby frontowej nie było w oczach Polaków hańbą i nawet uchodziło za czyn patriotyczny. Toteż dekowanie się, zwane wtedy z rosyjska "urządzaniem się", było na porządku dziennym. (Nie znaczy to jednak, że nie było Polaków pełniących służbę frontową, zwłaszcza w kawalerii; że było ich wielu, świadczy fakt utworzenia w roku 1917 pełnego korpusu polskiego i formowania się dwóch innych). Dekowano się przede wszystkim w umundurowanych organizacjach "paramilitarnych". Można też było zadekować się, nie zrzucając cywilnego ubrania. Tak np. nowi przyjaciele Tadeusza Jan Mierzejewski ze Słonimskiego i Zygmunt Dylewski z Królestwa "urządzili się" na etatowych posadach kolejowych, koleje bowiem, jako instytucja pracująca "dla obrony", zwalniały od obowiązku służby wojskowej. Jerzy Widacki i Stefan Pudłowski ze Słucczyzny dostali w Petersburgu pracę w fabryce, która też pracowała "dla obrony".