Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że obowiązkowe dla starszych samochodów testy spalin w ramach programu Ontario Drive Clean od nowego roku są zupełnie inaczej przeprowadzane; a raczej, że w ogóle się ich nie robi, zaś dopuszczenie pojazdu do ruchu zależy od danych, jakie są zarejestrowane przez wewnętrzny komputer samochodu monitorujący pracę silnika.
Od naszych Czytelników otrzymaliśmy sygnały, że coraz więcej osób skarży się, iż ich samochody nie zdają testu. Aby wyjaśnić sprawę, złożyliśmy wizytę w popularnym zakładzie naprawczym Ludex inżyniera Ludomira Zakrzewskiego, gdzie można przetestować samochód według wymagań programu Drive Clean. Zapytaliśmy, czym różni się nowy sposób przeprowadzania testów...
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7784#sigProId82bdc8afaf
Po pierwsze, system został bardzo uszczelniony. Wiadomo było, że poprzednio istniało kilka lewych dróg, aby samochód zdał test na emisję.
– Ludzie czasami nawet adresami się wymieniali – gdzie pojechać żeby ich auto przeszło test spalin.
– Średnia "cena", z tego co słyszałem, była 250 dol. Samochody, które teoretycznie nie powinny były mieć szans, za takie pieniądze zaliczały test co niejednokrotnie odbywało się nawet bez samego samochodu. Obecnie system został na tyle uszczelniony, że wątpię, by ktoś tak ryzykował. Druga sprawa, obecnie test robi komputer i osoba, która to obsługuje, ma niewielki wpływ, co się z samochodem dzieje.
– Komputer włączony do sieci ministerstwa?
– Mój komputer jest cały czas podłączony z komputerem Drive Clean, który kontroluje, jak przeprowadzam test – w każdym momencie mogę mieć zatrzymany test i wideokonferencję, z pytaniem dlaczego test przebiega tak, a nie inaczej.
– Po drugiej stronie czuwa ktoś kto cały czas kontroluje?
– Jeśli jemu się nie zgadzają jakieś dane to interweniuje; natychmiast jestem kontrolowany.W ten sposób testowane są jednak tylko samochody wyprodukowane od 1998 roku. Istnieją obecnie dwa sposoby testowania – w zależności od roku produkcji samochodu; od 1988 do 1997 jest inny test – mierzy się spaliny przy dwóch różnych prędkościach obrotowych silnika. Sprawdzamy spaliny tak jak poprzednio, tyle tylko, że bez użycia rolek – samochód stoi, nie "jeździ" się nim, nie ma obciążenia.
– W broszurach Ministerstwa Komunikacji czytamy, że należy zresetować komputer przed testem...
– Nie, nie, tego lepiej nie robić, o ile nie jest to potrzebne.
– Przy starym teście auto musiało być rozgrzane?
– Silnik powinien być zagrzany do normalnej temperatury pracy.
Przewaga nowego testu polega m.in. na jego stuprocentowej powtarzalności; zrobi pan test u mnie, pojedzie Pan do drugiego miejsca i wyjdzie dokładnie to samo.
– Bo czytane są dane z komputera samochodu?
– Cały ten test oparty jest na tzw. OBD-2, czyli Onboard Diagnostic System Second Generation, który jest nastawiony na kontrolowanie czystości spalin. Ten system w Stanach Zjednoczonych był montowany w nowych samochodach już od 1994 roku. U nas, w Kanadzie, przyjęto granicę rocznika 1998.
Proszę pozwolić, że pokrótce przedstawię ideę wprowadzenia nowych zasad testowania. Komputer współczesnego samochodu, poprzez szereg sensorów, sprawdza pracę silnika i jednocześnie ją kontroluje. Samochód ma jakby dwa komputery, jeden operacyjny, a drugi, który kontroluje ciągle pracę podzespołów. Przy założeniu, że wszystko jest w porządku, samochody powinny zużywać jak najmniej paliwa i emitować jak najmniej spalin. W związku z tym jest logiczne, że podczas testu można te dane odczytać, a nie wsadzać w wydech rurkę, co – umówmy się, daje wyniki uzależnione nieco od osoby przeprowadzającej sprawdzian. Szczególnie przy samochodach, które były "blisko" granicy normy; wtedy wszystko zależało od sposobu operowania tym samochodem; każdy jeździ inaczej. Mój inspektor Rafał zawsze miał inne odczyty na testach od moich; on inaczej rozpędza samochód i ja inaczej rozpędzam samochód; a to miało duży wpływ na wynik.
Poza tym w nowym teście system kontroli przez komputer analizuje dane z dłuższego okresu – tygodnia, trzech tygodni, pięciu tygodni, czy nawet roku, podczas gdy poprzednio sprawdzanie, czy samochód mieści się w granicach limitów, trwało do półtorej minuty.
– Mówił Pan o uszczelnianiu systemu – dawniej mówiło się, żeby kupić w Canadian Tire specjalny płyn, dolać do benzyny, rozgrzać auto, kupić dobrą benzynę, nie było siły, żeby samochód nie zdał...
– Zgadza się, były różne płyny, różne triki, wszyscy o nich wiedzieli, teraz mamy urządzenie elektroniczne, które mówi albo zero, albo jeden, czyli albo zdaliśmy, albo nie.
– Pana zdaniem, więcej samochodów będzie teraz odrzucanych?
– Podejrzewam, że przez pierwsze dwa lata będzie sporo samochodów, które nie zdadzą. Będzie to wynikało z tego, że wiele osób ignorowało informacje, które komputer samochodu im przekazywał.
– Zapalała się lampka check engine, a oni zaklejali ją plastrem?
– Między innymi. Druga sprawa, osoby, które serwisowały te samochody, nie zwracały uwagi na wiele informacji, których albo nie potrafiły zinterpretować, albo ignorowały, albo nie miały sprzętu czy odpowiedniego wyszkolenia. Tu trzeba powiedzieć, że do zrozumienia problemu i zreperowania takiego samochodu wymagana jest duża wiedza.
– Przyznam się Panu, że sam miałem samochody, w których to światełko check engine zapalało się i gasło, człowiek przyzwyczaił się to ignorować, bo nie miało to znaczenia podczas jazdy.
– To ma znaczenie! Podczas tego nowego testu analizowana jest informacja z monitorów oraz DTC, czyli Diagnostic Trouble Code. Praktycznie po tych dwóch rzeczach widać, czy silnik pracuje prawidłowo. Tak więc przez pierwsze dwa lata będą kłopoty – samochody sprawdzamy co drugi rok – później już wszyscy będą wiedzieli, że jeżeli coś się tam zaświeci na desce rozdzielczej – trzeba pojechać do mechanika.
Inna sprawa jest taka, że te "monitory", które są w tej kontrolnej części komputera, automatycznie weryfikują prawidłowość naprawy. Jeżeli coś zostało wymienione, naprawione, samochód musi trochę pojeździć i jeżeli wszystkie "monitory" są w pozycji "ready", to znaczy, że naprawę wykonano prawidłowo; jeżeli któryś nie jest w tej pozycji, to problem nadal istnieje.
– Czy w takiej sytuacji można mieć pretensje do mechanika, który naprawiał samochód?
– Zgadza się. To jest właśnie zaskoczenie dla osób, które zajmują się naprawami, a które nie są na czasie.
A być na czasie, to znaczy, że trzeba mieć odpowiednie narzędzia testowe, posiadać stosowną wiedzę, mieć dobre programy naprawcze samochodów, mieć aktualne informacje na temat diagramów elektrycznych i innych rzeczy.
– Trzeba się uczyć?
– Oczywiście! Egzamin, który musieliśmy zdać, liczył 450 stron materiału. Ogromny zasób wiedzy elektrycznej, elektronicznej.
– Trzeba zdać nowy egzamin; czyli są warsztaty, gdzie można zrobić stare testy, a nie można zrobić nowych?
– Nie, nie ma, są tylko takie, gdzie można zrobić wszystkie; wiele warsztatów zrezygnowało i nie robią testów. Jesteśmy jedynym polskim zakładem – o którym wiem – który ma uprawnienia i robi te rzeczy.
Myśmy zostali, bo jesteśmy od początku tego systemu, i ja wierzę w ten system.
– Patrząc jednak z punktu widzenia klienta, samochód będzie jednak częściej widywał mechanika...
– Czy ja wiem czy częściej, jeśli coś będzie się działo to tak, będzie musiał częściej być u mechanika, ale wiem z doświadczenia, że przy elektronice, przy prawidłowym naprawieniu problem nie wraca.
– Czy Panu jest łatwiej dzięki elektronice zdiagnozować problem?
– Z kodów można się dowiedzieć, jaki jest najbardziej prawdopodobny problem powodujący zły odczyt. Są na przykład takie sytuacje, że złe połączenie z masą samochodu może spowodować złe odczyty. Proszę pamiętać, że większość sensorów pracuje na napięciu od 0 do 5 V; czyli jak będzie troszkę korozji, to już nie mamy tych 5 woltów...
– Pana rada jest taka, żeby najpierw sprawdzić połączenie z masą, przeczyścić?
– Owszem, druga sprawa, nie odłączać akumulatora.
– Dlaczego?
– Bo się kasuje całą pamięć, tzw. keep alive memory komputera – robi pan automatyczne wykasowanie danych i wszystkie monitory muszą być od nowa zresetowane.
– W jaki sposób?
– Podczas jazdy, ale do tego wymagane jest szereg warunków – na przykład zewnętrzna temperatura.
– Jak jest za gorąco czy bardzo zimno, to monitor się nie zresetuje?
– Nie. Inny przykład, bardzo czuły system odpowietrzania zbiornika paliwa. Zbiorniki są zamkniętymi układami i opary benzyny nie mogą się wydostawać na zewnątrz, w związku z tym jest cały system, który to wyciąga i wpuszcza do silnika, silnik to spala i wszystko jest elegancko. Aby ten monitor miał poprawny odczyt, musi być od jedna czwarta do trzech czwartych paliwa w zbiorniku, a więc gdy mamy uszkodzony wskaźnik paliwa, to monitor nigdy nie będzie prawidłowo wskazywał.
– Mówił Pan, żeby nie odłączać akumulatora, ale – powiedzmy – jedziemy do warsztatu coś tam montują, wymieniają i pierwsze, co robią, to odłączają akumulator...
– Widzi pan, to jest tzw. bardzo stara i bardzo zła szkoła; jest możliwość ciągłego zasilania i wtedy wymienia pan akumulator i nie ma problemu.
– Generalnie prąd powinien być cały czas w samochodzie?
– Cały czas, jest od tego technologia i proszę mi wierzyć, my to stosujemy od ponad dwóch lat, jeszcze nam się nie zdarzyło, by klient miał zastrzeżenia, że nie ma tej samej stacji radiowej, którą miał zaprogramowaną.
– To jest ważne ze względu na test?
– Bardzo ważne. Jeżeli ktoś ma zaświeconą kontrolkę check engine, to dawniej rozłączało się akumulator, połączyło ponownie i wszystko było dobrze – teraz, niestety, taki samochód nie zda. System jest inteligentny. Podobnie wszelkie modyfikacje komputera samochodu – od razu ostrzegam, że jeżeli komputer jest modyfikowany, samochód nie zda.
Przy wszelkich naprawach trzeba bardzo uważać, by niepotrzebnie nie zrobić większego kłopotu przy teście.
– Czyli samemu raczej akumulatora nie odłączać?
– Zdecydowanie nie.
•••
Podczas naszej rozmowy do warsztatu Ludomira Zakrzewskiego przyjechał z samochodem do testu p. Leszek z innego warsztatu samochodowego.
– Co Pan sądzi o tym nowym teście? – pytamy.
– Ludzie będą oddawali auta na złom, kto ma stare auto, to żeby je naprawić wyda 1000 dolarów, a może więcej no to nie jest warte.
– Limit jest 450 dol.
– 450 do warunkowego dopuszczenia do ruchu, ale gdy ktoś chce sprzedać, to już musi naprawić.
– Ludzie będą kupować nowe samochody?
– Będą pożyczać i kupować.
– Te auta, co nie zdadzą, to na złom?
– Jak już są starsze, to nie opłaca się naprawiać, będzie mniej pracy dla warsztatów, dla mechaników
– Dealerzy zarobią?
– O tak, i fabryki.
•••
Po krótkiej przerwie wracamy do rozmowy z p. Ludkiem.
– Na nowym wydruku nie ma informacji o ilości szkodliwych substancji w spalinach?
– Nie. Jest tylko informacja, czy "monitor" jest ready, czyli w porządku, czy nie.
– W tej sytuacji nie ma sensu powtarzać gdzie indziej testu, bez naprawiania?
– Według mnie, nie ma sensu, ale ludzie mają stare przyzwyczajenia.
– Pan, który tu był z samochodem, mówił, że dużo aut pójdzie na złom, Pana zdaniem tak będzie?
– Starsze samochody może tak; wszystko będzie zależało od kosztów naprawy. Duży problem będą też miały osoby, które kupują w USA nowe samochody lub sprowadzają stare, ponieważ przeciętna osoba, jeżeli to jest robione prywatnie, nie ma czym sprawdzić, czy dany samochód przejdzie emission test, a przy nowej rejestracji nie ma żadnych limitów finansowych, więc koszt naprawy może niejednokrotnie przekroczyć wartość samochodu. Bywają naprawy bardzo drogie.
Druga rzecz, która się zmieniła, to że naprawa znacznie dłużej trwa, czyli moja rada dla wszystkich, którzy podejrzewają, że samochód może nie zdać, żeby robili test wcześniej. Poprzednio na zdiagnozowanie potrzebowaliśmy trzech godzin, a obecnie musimy samochód mieć tutaj minimum jeden dzień, niejednokrotnie dwa albo trzy dni, bo trzeba spowodować, aby wszystkie "monitory" były w prawidłowej pozycji – raz, żeby zweryfikować, że naprawa została wykonana prawidłowo, a dwa, żeby system zaakceptował naprawę.
Bo to nie ja decyduję, z drugiej strony tego komputera; tego urządzenia jest pan Master Mechanik, różnie go tam nazywają, który podejmuje decyzję o warunkowym zatwierdzeniu. Ma na to dwie minuty i nie ma odwołania; oni decydują, i nie jest to złośliwe – proszę mnie dobrze zrozumieć.
– Pana zdaniem, nowy system jest dobry, bo samochody będą mniej truły?
– To jest dobre dla klientów, bo samochody będą jeździły tak jak fabryka sobie założyła; będą zużywały mniej paliwa, będzie większa przyjemność z tej jazdy, po prostu zmuszą nas do dbania o samochody. Wiem, że to finansowo jest czasem bolesne, ale niestety taka jest prawda...
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Europejska Federacja Spadochroniarzy (UEP) powołana została 21 marca 1990 r. po ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw Republiki Francuskiej, ze statutem wzorowanym na prawie francuskim. Językiem urzędowym w federacji jest język francuski i angielski.
Inicjatorami powołania federacji były narodowe związki spadochroniarzy: Francji, Belgii, Niemiec i Włoch. UEP jest federacją zrzeszającą aktualnie narodowe związki spadochroniarzy dziesięciu państw: Niemiec, Belgii, Cypru, Hiszpanii, Francji, Grecji, Węgier, Włoch, Polski i Portugalii. Obserwatorem jest narodowy związek spadochroniarzy Austrii. Siedzibą Sekretariatu Federacji jest Tuluza we Francji. W ramach federacji narodowe związki spadochroniarzy zachowują swoją samodzielność narodową i apolityczność. Członkami są byli i aktualni żołnierze wywodzący się z jednostek spadochronowych i specjalnych i w większości umocowani są w strukturach wojskowych lub policyjnych (np. Węgrzy). Natomiast członkami Związku Polskich Spadochroniarzy mogą być również osoby cywilne z innych stowarzyszeń oraz aeroklubów, które wcześniej wykonywały skoki spadochronowe.
UEP swą międzynarodową działalność skupia na wymianie doświadczeń i formułowaniu wniosków i postulatów dotyczących użycia i rozwoju wojsk spadochronowych i specjalnych, ich rozpowszechniania w instytucjach własnego kraju, a także pomiędzy członkami federacji. Zasadniczymi przedsięwzięciami w skali roku są Międzynarodowe Mistrzostwa Spadochronowe UEP w skokach na celność lądowania oraz coroczny Kongres UEP. Ponadto członkowie UEP spotykają się z okazji ważniejszych wydarzeń narodowych i spadochronowych upamiętniających udział jednostek spadochronowych w operacjach bojowych i pokojowych (capstrzyki, festyny, pokazy, zawody spadochronowe), zapraszając do udziału innych członków federacji oraz sąsiadów - uczestnictwo jest dobrowolne.
Pierwsze kontakty Związku Polskich Spadochroniarzy (ZPS) z UEP zostały nawiązane w 1998 r. Na III Krajowy Zjazd ZPS (maj 1999 r.) zaproszono sekretarza generalnego UEP płk. (r.) Michela Reeba i wiceprezesa Związku Niemieckich Spadochroniarzy płk. (r.) Heinza Blissa. Wynikiem pobytu i dokonanych uzgodnień było zaproszenie na IX Kongres UEP na Cypr i 27 października 1999 r. ZPS został przyjęty do UEP. Do chwili obecnej odbyło się dwadzieścia kongresów, w tym XI organizowany przez ZPS w 2001 r. w Krakowie oraz dziewięć Międzynarodowych Mistrzostw Spadochronowych UEP. ZPS aktywnie uczestniczy w działalności federacyjnej i sportowej, dzieląc się osiągnięciami naszych jednostek powietrznodesantowych, desantowo-szturmowych i specjalnych w operacjach pokojowych organizacji międzynarodowych. Do liczących się należą również osiągnięcia reprezentacji spadochronowej Związku. Uczestniczyła w ośmiu mistrzostwach UEP, w których to czterokrotnie zespoły zajmowały indywidualnie i zespołowo pierwsze miejsca - ostatnio w 2008 r. w Belgii. W 2011 roku Związek Polskich Spadochroniarzy był gospodarzem IX Międzynarodowych Mistrzostw Spadochronowych UEP - zorganizowanych w lipcu w Rzeszowie, oraz XXI Kongresu UEP odbytego w dniach od 28 września do 2 października 2011 r. w Krakowie.
Witold Jasek, komendant ZS Strzelec
kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Glaukopis – początek 2013
Glaukopis to elitarne pismo historyczne przeznaczone tylko dla wybranych 700 osób w Polsce i na świecie. Jednym z najciekawszych artykułów ostatniego numeru jest tekst historyka z warszawskiego IPN Wojciecha Muszyńskiego o Unii Nowoczesnego Humanizmu. Unia Nowoczesnego Humanizmu była jednym z jednoznacznie prawicowych wydawnictw prześladowanych i szkalowanych przez zdominowaną przez KOR część opozycji.
Podziemne wydawnictwo Unia Nowoczesnego Humanizmu powołał do życia Władysław Bruliński. Bruliński w II RP działał w Obozie Narodowo-Radykalnym, walczył w wojnie obronnej 1939 i w szeregach Armii Krajowej. Był dwukrotnie więziony za działalność patriotyczną, od 1946 do 1951 i od 1957 do 1960 roku.
Po zwolnieniu był nieustannie inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Unia Nowoczesnego Humanizmu działała nieprzerwanie od 1982 do 1989 roku. Wydawnictwo wydało ponad 200 książek. Bruliński był autorem ponad czterdziestu. Z Unią Nowoczesnego Humanizmu współpracował między innymi Leszek Żebrowski, dziś działalność wydawnictwa docenia Jacek Bartyzel. Wydawnictwo wydawało książki poruszające temat: masonerii, masonerii w Kościele katolickim – były to tłumaczenia prac wydanych w Europie zachodniej, żydokomuny – klasykę przedwojenną, zbrodni komunistycznych, współodpowiedzialności Żydów za zbrodnie komunistyczne, ortodoksji katolickiej, prace Feliksa Konecznego, klasykę myśli endeckiej, poezje, ale też niestety tematykę new age i ezoteryczną.
Tematyka współudziału Żydów w zbrodniach komunistycznych wywołała kampanię nienawiści ze strony lewicowego środowiska KOR. Pomawiano na łamach czasopism związanych ze środowiskiem KOR Unię Nowoczesnego Humanizmu o związki ze Służbą Bezpieczeństwa i antysemityzm, wskazywano SB, gdzie można zastać kolporterów i książki nielegalnego wydawnictwa. Prócz Unii Nowoczesnego Humanizmu środowisko KOR prześladowało i innych opozycjonistów odwołujących się do myśli narodowej i katolickiej – zdarzały się nawet przypadki pobicia narodowych kolporterów nielegalnej prasy przez działaczy inspirowanych przez środowisko KOR. Nie było w tym nic dziwnego, Jacek Kuroń już w 1978 na łamach Krytyki deklarował, że narodowcy są dla niego większym wrogiem niż komuniści. Zdominowana przez środowisko KOR powstała w 1986 roku Społeczna Rada Wydawnictw Niezależnych decydująca o funduszach na wydawanie nielegalnych książek – w której skład weszły takie osoby, jak Teresa Bogucka, Andrzej Drawicz, Kazimierz Dziewanowski, Jan Kielanowski, Wiktor Kulerski, Zofia Kuratowska, Tomasz Strzembosz, Klemens Szaniawski – uznawała za szkodliwe publikowanie tekstów Romana Dmowskiego, Feliksa Konecznego, Jędrzeja Giertycha, a nawet Ferdynanda Ossendowskiego.
W swoim drugim artykule Wojciech Muszyński przybliżył czytelnikom postać Eligiusza Niewiadomskiego. Syna polskiego szlachcica weterana Powstania Styczniowego. Absolwenta akademii sztuki w Petersburgu i Paryżu. Znanego i cenionego historyka sztuki, pioniera taternictwa, wykładowcę akademickiego – na Politechnice Warszawskiej i warszawskiej ASP. Więzionego przez carat za przemyt patriotycznych pism – na Pawiaku i w X pawilonie Cytadeli warszawskiej. Męża i ojca dwójki dzieci. W II RP pracownika Ministerstwa Wyznań Religijnych. W czasie wojny z Sowietami w 1920 żołnierza wywiadu wojskowego i piechoty. W 1922 roku Eligiusz Niewiadomski demonstracyjnie zabił Gabriela Narutowicza, masona, brata jednego z czołowych litewskich szowinistów, człowieka niezwiązanego z Polską, który głosami lewicy i Żydów został obrany prezydentem II RP. Zdaniem Muszyńskiego, zamach mógł być inspirowany przez Piłsudskiego, który chciał mieć pretekst do wprowadzenia lewicowej dyktatury.
Na łamach Glaukopisu znalazło się też wiele innych ciekawych tekstów. Wywiad Grzegorza Eberhardta z Markiem Nowakowskim dotyczący literatów w PRL. Tekst Kazimierza Brauna poświęcony kampanii i szkalowania Piusa XII w zachodniej Europie. Tekst Justyny Błażejowskiej o pisarzach w PRL. Cecylii Kuty o opozycyjności pisarzy w PRL. Artykuł Sebastiana Ligarskiego i Grzegorza Majchrzaka o czystce w mediach przeprowadzonej przez klikę Jaruzelskiego – w tym o współpracy z reżimem: Mariusza Waltera, Krzysztofa Teodora Toeplitza, Daniela Passenta, Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego. Krzysztofa Tarki o współpracy sanacyjnego emigranta Jerzego Kędzierskiego z SB. Marka Paula o kolaboracji Żydów z nazistami, udziale Żydów w zagładzie. Marka Chodakiewicza o granatowej policji pod niemiecką okupacją.
W najnowszym numerze Glaukopisu znalazły się też wspomnienia Czesława Blicharskiego z PRL. Raport Brytyjskiej Misji Wojskowej w Polsce z 1939 roku. Artykuł Artura Jagnieży o kampanii wyborczej 2010 roku. Artykuł Stanisława Piołun Noyszewskiego, z 1938 roku, o związkach młodego Stefana Żeromskiego z narodowcami, antysocjalistycznych poglądach Żeromskiego.
Najnowszy numer Glaukopisu kończą recenzje książek i przegląd ciekawych informacji z prasy. Czytelnicy Glaukopisu dowiedzą się z niego o: o wsparciu Hugo Bossa i Coco Chanel dla nazistów, o składzie etnicznym kierownictwa NKWD na Ukrainie podczas Wielkiego Głodu w latach 1933–1934 – Żydzi 67 proc., Rosjanie (w tym też Żydzi po zmianie nazwisk) 15 proc., Ukraińcy 7 proc., podczas gdy w populacji USRS Ukraińcy stanowili 75 proc., Rosjanie 8 proc., a Żydzi 7 proc.
•••
Cyfryzacja TV – kolejny skandal?
W swoich dwóch książkach, "Cyfrowa Polska" i "Polacy a cyfryzacja", wydanych przez Instytut Globalizacji, Tomasz Teluk stawia tezę, że proces cyfryzacji telewizji w III RP był skandalem.
Na 21 stacji dostępnych w naziemnej 20 należy do dominujących na rynku nadawców: 9 do TVP, 4 do Polsatu, 3 do TVN, 2 do Pulsu, 2 do ZPR. Jedna do firmy produkującej programy dla największych nadawców. W ofercie telewizji publicznej dostępna jest na 9 kanałach: TVP1 i TVP2 (w wersjach normalnych i HD), TVP Info (w Warszawie w wersji warszawskiej i łódzkiej), TVP Kultura, TVP Historia i TVP Polonia. Polsat nadaje 4 kanały: Polsat, Polsat Sport News, TV4, TV6. Do TVN należą 3 kanały: TVN, TVN7, TTV (TVN ma pakiet większościowy). Do Dariusza Dąbskiego należy TV Puls nadające dwa kanały. Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe jest właścicielem właściciela najpopularniejszej w III RP stacji muzycznej Polo TV nadającej muzykę disco polo, i Eska TV nadającej muzykę dyskotekową. Właścicielem telewizji ATM jest firma ATM produkująca programy dla Polsatu i TVP. Wśród telewizji, którym Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyznała prawo nadawania z cyfrowego multipleksu, nie znalazła się katolicka Telewizja Trwam.
Cyfryzacja telewizji w Polsce była naturalnym etapem w rozwoju mediów elektronicznych na całym świecie. Procesem, który zapewnia większą liczbę dostępnych kanałów, lepszą jakość przekazu, dodatkowe usługi, niższe koszty. Doskonale udała się w USA i Wielkiej Brytanii.
Pierwszym szkodliwym działaniem polityków III RP było, zdaniem Tomasza Teluka, bardzo późne zadecydowanie o cyfryzacji polskiej telewizji. Polska w procesie cyfryzacji wyprzedziła nawet Białoruś.
Zdaniem Tomasza Teluka, cyfryzacja telewizji w Polsce powinna być przeprowadzona za pośrednictwem telewizji satelitarnej, a nie naziemnej. Współcześnie satelity zapewniają przekaz telewizji, radia, interaktywne usługi telewizyjne i szerokopasmowy Internet. Sygnał satelitarny zapewniłby dostępność o wiele większej ilości darmowych kanałów na terenie całego kraju. Ukształtowanie terenu Polski, wysoki koszt i długi czas budowy infrastruktury utrudnia to zadanie w wypadku telewizji naziemnej. Infrastruktura satelitarna już istnieje. Niestety, politycy w III RP wybrali o wiele droższą formę cyfryzacji poprzez nadawanie naziemnej telewizji cyfrowej – nadawanie cyfrowe kosztowałoby 10 proc. nadawania naziemnego. Dodatkowo przekaz satelitarny zapewniać mógł dostępność szerokopasmowego Internetu – co dla zapadłej technologicznie Polski byłoby bardzo cenne.
Trzecią złą decyzją polskich polityków, zdaniem Teluka, było wybranie mniej zaawansowanej technologii cyfryzacji. Ta mniej zaawansowana technologia za parę lat będzie anachronizmem, dziś gwarantuje wolniejszy przekaz i mniejszą ilość miejsca na kanały. Taki starszy standard na władzach III RP wymogli dotychczasowi nadawcy. Okazało się, że dla władz III RP liczy się interes korporacji, a nie obywateli.
Czwartym problemem w procesie cyfryzacji jest, według Tomasza Teluka, brak bezstronności organu przyznającego koncesje. Decyzje organu koncesyjnego zdecydowanie ograniczyły konkurencje na rynku nadawców naziemnej telewizji cyfrowej. Zdaniem Teluka, zdziwienie budziły zakulisowe rozmowy z decydującymi o cyfryzacji urzędami państwowymi. Doprowadziło to do groźby kartelizacji, czyli podziału rynku "między kilku, pozostających w zmowie ze sobą graczy".
Piątym problemem polskiej cyfryzacji jest monopolizacja obsługi przesyłu sygnałów przez jedną firmę – bardzo dokładnie problem ten opisywała w swoim referacie przedrukowywanym w prasie pani Anna Pietraszek.
Zdaniem Teluka, bulwersujące było też to, że władze III RP "nie podały do wiadomości publicznej żadnego uzasadnienia" swoich decyzji. Tym bardziej że nie istniały żadne technologiczne czy ekonomiczne argumenty przemawiające za zasadnością takich decyzji.
Skutkiem patologii w cyfryzacji telewizji w III RP jest niska jakość oferty programowej – by o tym się przekonać, wystarczy włączyć odbiornik i pooglądać powtórki nadawanych przed kilku, a nawet kilkunastu laty reality shows, teleturniejów i seriali obyczajowych. Swoje opinie Teluk oparł na doświadczeniach USA, WB i innych państw UE z cyfryzacją telewizji – które dokładnie opisał w swoich książkach.
Jan Bodakowski
Tadeusza zarzucano pytaniami – w domu, na ulicy, w kawiarni "Selekt". Nie miał ani daru opowiadania, ani daru blagi, więc odpowiadał półsłówkami. Czasem wręcz prosił, aby się od niego odczepiono. Bo o czym miał opowiadać? Że słyszał w nocy serie karabinu maszynowego, a w dzień widział ciężarówki naładowane marynarzami, którym wstążeczki u czapek furkotały na mroźnym wietrze? Lub o tym, że po każdym strzale na wiwat gołębie chmurą wzbijały się pod niebo? Pan Irteński nie był z syna zadowolony:
– Jak to? – pytał – przeżyłeś w Petersburgu kilka dni historycznych i nie masz o czym opowiadać?
W parę dni później Mińsk był już zalany gazetami, proklamacjami, czasopismami humorystycznymi. Powódź papieru zadrukowanego była rokiem 1905 w dziesiątej potędze. Rosja odbijała sobie dwanaście lat reakcji i trzy lata cenzury. Przyszedł rozkaz numer 1 znoszący obowiązek salutowania oficerów. Przyszła jakaś "Deklaracja praw żołnierza i robotnika". Szeregowcy zaczęli tytułować oficerów "towarzyszami". Na dworcu brzeskim żołnierz zwrócił się do starego generała:
– Towarzyszu, czy nie moglibyście poczęstować mnie papierosem?
Generałowi łzy zakręciły się w oczach:
– Zabieraj całą papierośnicę, ale powiedz mi, w jaki u diabła sposób jestem twoim towarzyszem?
Żołnierz na pytanie nie odpowiedział, ale uradowany zagarnął papierośnicę i znikł w tłumie szarych szyneli.
Na św. Kazimierza pan Irteński urządził przyjęcie imieninowe. Zjawili się wszyscy notable mińscy i sporo ziemian przyjezdnych z panem Edwardem Woyniłłowiczem na czele, bo odbywało się właśnie w Mińsku walne zebranie Towarzystwa Rolniczego – pierwsze od niepamiętnych czasów, na którym obrady toczyły się po polsku.
Piwnica pana Irteńskiego jeszcze nie ucierpiała, toteż po kolejkach starki krążyły kielichy z dobrym winem. Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski, który dni rewolucji przebył w Moskwie. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic szczególnego nie widział prócz manifestujących na ulicy tłumów, w Moskwie bowiem nie było ani strzelaniny, ani w ogóle "nieporządków". Na Tadeusza, naocznego świadka "prawdziwej" rewolucji, nikt nie zwraca uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym, jak się opowiada, a nie na tym, co się opowiada.
Po panu Uniechowskim głos zabrał pan Edward Woyniłłowicz. Mowa tego wodza konserwatystów mińskich miała charakter historiozoficznopolityczny. Porównał rewolucję petersburską z wielką rewolucją francuską i znalazł pewne analogie. Wielki książę Michał Aleksandrowicz odmawiający korony, której na jego rzecz zrzekł się Mikołaj II, przypomniał panu Edwardowi Filipa Egalité. Porównanie jak porównanie: nie było zbyt trafne, ale w dalszej części przemówienia zabrzmiały akcenty prorocze:
– To, co się teraz dzieje, to dopiero początek. Czekają nas dni ciężkie i groźne...
Tak czy inaczej bez mała tysiącletni system rosyjski rozsypał się. Rozsypał się dosłownie jak domek z kart. Oprócz stójkowych ustawionych (podobno) z kulomiotami na strychach petersburskich przez ministra Protopopowa i prócz gołowąsych junkrów – nie wszystkich i nie wszędzie – nikt monarchii nie bronił. Zapanowała dezorientacja i owczy pęd. Tadeusz, który wtedy przez parę tygodni prowadził dziennik, zapisał pewnego dnia:
"Była u nas wczoraj ciocia Paulina. Rzuciła się mamie na szyję z okrzykiem:
– A więc mamy wolność! Mama ją odsunęła, mówiąc: – Zasmakujesz jeszcze w tej wolności, gdy chłopi wam odbiorą wasze tysiąc dziesięcin ziemi ornej".
Następnego dnia Tadeusz dopisał w dzienniku: "Nie myślałem, że z cioci Pauliny taka idiotka".
(Pani Irteńska nie przewidziała, że bolszewicy odbiorą cioci Paulinie 1000 dziesięcin ziemi ornej i drugie tyle lasu dopiero w 22 lata później). W domu Irteńskich rewolucja nie budziła entuzjazmu. Od razu – pierwszego dnia, gdy gazety podały pierwsze enuncjacje Rządu Tymczasowego, pan Irteński nachmurzył się:
– Rozumiem: rząd tymczasowy. Ale dlaczego ten rząd tymczasowy wydaje wszystkie swe zarządzenia w porozumieniu z jakimś Sowietem Delegatów Żołnierskich i Robotniczych? Przecie to wyraźny dualizm władzy!
A w Petersburgu pogłębiano zdobycze rewolucyjne, cackano się z jakąś "babką rewolucji rosyjskiej". "Adwokaci rządzili, naradzali się, wydawali odezwy". Rząd tymczasowy ogłosił deklarację proklamującą niepodległość Polski. Był to pod względem formalnym wielki krok naprzód od czasu odezwy wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza sprzed trzech lat, ale mimo to deklaracja nie wywołała wielkiego zachwytu. Może dlatego, że wszystko było płynne, niepewne. Dopiero w wiele lat później niektórzy "politycy" przypomnieli sobie tę odezwę, upatrując w niej "tytuł prawny" do niepodległości Polski. Jak gdyby niepodległość wymagała tytułu prawnego?! Ci politycy byli fetyszami litery prawa, niczym powiatowi referenci weterynarii, którzy uważali, że wystarczy wydać przepis nakazujący nakładanie psom kagańca, aby wyleczyć powiat z plagi wścieklizny.
W Mińsku też naradzano się, meetingowano, urządzano pochody. Woniejąc benzyną toczyły się na pierwszych biegach ciężarówki z czerwonymi sztandarami i orkiestrą. Orkiestra grała "francuską" Marsyliankę, żołnierze ryczeli pod jej dźwięki uproszczoną "rosyjską", której rytm nie odpowiadał rytmowi "francuskiej". Wychodziła mała kakofonia, nie psuło to jednak podniosłego nastroju rewolucyjnego.
Towarzystwo Rolnicze obradowało ad infinitum. Gdy przy stoliku w "Selekcie", przy którym zasiadali Tadeusz i Rudy, ktoś zapytał, co będzie dnia tego tematem obrad, Rudy odpowiedział:
– Głos zabierze Władek Korkozowicz i w kilku słowach wyjaśni sedno sprawy.
Dowcip polegał na tym, że Władek miał umysł powolny i jak najmniej nadawał się do wyjaśnienia sedna jakiejkolwiek sprawy, a zwłaszcza sprawy tak zagmatwanej jak rewolucja.
Oficerowie krążyli po ulicach w epoletach i udawali, że nie widzą przechodzących szeregowych, którzy im naturalnie nie salutowali. Na Treku orkiestra po staremu grała walca "Dwie sobaczki" albo potpourri z "Fausta". Oficerowie grali w tenisa w białych koszulach, na których były wyhaftowane złoto-czarne orły dwugłowe – już z wyprutą koroną.
Meetingi były duże i małe. Na jednym z dużych meetingów na placu przed dworcem wileńskim miał przemawiać sam Aleksander Kiereński, który wtedy objeżdżał front i płomiennymi mowami zachęcał oddziały do ofensywy. Na placu był olbrzymi tłum. Kordon wojska i milicji bronił dostępu na plac i wpuszczał tylko tych, którzy mieli jakieś "mandaty".
Tadeusz i Rudy nie mieli mandatów i straż nie chciała ich wpuścić. Wtedy Rudy krzyknął z miną groźną:
– Musicie nas puścić! Jesteśmy delegatami komitetu ciekawych (komitieta lubopytnych)!
Groźny głos zrobił wrażenie i skonfundowany milicjant przepuścił przyjaciół. Niewiele jednak skorzystali. Tłum był tak zwarty, że się nie mogli przecisnąć bliżej do trybuny. W owe czasy nie było megafonów, słyszeli więc tylko pojedyncze, cienkie, tłumione odległością wykrzykniki i widzieli gestykulującego niewielkiego człowieczka w szarym frenczu.
Małe meetingi – najczęściej improwizowane – odbywały się wszędzie. A więc raz ciepłym wieczorem letnim Tadeusz otarł się o sporą gromadkę żołnierzy słuchających mówcy – też żołnierza – przemawiającego ze schodów kapliczki prawosławnej na skwerze. Mówca walił pięścią w pierś i krzyczał w kółko:
– Towarzysze! Ja cierpiałem w okopach! Towarzysze, ja was nie namawiam, abyście szli rozbijać składy Związku ziemstw... Towarzysze, ja cierpiałem na froncie...
Mówca mówił poważnie, ale chwilami z histerycznym "nadrywem". Żołnierze słuchali go poważnie i tępo. Wszystko wtedy było szare, śmierdzące kwaśnym suknem szyneli, poważne, tępe. Na razie spokojne. Pod stopami szeleściła warstwa wyplutych łusek siemienia słonecznikowego i arbuzowego. Szelest gryzionego siemienia był melodią rewolucji.
W przeciwieństwie do tego szarego i tępego spokoju "mas" inteligencja "wyżywała się": obradowała, gadała, pisała. Liberalny "Minskij gołos" powtarzał: "Obok hasła (łozung): Wszystko dla utrzymania zdobyczy rewolucyjnych! powinno zabrzmieć zawołanie (klicz): "Wojna do zwycięskiego zakończenia!". Na to zwycięskie zakończenie jakoś się nie zanosiło, bo na frontach zaczynano się bratać. Żołnierze rosyjscy i niemieccy wyłazili z okopów, spotykali się w pół drogi na "ziemi niczyjej", częstowali się papierosami, rozmawiali na migi. Powstały rady i komitety żołnierskie – dywizyjne, pułkowe, batalionowe. One to powoli stawały się władzą deliberującą i wykonawczą.
Zasługę przeprowadzenia rewolucji, "wielkiej i bezkrwawej", jak ją wtedy nazywano, przypisywali sobie eserzy i esdecy, tj. socjal-rewolucjoniści i socjal-demokraci, ale zaczęto też mówić o jakichś bolszewikach. Ale mówiono o nich mało, była to bowiem garstka "maksymalistów" (niewielu wiedziało wtedy o prawdziwym pochodzeniu nazwy "bolszewicy"), na której czele stoją jacyś Lenin i Trocki. Mówiono i pisano, że Lenina Niemcy przepuścili przez granicę w zaplombowanym wagonie. Dziwiono się, w jaki sposób ten zaplombowany wagon mógł przejść front rosyjsko-niemiecki: czyżby w tym celu otwarto front i uruchomiono przerwaną od trzech lat komunikację kolejową? Wielu dopiero w szereg lat później dowiedziało się, że wagon zaplombowany szedł nie przez front, ale z Szwajcarii przez terytorium niemieckie, a potem promem do Szwecji... Lenin i Trocki przyjechali do Petersburga przez Szwecję i Finlandię i prawem kaduka usadowili się w pięknym pałacyku primabaleriny Krzesińskiej.
(Interludium. A biedny cesarz z pięknymi szafirowymi oczami i równym przedziałkiem siedział pod strażą w Carskim Siole, razem z żoną, synkiem i córkami. Osłupienie i odrętwienie, w które wpadli ludzie dotąd "wierni tronowi", trwało. Żałowano słabowitego fatalisty. Żałowano ładnego synka. Zwłaszcza cztery śliczne księżniczki budziły gorące współczucie.
Ale nawet ludzie najwierniejsi tronowi zaciskali szczęki, myśląc o carowej, którą uważano (nie bez pewnej racji) za sprawczynię wszelkiego zła. Tej długo nie mogli przebaczyć i nie oburzała ich powódź obrzydliwych broszurek i ulotek opisujących ze sprośnymi szczegółami rzekome stosunki erotyczne między carową i Rasputinem. W opisach tych nie było ani słowa prawdy, ale wydawcy paskudnych broszurek zbijali pieniądze, a ludzie czytali.
Niektórzy nawet wierzyli. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że carowa odkupiła winy nie tylko śmiercią męczeńską, lecz godnym i mężnym zachowaniem się w ciągu bez mała półtorarocznego więzienia – wśród niedostatku, szyderstw i upokorzeń.
W Mińsku w teatrze miejskim, w tym samym teatrze, gdzie jeszcze tak niedawno odbywały się eleganckie bazary dobroczynne, a piękne i ubrylantowane panie sprzedawały notablom i "obszarnikom" szampana, dostając czasem po sto rubli za kieliszek, odbywa się teraz zjazd wojskowych Polaków frontu zachodniego. Obradom przewodniczy podporucznik Władysław Raczkiewicz. Przewodniczy on właśnie, a nie inny starszy rangą.
Jego to czeka za miesiąc sukces zjazdu wojskowych Polaków w Petersburgu, gdzie mimo trudności ze strony rosyjskiej i mimo opozycji ze strony grupy Polaków, doszło do stworzenia "Naczpolu", tj. Naczelnego Komitetu Polskiego i uchwalono utworzenie osobnej armii polskiej mającej wyłowić wszystkich Polaków z morza rewolucji rosyjskiej. W teatrze mińskim zjazd trwa krótko. Wobec zbliżającego się dnia 3 maja Raczkiewicz wzywa do gremialnego udziału w pochodzie święta narodowego. Odtąd "Naczpol" zostaje przezwany przez żartownisiów "Raczpolem".
Pochód 3 maja wypada bardzo pięknie. Olbrzymi wąż ze sztandarami rusza z placyku przed kościołem na Złotej Górce w górę po ulicy Zacharzewskiej. "Niech żyje wojsko polskie!" – wołają z balkonów panie. ocierając łzy. Oprócz wojska suną szkoły polskie: gimnaziści z gimnazjum profesora Mariana Massoniusa i gimnazistki z gimnazjów im. Emilii Plater i pani Witwińskiej. Suną najrozmaitsze organizacje, jak np. Towarzystwo Ochrony Zabytków, zwane krótko "Zabytkami". Sunie świeżo utworzony oddział skautów, których jeszcze nie nazywano harcerzami. Choć powstali zaledwie parę tygodni temu, już złośliwcy nie należący do skautingu drażnią ich dwuwierszem:
Oto znani polscy skauci: Czterech trzyma, jeden gwałci.
Życie polskie płynie w Mińsku wartko. Szkoły, towarzystwa, teatr, dwie gazety. Rada Polska Ziemi Mińskiej – nieoficjalny parlament i nieoficjalna "egzekutywa" polskości w Mińszczyźnie – urzęduje, kieruje, udziela wskazówek, zasiada. Na czele tej Rady stoją panowie Czesław Krupski, ziemianin spod Stołpców, i Jerzy Osmołowski, ziemianin spod Pińska. Pan Osmołowski był pierwej w Mińsku nieznany i zresztą wtedy był w ogóle mało znany. Miał stać się sławny dopiero w dwa lata później.
Panowie Krupski i Osmołowski są obaj "kresowymi" autochtonami i stanowią wyjątek, bo we wszystkich innych organizacjach polskich rządzą przybysze – "uciekinierzy". Większość wojskowych Polaków to też ludzie pochodzący z ziem położonych na zachód od Bugu, lub co najmniej na zachód od linii frontu.
Dla tej większości Mińsk i Mińszczyzna to przejściowe etapy i miejsce wygnania wojennego. Wszyscy oni – i cywile, i wojskowi – marzą o końcu wojny i o powrocie do gniazd rodzinnych.
CDN
Wspomniałeś, że chciałbyś dziś porozmawiać o kupnie nowych domów, gdyż masz znakomity nowy projekt, który chciałbyś przedstawić.
Tak, rzeczywiście, w drugiej części audycji opowiem o bardzo ciekawym projekcie, który jest zlokalizowany w południowym Etobicoke. Jest to zespół nowych domów jednorodzinnych oraz połówek.
Ale zanim o tym opowiem, chciałbym przedstawić powody, dlaczego nawet kupując nowe domy z planów, dobrze jest skorzystać z naszej pomocy. Czyli pomocy agentów real estate.
– Wielu z builderów współpracuje z agentami real estate, płacąc ich wynagrodzenie. Czyli nasz serwis jest dla kupujących często bezpłatny i nie ma wpływu na cenę zakupu;
– Jako agenci real estate mamy często wyłączny dostęp do nowo otwieranych projektów, zanim zostaną one udostępnione szerokiej publiczności. Tak jest w przypadku projektu, o którym chciałbym dziś opowiedzieć. Tylko do 16 lutego można za naszym pośrednictwem odwiedzać salon sprzedaży i mieć pierwszeństwo wyboru;
– Cena początkowa – W przypadku otwarcia projektów cena dla agentów jest zwykle bardziej atrakcyjna, bo budowniczy chce mieć sprzedane przynajmniej 10 – 15 proc. domów, by uzyskać "momenum";
– Jako agenci, mamy umiejętność czytania drobnego druku – to na co należy między innymi zwracać uwagę przy kupnie nowych domów to kontrakty pisane drobnym drukiem. Należy pamiętać, że kontrakt ten jest przygotowywany przez prawników reprezentujących firmę budowlaną w taki sposób, by zabezpieczać jej interesy. Niestety, są one tak pisane, że w sprawach spornych, kupujący nowy dom jest zwykle bez szans na walkę z budowniczym. Jest to tak zwana zasada "my way or highway", a ponieważ popyt przewyższa podaż, wszelkie próby wymagania od budowniczych często są nieskuteczne.
– Jako projektanci, mamy umiejętność czytania planów – Należy mieć dużą umiejętność czytania i rozumienia planów przy wyborze domu, który nie jest jeszcze wybudowany. Z planów trudno jest wychwycić osobom do tego nieprzygotowanym ewidentne problemy funkcjonalne, których nie brakuje. Często pomieszczenia w naturze, po wybudowaniu, okazują się znacznie mniejsze, niż wynikałoby to z planów. Ponadto często tak naprawdę nie mamy zbyt wielkiego wyboru, bo ciekawsze plany są już zajęte.
– W nowych domach bardzo wysokie są koszty wszelkich usprawnień (upgrades). Na przykład podłoga drewniana może kosztować ponad 15 dol. za stopę kwadratową, a instalowana przez własnych fachowców kosztuje połowę tej sumy. Często mamy ograniczony wybór materiałów wykończeniowych. Oferowane płytki ceramiczne lub dywany są często najniższej jakości. Dlatego my często umiemy wytłumaczyć klientom, na co warto wydać – a co można pominąć.
– Dostęp do lepszego finansowania – współpracujemy z wieloma bankami i staramy się o najlepszy pakiet finansowy.
To teraz opowiedz o tym nowym projekcje.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7784#sigProId05df66740c
Otóż bardzo znana firma URBANCORP wykupiła jakiś czas temu w południowym Etobicoke w okolicy Browns Line i Horner starą opuszczoną szkołę. Po wielu miesiącach projektowania i zatwierdzania, właśnie kilka dni temu zrobiła otwarcie tego projektu dla rejestrowanych agentów real estate. Ten projekt zawiera około 100 nowych domów w małej enklawie.
Jest to znakomita lokalizacja z szybkim dostępem do Gardinera, hwy 427, lotniska itd. Mamy również łatwy dostęp do TTC, GO i metra. To co jest unikalne – to to, że po pierwsze, osiedle będzie nastawione na oszczędność energii i będzie miało ogrzewanie geotermiczne, ale również jest zupełnie inne od wszystkich dotychczas budowanych osiedli pod względem architektury. Domy są inspirowane nowoczesną architekturą. Dachy płaskie, ogromne okna, aluminium i szkło! Analizowałem plany i są bardzo ciekawe. W znakomicie urządzonym Sales Office są plany oraz świetnie zrobione symulacje komputerowe, które pozwolą wyobrazić sobie, jak każdy dom będzie wyglądał na zewnątrz i wewnątrz. Mnie się to bardzo podobało.
A teraz o cenach i wielkości domów oraz jak można skorzystać z tej okazji. Bliźniak wielkości 2765 sq ft z pojedynczym garażem zaczyna się od 779.000 dol. Są dwa modele domów wolno stojących. Pierwszy o powierzchni 3875 sq ft zaczyna się od 849.900 dol., drugi o powierzchni 4285 sq ft – od 929.900 dol. Jak na ten rejon te ceny są bardzo atrakcyjne i jestem przekonany, że jest to świetna inwestycja, dlatego proszę nie zwlekać.
Jak skorzystać, by mieć dostęp, zanim osiedle się sprzeda?
Tylko do 16 lutego możemy się z każdą zainteresowaną osobą spotkać, wprowadzić do Sales Office, pomóc przejrzeć plany i podjąć decyzję. Nie ma obowiązku zakupu, ale moim zdaniem, aż szkoda nie skorzystać.
JESZCZE JEDNA WAŻNA SPRAWA – DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY ZAKUPIĄ DOMY ZA NASZYM POŚREDNICTWEM, OFERUJEMY 1 proc. CASH BACK – CZYLI ZNACZNĄ SUMĘ, KTÓRA PRZYDA SIĘ NA POKRYCIE KOSZTÓW ZAMKNIĘCIA.
Tak więc proszę dzwonić do nas lub odwiedzać nas w Starskym 2 po więcej informacji. Przewidywane oddanie do użytku to listopad 2014.
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Oaza polskości - biblioteka w Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze
Napisał Andrzej KumorW sobotnie popołudnie spotykam w bibliotece cztery panie bibliotekarki: Marię Żłobicka, Elę Kimont, Renatę Kurcewicz, Jadwigę Ganowską. – Pracują z nami jeszcze dwie inne panie, ale ich akurat nie ma – mówi p. Maria.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7784#sigProId4297d9573a
– Dlaczego Pani to robi? – pytam p. Żłobicką.
– Bo kocham książki!
– Skąd ta miłość?
– Kocham polski, człowiek się urodził w Polsce, wychował, to był mój zawód, bo już nie jest – tutaj to nie jest praca zawodowa – ja sobie nie wyobrażam życia bez polskiego.
– Na jakich zasadach jest prowadzona biblioteka?
– Pracujemy po dwie godziny. Biblioteka podlega pod Centrum Kultury im. Jana Pawła II. Cieszymy się, że mamy to pomieszczenie. Centrum do tej pory dawało pieniądze na książki.
– Czy gdy ktoś ma ochotę uczynić jakąś dotację, to można?
– Bardzo chętnie, ale wyłącznie polskie książki; mamy 20 tys. wolumenów. Naprawdę są to dobre pozycje, bo do tej pory cały czas kupowałyśmy nowości.
– Ile osób korzysta?
– Mamy ponad 2000 czytelników, ale też są wśród nich martwe dusze. Naszym problemem jest też to, że część ludzi, którzy kiedyś wypożyczyli, nie zwraca książek. Brakuje nam ok. 2,5 tys. egzemplarzy.
– Czy korzystają ludzie młodsi?
– Z reguły są to ci, którzy przyjechali z Polski.
– Nasze drugie pokolenie nie czyta tutaj?
– Są wyjątki – ale to są wyjątki.
– Pani czyta książki na czytnikach elektronicznych?
– Nie, potrzebuję "normalnej" książki, dopiero przy takiej pracuje wyobraźnia – no nie, ja kocham książki. To jest tak, jakby przyjaciel usiadł naprzeciwko, człowiek czuje tę atmosferę.
– Co daje czytanie książek? Przy dzisiejszym tempie życia ludzie coraz rzadziej czytają dłuższe teksty, chcą mieć na tacy, w pigułce to, "o czym autor chciał powiedzieć".
– Ja bym się nie zgodziła. Mamy tutaj ponad 2,5 tysiące czytelników.
– I są wierni?
– Są ludzie, którzy sobie nie wyobrażają życia bez książki i my jesteśmy tą grupą. To jest największa biblioteka polonijna w Kanadzie i sporo ludzi przychodzi te trzy razy w tygodniu; czyli zapotrzebowanie na książkę jest.
– Czy ono nie słabnie, czy nie jest związane z jednym pokoleniem?
– Nasze dzieci też czytają, może nie będą czytać po polsku, ale na pewno będą czytać po angielsku. To zależy od poziomu człowieka, od wychowania.
– Czy Panie nie uważają, że książki po angielsku o Polsce mają sens – właśnie dla naszej młodzieży?
– Mają.
– Tu nie ma takich książek? Na przykład Adama Zamoyskiego?
– Nastawiłyśmy się tylko na język polski, bo uważamy, że nie ma sensu dublować.
– Czy Paniom pomagają polskie władze?
– Szukamy sponsorów, pukamy do drzwi, w najbliższym czasie ma się u nas zjawić konsul. Raz dostałyśmy pieniądze, p. konsul obiecał, że coś pomyśli; nie w formie pieniężnej, ale książkowej.
– Czy zdarza się że Panie dostają cenne książki?
– Są w książkach wzruszające dedykacje. Najbardziej przykre jest to, że ludzie dają nam książki, kiedy ktoś z rodziny odchodzi. I dla nas jest to smutne. Apeluję też do Czytelników: dajcie teraz, bo wasze dzieci mogą potem wyrzucić to na śmietnik.
Wie pan, ja mówię, że to nie jest biblioteka, tylko klub interesującej książki, tu przychodzą ludzie, którzy kochają książki – nasi czytelnicy. To jest to ciepło, które płynie w dwie strony. Zapraszam wszystkich, którzy lubią książki.
Ale powiem też panu, że gdy zaczynałyśmy, były dwa regały harlequinów – ludzie to brali, czytali, a później zaczynałyśmy dawać poważniejsze rzeczy. Można wyrabiać smak.
– Sądzi Pani, że od złej literatury można dojść do dobrej?
– Oczywiście, że tak; pamiętam, co czytałam, mając 20 lat, a co w tej chwili czytam. Człowiek się wyrabia, jeśli tylko chce. Czasami się śmiejemy, że to jest najbardziej kulturalne miejsce w Centrum, bo trzeba mówić "przepraszam", gdy się przeciska między regałami. Pomieszczenie jest trochę małe.
– Kiedy biblioteka jest czynna?
– Trzy razy w tygodniu: w poniedziałki i czwartki od 19 do 21, a w soboty od 14 do 16. Zapraszamy wszystkich czytelników "Gońca".
--------------------
W drzwiach spotykam p. Henriettę: – Dlaczego Pani tu przychodzi? Skąd się Pani dowiedziała, że tutaj działa biblioteka?
– Przychodzę już wiele lat, nie pamiętam skąd się dowiedziałam. Przychodzę, bo praktycznie nie ma innego źródła polskich książek.
– Ale są też działy z polskimi książkami w bibliotekach publicznych.
– Tam jest tylko trochę książek, nie ma nowości, a tutaj jednak od czasu do czasu są. Tak że po prostu jest lepiej; jeśli chcę angielską książkę, idę do angielskiej biblioteki, po polską książkę idę tutaj. Tutaj jak mam pytania, to panie zapytam.
– Czytanie to nawyk?
– Czytam polskie i angielskie książki, w czasie wakacji czytam angielskie, bo ta biblioteka jest zamknięta.
– Musi Pani czytać?
– Czytam bardzo dużo. Czytam polskie nie tylko dlatego, żebym się bała, że zapomnę języka, ale w pewnym sensie...
– Inna optyka?
– Tutaj po polsku jest też wiele tłumaczeń.
– Czyta Pani tłumaczenia literatury angielskiej!? Woli Pani w oryginale, czy po polsku?
– Gdy są książki bardziej specjalistyczne, to wolę po polsku, ale przy beletrystyce to nie ma znaczenia.
– Co Pani daje czytanie książek, że zapytam brutalnie, czemu Pani czyta?
– Bo lubię.
– Lubi się Pani zanurzyć w książce, czytanie daje Pani głębsze przeżycie niż na przykład film?
– Filmy też lubię oglądać, ale książki zawsze dla mnie pozostaną. Jeżeli coś czytam, lubię na przykład trzymać to w ręku. Nie lubię czytać z czytników, nie wyobrażam sobie książki internetowej, absolutnie mi to nie odpowiada, to jest zupełnie inne uczucie, jeżeli czyta się książkę, która jest prawdziwa.
Listy z nr. 6
Co pewien czas pracownicy kanadyjskiego urzędu statystycznego przypominają sobie, iż są etatowymi pracownikami agendy rządowej i tym samym – naturalnym wrogiem przedsiębiorców działających na wolnym rynku. Owocuje to zazwyczaj kolejnym dokumentem, potwierdzającym słowa (rzekomo) byłego premiera Wielkiej Brytanii Beniamina Disraelego, według którego istnieją trzy stopnie nieprawdy – kłamstwa, przeklęte kłamstwa i statystyka.
A dziennikarze kanadyjskich mediów, żyjący z podlizywania się publiczce, chwytają taki dokument i podbijają bębenek szeregowej widowni ukazując, jak to niesprawiedliwie jest na świecie, bo patentowany leń czy nieuk ma dochody niższe niż zapracowany i wykształcony biznesmen.
Najnowsza odsłona tej operetki to niedawny raport Statistics Canada, z którego wynika, że 1 procent najbogatszych Kanadyjczyków zagarnia "aż 10 procent" ogółu naszych dochodów. Pomijam już szczegół, iż gdyby 1 procent najbogatszych zagarniał 1 procent dochodu, nie byliby oni najbogatszymi. Rewelacyjnie brzmiący fragment raportu pomija ważniejsze "szczegóły". Jak na przykład – iż tenże 1 procent najbogatszych, z owych 10 proc. ogółu dochodów, płaci aż 21 proc. ogółu podatków dochodowych zagarnianych przez wszystkie szczeble administracji państwowej Kanady. Która to administracja rozdaje potem owe dochody według własnego uznania. Na przykład (sięgając do niedawno ujawnionych przykładów) – ontaryjskiemu lotniczemu pogotowiu ratunkowemu, które kupuje sobie za to pięć helikopterów nienadających się do użytku i zapomina przez półtora roku odebrać je od dotychczasowego właściciela. Albo płaci 150 tysięcy dolarów rocznie policjantom – między innymi za "patrolowanie" stref robót drogowych po 75 dolarów za godzinę.
I tak dalej…
W sumie, przecięty roczny dochód członka owego ekskluzywnego (według części redaktorów) klubu 1 proc. najbogatszych Kanadyjczyków to ok. 280 tysięcy dolarów rocznie. Przeciętna "wpłata" owych osobników na konto podatku dochodowego przekracza 140 tysięcy dolarów rocznie. Zagarniają oni 10 procent ogółu dochodów, ale w Stanach Zjednoczonych ta sama warstwa jednego procentu najbogatszych zagarnia ponad 24 proc. ogółu dochodów populacji kraju.
Lepiej wykształceni ekonomiści podkreślają, że w ostatnich latach największy zysk w postaci wzrostu przeciętnych dochodów w Kanadzie odnotowano w warstwach najuboższych i najbogatszych. To tzw. klasa średnia traci, na skutek słabnącego tempa jej rozwoju i przyrostu zamożności. "Wielu ludziom wiedzie się dobrze" – podkreślił wiceprezes instytutu naukowego C.D. Howe Finn Poschmann. – "Pozostali nie notują zmian w swoich relatywnych dochodach."
Z czego da się wyciągnąć następujący wniosek: zamiast skarżyć się na niesprawiedliwość społeczną i domagać się "przystrzyżenia" najbogatszych, lepiej zabrać się do pracy i dołączyć do nich. To wcale nie jest niemożliwe. A obdarzonym dobrą pamięcią nie potrzeba przypominać, czym skończył się sen o równości i powszechnej sprawiedliwości i dobrobycie pod hasłami Marksa, Engelsa i Lenina.
Forum z nr 6: Nowe i nie całkiem nowe twarze na politycznym firmamencie w roku 2013
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Genealogia
Napisane przez Aleksander ŁośTen 25-letni obywatel Brazylii pobył sobie na terenie Kanady przez trzy lata. Przybył tu jako turysta z trzymiesięczną wizą. Po przejściu przez kontrolę na lotnisku torontońskim nie miał kontaktu z władzami imigracyjnymi, aż do momentu zatrzymania.
Nazwisko jego od razu wskazywało na polskie pochodzenie. Nazywał się bowiem "Dolinski". Oczywiście "ń" zostało zamienione już w dokumentach brazylijskich na "n" i taka też była pisownia jego nazwiska w kanadyjskim urzędzie imigracyjnym. Posługiwał się też drugim (ale umieszczonym jako pierwsze) członem nazwiska: "Petronelli". Wskazywało to na związki z Włochami. Miał na imię "Cristiano", a więc nazywajmy go dalej Krystianem.
Już przy wstępnej rozmowie zaśmiał się i powiedział, że jest Polakiem. Poprosił o ocenę, czy jego twarz przypomina Polaka, Słowianina? Faktycznie. Była to twarz przystojnego Polaka, z ciemnoblond włosami, niebieskimi oczami. Ten świetnie wyglądający młody mężczyzna nie mówił ani słowa po polsku. Powiedział, że kiedyś trochę mówił w tym języku, więcej rozumiał, ale już zupełnie zapomniał. Skąd to nazwisko i te związku z Polską u tego nielegalnego imigranta w Kanadzie, a obywatela Brazylii?
Dziadkowie jego ze strony ojca byli Polakami. Oboje pochodzili z Krakowa. Tam też się urodził jego ojciec. Kiedy miał on trzy latka, to jego rodzice, byli działacze podziemia, nieakceptujący dokonujących się przemian politycznych w Polsce tuż po wojnie, zabrali małego synka i wykorzystując fakt niezbyt dobrego pilnowania granicy z Czechosłowacją i Austrią zwiali z Polski. W tym czasie była to ciągle strefa sowiecka, bo wojska zwycięskiego alianta Zachodu okupowały nadal Austrię.
Po sporych perypetiach i kilkutygodniowej wędrówce znaleźli się w Brazylii. Dlaczego zdecydowali się na ten kraj? Otóż mieli kontakty z tymi, którzy znaleźli się w tym kraju dużo wcześniej, kiedy to z przeludnionej Galicji tysiące Polaków wywędrowało za chlebem do Brazylii. Osiedlili się głównie na południu tego kraju, gdzie klimat był bardziej umiarkowany, ziemia nadawała się na uprawy i hodowlę bydła, podobnie jak w ich rodzinnym kraju.
Dziadek Krystiana po kilku latach pracy na farmie przeniósł się z rodziną do pobliskiego miasta. Tam zaczął pracę w firmie budowlano-transportowej. Z biegiem lat stał się właścicielem takiej samej firmy. Posiadał kilka ciężarówek, którymi dowoził na budowy materiały niezbędne do budowy domów. Zmarł przed kilkoma laty, ale jego firma dała początek firmie jego syna, czyli ojca Krystiana. Ten też się zajmuje transportem samochodowym, ale innego rodzaju. Jest bowiem właścicielem kilku cystern, którymi przewozi benzynę do stacji Shella. Firma prosperuje dobrze. Rodzina Krystiana zaliczana jest do lepiej niż średnio zamożnej w mieście, gdzie mieszkają.
Krystian ukończył szkołę średnią. Jak wspominał, miał w tym czasie wielu kolegów polskiego pochodzenia, których nazwiska kończyły się na "…ski". Wspólnie grali w piłkę nożną, wędrowali po kraju, podrywali, również polskiego pochodzenia dziewczyny. Tańczyli w zespole polonijnym. Na dowód tego Krystian zakręcił się w rytmie krakowiaka. Potem drogi ich się trochę porozchodziły, bo Krystian studiował na uniwersytecie stanowym biznes. Po ukończeniu studiów zaczął pracować w firmie swojego ojca. Zajmował się "papierami", jak sam to określił. Po roku, po zarobieniu trochę pieniędzy uznał, że nie może tak po prostu wsiąknąć w tej firmie, że musi zobaczyć trochę świata. Wybór padł na Kanadę.
Przyjazd tutaj trochę przygotował. Odnowił kontakty z dwoma kolegami z czasów szkolnych, którzy przed laty osiedlili się na stałe w Kanadzie. Miał więc "miękkie lądowanie". Kiedy przybył do Toronto, to miał od razu zapewniony dach nad głową i szybko uzyskał pracę. Koledzy, sami pracując w "construction", załatwili mu pracę na budowie.
Krystian mówił tylko po portugalsku. Ale z uwagi na to, że ponad połowa jego współpracowników mówiła tym językiem, więc nie miał trudności z wykonywaniem pracy. Ale była to broń obosieczna. W tak młodym wieku miał możliwość nauczenia się dość dobrze angielskiego. Tak się jednak nie stało. Po trzech latach pobytu w Kanadzie ledwie rozumiał język angielski i z trudem mówił w tym języku.
Przez cały okres pobytu w Kanadzie ani razu nie był niepokojony przez władze tego kraju. Otworzył sobie konto w banku, uzyskał prawo jazdy, kupił samochód, wynajął pokój, pracował i bawił się. Nikt go nie niepokoił. Poszerzał się krąg jego znajomych, a kilku z nich mógł już zaliczać do przyjaciół, na których mógł liczyć w razie potrzeby. Byli to młodzi mężczyźni w jego wieku: imigranci z Brazylii lub Portugalii, a w zasadzie z portugalskich Azorów. Wśród nich miał przydomek "Polak". Bo bardzo chętnie podkreślał swoje polskie pochodzenie.
Ale musimy wyjaśnić, skąd pochodzi jego drugi człon nazwiska. Proste. Jego matka jest Włoszką, ale też z polskimi korzeniami. Jej rodzina pochodziła bowiem z Barri, miasta z południa Włoch, z którego pochodziła żona polskiego króla Zygmunta Starego, księżniczka Bona Sforza. O tym Krystian też widział. Tereny te nie należą we Włoszech do najbogatszych. Wojna jeszcze bardziej je wyniszczyła. Po wojnie rodzice matki Krystiana, tak jak jego dziadkowie ze strony ojca, przywędrowali do Brazylii, uciekając od biedy i licząc na lepsze warunki życia za oceanem. Byli ludźmi ciężko pracującymi i po wielu latach wydźwignęli się do pozycji posiadaczy dużego sklepu wielobranżowego. Ich córka stanowiła równorzędną partię dla polskiego posiadacza dobrze prosperującej firmy budowlano-transportowej.
Praca na budowach nie stanowiła jedynego zainteresowania Krystiana w Toronto. Wraz ze swoimi rówieśnikami spędzał wesoło czas poza pracą, w tym w lokalach w "małej Portugalii", czyli rejonie zamieszkanym przez ludność mówiącą po portugalsku w Toronto. Ten przystojny "Polak" miał duże powodzenie u dziewcząt. Te znajomości, jeśli zmieniały się nawet w romanse, to zwykle krótkotrwałe, bo nie myślał jeszcze o jakimś trwałym związku. Przy tym nie był praktyczny. Bo nie wykorzystał tych kontaktów, aby załatwić sobie stały pobyt w Kanadzie poprzez małżeństwo z którąś z osiadłych tu już na stałe przyjaciółek.
Aresztowanie nastąpiło niespodziewanie. Wracał z kolegami samochodem z wesołej zabawy w jednym z lokali, kiedy został zatrzymany przez patrol policyjny. Wszyscy, łącznie z kierowcą, byli na rauszu. Policjanci sprawdzili wszystkich czterech dokumenty. Okazało się, że jedynie Krystian nie miał przy sobie jakiegokolwiek dokumentu. Policjanci poprosili go o podanie danych. Podał im swoje prawdziwe dane. Jeden z policjantów udał się do swojego radiowozu. Po jakimś czasie wrócił i kazał Krystianowi iść za sobą. Kiedy doszli do radiowozu, to oświadczył mu (co Krystian dobrze zrozumiał), że zostaje zatrzymany do dyspozycji władz imigracyjnych. Został on dowieziony do komendy policji.
Po mniej więcej dwóch godzinach przybyło dwóch panów, którzy przedstawili się jako oficerowie imigracyjni. Rozpytali Krystiana o jego dane i tryb życia w Kanadzie. Nie przyznał się, że pracował nielegalnie. Zapewniał, że pomagali mu koledzy. Oficerowie imigracyjni za bardzo nie wnikali w te szczegóły, wiedząc z góry, że wysłuchają tylko kłamstw. Krystian został zawieziony do aresztu imigracyjnego.
Było to tuż przed Bożym Narodzeniem. Władze imigracyjne żyły "w uśpieniu", czyli faktycznie biura nie pracowały. Tak więc Krystian, w odróżnieniu od dnia codziennego, zamiast kurczaka, otrzymał, tak jak i inni zatrzymani, na obiad świąteczny kawałek indyka. Był on już gotowy do powrotu do Brazylii. Wiedział, że nie ma szans na pobyt stały w Kanadzie. Wiedział, że po powrocie ma zapewnione natychmiast miejsce pracy w firmie ojca, mającej w nazwie jego nazwisko "Dolinski".
Ku swojemu zaskoczeniu, w pierwszy dzień podjęcia działań przez biuro imigracyjne w areszcie, po Bożym Narodzeniu, został wezwany do tego biura i oświadczono mu, że zostanie wypuszczony na wolność, jeśli ktoś, będący stałym rezydentem Kanady, wpłaci dwutysięczną kaucję i dostarczy jego paszport. Krystian natychmiast udał się do telefonu i zadzwonił do najbliższego przyjaciela. Okazało się, że to on wydzwaniał do oficerów imigracyjnych, oferując gwarancję. Krystian powiedział mu, gdzie znajduje się jego paszport w jego pokoju, do którego właściciel domu miał klucz. Uprzedził tego właściciela, że jego kolega przyjdzie i aby mu pozwolił na wejście do jego pokoju.
Już po dwóch godzinach kolega stawił się w areszcie, wypełnił stosowny dokument, wpłacił kaucję Visą, przekazał oficerowi imigracyjnemu paszport Krystiana, podpisali oni podsunięte dokumenty i za kolejne pół godziny aresztant był już wolny. Wyszedł, uściskał serdecznie kolegę, zrobił kilka głębokich wdechów świeżego, rześkiego, kanadyjskiego powietrza i patrzył znowu z radością w przyszłość. Wiedział, że w ciągu kilku tygodni będzie musiał opuścić Kanadę. Ale miał jeszcze dość czasu na załatwienie spraw niezałatwionych, na pożegnanie się z koleżankami i kolegami, na kupienie biletu i na powrót w godziwych warunkach, nie jako aresztant, którego dokumenty, aż do wylądowania w jego rodzinnej Brazylii, byłyby w dyspozycji kapitana samolotu.
Aleksander Łoś
Toronto