Świadectwo – przeżyłem śmierć, rozmawiałem z Jezusem, widziałem niebo
Nazywam się Wiesław Nazaruk, urodzony 11 listopada 1958 roku, więc w tym roku 60-tka już, w Kodniu nad Bugiem, jako siódme dziecko moich rodziców, Piotra i Stanisławy, już nie żyją. Najstarszy brat zmarł krótko po porodzie, potem było pięć sióstr i ja byłem ostatnim dowodem miłości rodziców. (...)
Wybrałem sobie na bierzmowaniu imię Antoni, ponieważ był taki ojciec Antoni Pośpiech, cudowny ksiądz, w Kodniu wtedy był, zajmował się ministrantami. Ja – broń Boże, nie powstała we mnie żadna myśl o kapłaństwie – ale tak myślałem sobie jako dziecko, że chciałbym być dobrym człowiekiem, a on był takim uosobieniem dobroci, której ja doświadczałem jako ministrant. On niedawno zmarł, wspaniały kapłan.
I nie dlatego, żeby mu sprawić przyjemność, że jako proboszcz Antoni, tylko żeby coś mi przyświecało. A ten Antoni, którego zresztą niedawno odwiedziłem, Padewski w Lizbonie, to dowiedziałem się od tamtej strony z Nieba, że jest jednym z moich autentycznych patronów, a przez bierzmowanie stał się opiekunem mojej duszy – bo mamy aniołów stróżów, patronów wybranych, i też takich, których, tak doświadczyłem w moich wędrówkach po ziemi i po tamtej stronie, możemy mieć wielu patronów, świadomie i nieświadomie, dobrze jak wiemy i ich wybieramy. I Antoni mi towarzyszy.
Mam jeszcze jedno imię. Już to zaznaczam na początku, nie żeby przestraszyć, ale Indianie Psie Boki, tak się nazywają, gdzie zaczynałem pracę na Dalekiej Północy Kanady, nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym, dali mi w krótkim czasie imię, przezwisko. W ich języku brzmi to Jattigua, czyli Mały Ksiądz. Mały to może być wzrostem, albo też mało ważny.
Też mi to podobało się, bo był inny ksiądz, który był moim szefem, i nazywali go Jattigao, czyli szef. A mnie nazywali niski, chociaż oni nie byli wyżsi ode mnie, a potem w krótkim czasie, po kilku miesiącach, dołożyli mi jeszcze jatti, Jattigua Jatti, mały ksiądz, który dużo mówi. A to niekoniecznie gaduła. Żeby dodać sobie splendoru, to jest mały ksiądz, który ma dużo do powiedzenia.
No bo jeżeli się spotykało z ludźmi raz na krótki czas, na przykład spędzało się w jakiejś wspólnocie tydzień, dwa albo miesiąc – i to była jedna albo dwie wizyty w ciągu roku – to w tym czasie trzeba było dużo nadrobić spotkań, kazania, codziennie jakieś katechezy, chrzty. I oczywiście te spotkania trwały wtedy długo.
Indianie nie są wielomówni, więc to szybko im podpadło. Słowo jatti, zanim poznali chrześcijaństwo, było na określenie człowieka dużo mówiącego, a kiedy misjonarze dotarli, oni nie mieli w słownictwie swoim czegoś takiego jak ksiądz. A ksiądz przychodził, tłumaczył i dużo mówił, więc słowo jatti na mówiącego – taki, co dużo mówi. (...)
Kodeń jako miasto ma ponad 500 lat, jako miasto znany jest z Matki Bożej Kodeńskiej. To jest trzeci obraz w historii narodu polskiego koronowany po Częstochowie, w tamtym roku było 300-lecie, Troki na Litwie i Kodeńska 1723 rok. Ma przepiękną historię opisaną przez Zofię Kossak-Szczucką w „Błogosławionej wina”. Burzliwa historia.
Tam mi Pan Bóg wybrał miejsce przyjścia na świat. Jestem za to wdzięczny. Wiem osobiście od Pana Jezusa, że Matka Boża wzięła mnie pod opiekę od pierwszej chwili od urodzenia. Kiedy się urodziłem, byłem bardzo słaby i nie miałem siły nawet wydać głosu. Lekarze powiedzieli, że do sześciu dni umrę, że tylko cud może mnie uratować od śmierci. Mama już doświadczyła śmierci pierwszego syna, więc miała takie doświadczenie.
I tak sześć dni zamienia się już w 60 lat. I jakoś się dogadujemy z Panem Bogiem, a Matka Boża Kodeńska towarzyszy mi przez cały czas. Doświadczałem dzięki jej wstawiennictwu, obecności świadomej, kiedy prosiłem, albo też kiedy sama wychodziła z inicjatywą czynienia cudów wobec mnie. Więc potem dowiadywałem się, że to jej zawdzięczam uratowanie ze śmierci czy z jakiegoś wypadku.
Moja historia jest nieprawdopodobna, taka burzliwa i obfita w nadzwyczajne rzeczy, że muszę się bardzo streszczać i bardzo wybiórczo potraktować niektóre sprawy. Żeby opowiedzieć historię, to trzeba by ją opisać, a ja nigdy do pisania się nie brałem, ale otrzymałem polecenie. Bo do tej pory, kiedy opowiadałem na rekolekcjach, czy na spotkaniach, czy w wywiadach telewizyjnych i radiowych, pytano, czy historie mojego spotkania z Bogiem, moje przeżycia wiary czy przeżycia śmierci i życia, tych krawędzi, są gdzieś zapisane. Ja mówiłem, że nie.
Miałem producenta filmowego, który chciał nakręcić film o moim życiu czy o niektórych wydarzeniach mojego życia, ja powiedziałem, że nie, bo jestem zakonnikiem, trzeba pozwolenia, a poza tym nie mam napisanego nic, ani jednego zdania, ponieważ – odpowiedziałem – nie miałem takiego polecenia z góry. Znamy ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, i oni otrzymali polecenie zapisu, przekazania ludziom, żeby to służyło umacnianiu wiary. I nie miałem żadnego takiego wewnętrznie polecenia, żeby to opisać. I myślałem, że tak zostanie, ale jakiś czas temu otrzymałem z góry polecenie, że mam to spisać. I już od kilku miesięcy przymierzam się, ale nie napisałem jeszcze ani jednego wyrazu. Narasta to we mnie, to się gromadzi. Jak Jezus powiedział – Duch Święty cię poprowadzi, co i jak masz napisać z tego, co dane było mi przeżyć.
To pierwsze, przeżycia na granicy życia, to że przeżyłem, a dużo dzieci wtedy umierało. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że sąsiadki przychodziły, różne ciotki i patrząc na mnie, mówiły – nie możemy się nadziwić, że ty żyjesz. Ja nie wiedziałem wtedy, co to znaczy. Ale słyszę – Wiesiu, nie możemy napatrzyć się na ciebie, ty żyjesz. Potem się dowiadywałem. Jako najmłodsze dziecko w domu, dzięki siostrom, które chodziły do szkoły, to się szybko uczyłem. Nie mieliśmy światła elektrycznego w Kodniu, na uboczu mieszkaliśmy, więc przy lampie siostry siadały i się uczyły, a ja nie mogłem się doczekać do szkoły, więc podsłuchiwałem, jak one się nawzajem uczyły wierszy. I mama zawsze mówiła, patrzcie, on tylko posłuchał i powtórzył wiersz, a wy się uczycie, uczycie i tróje dostajecie.
Miałem szczęście, że kiedy moi rodzice na roli byli zajęci, to latem moje siostry brały mnie do szkoły. Nie chodziłem do przedszkola, to było niemożliwe w tamtych warunkach, a gdy poszedłem do podstawówki, to wszystkich nauczycieli znałem, bo siostry brały mnie do swoich klas. Fajne to było, siedziałem z chłopakami i gdzieś tam okazywałem jakieś zdolności rysowania, dostawałem kartki, ołówki, potem chłopaki brali mnie na ramiona i na tablicy mogłem rysować do woli. Nauczycielki podziwiały, więc została u mnie taka niedobra cecha, jak narcyzm, zadowolenie z siebie. Potem się dowiedziałem, jakiś psycholog mi powiedział, że to nie jest dobre.
W szkole podstawowej wszystko mi fajnie szło i przez to, że okazywałem zdolności do rysowania, pisania, to potem jeszcze doszło zainteresowanie muzyką. Ponieważ mój wujek grał na akordeonie, taki samouk, mój ojciec bardzo lubił akordeon, więc nie mógł się doczekać, kiedy będę wystarczająco duży, żebym też grał. Mój rozwój muzyczny szybko się zakończył, jeśli chodzi o akordeon, bo mój ojciec myślał, że ja po paru ćwiczeniach zagram mu „Fale Dunaju”. On bardzo lubił ten walc. I się pokłócił przy wódce z nauczycielem, że on już pięć lekcji opłacił, a syn „Fal Dunaju” nie umie zagrać. Tak zakończyła się moja edukacja, bo się pobili.
Potem się uczyłem troszeczkę sam, potem doszła trąbka, bo kolega grał na trąbce w orkiestrze kodeńskiej. Trąbka i akordeon mi zostały i towarzyszą mi, chociaż nigdy nie byłem w żadnej szkole muzycznej, ale i na misjach, i jak jeżdżę na rekolekcje, to używam troszeczkę, zwłaszcza przy grupach dziecięcych, ale nie tylko, do starszych też, to jest taki mój znak rozpoznawczy. Nie żeby to było w formie koncertu, show, popisówki jakiejś, teatrzyku, tylko służy to, zwłaszcza trąbka, jako element głoszenia Słowa Bożego. Dobieram pieśni, dosyć znane, i ta pieśń jest zwykle streszczeniem tego, co chcę w kazaniu powiedzieć. Zdarzały się bardzo ciekawe rzeczy, np. miałem rekolekcje chyba w tamtym roku i ksiądz proboszcz, bardzo wymagający skądinąd, mówi – wiesz, to kazanie następne to skróć, bo trzeba, żeby było krócej. Mówię, nie ma problemu, bo trąbka zajmuje 3 – 4 minuty do pięciu, to nie będzie trąbki. Mówi – Nie, nie, trąbka będzie, tylko kazanie skrócisz.
O powołaniu – nie zastanawiałem się nigdy, żeby być księdzem, bo było takie rozdwojenie, kiedy w 6. – 7. klasie podstawówki zastanawiałem się, co zrobić, to jedni nauczyciele uważali, że może właśnie w muzykę powinienem się wybrać, rozwinąć, a niektórzy właśnie, że rysowanie, malowanie. A mój ojciec chciał, żebym był rolnikiem, no bo następca i ta ziemia przez kogoś musi być uprawiana.
Miałem w 7. klasie taki pomysł, że wszystko pogodzę. Nawet wiedziałem, z jaką dziewczyną się ożenię, miała na imię Elwira, ona była też muzycznie rozwinięta, lepiej niż ja, jej ojciec był właśnie tym nauczycielem akordeonu, z którym się mój ojciec pobił. Zaprzyjaźniliśmy się niezależnie od tego i miałem pomysł, że ożenię się z Elwirą, będziemy mieli czworo dzieci, będziemy w soboty i niedziele grali, będziemy mieli zespół muzyczny rodzinny, ziemię dam w dzierżawę, a w ciągu tygodnia będę malował obrazy, które będę sprzedawał i będziemy mieli z czego żyć oprócz muzyki.
Bardzo dobry pomysł, ale w ten pomysł wkroczył Pan Bóg i dobrze na tym wyszedłem. Nigdy w życiu bym sobie sam tego nie wymyślił, kapłaństwa, bo pochodząc z takiej, a nie innej rodziny, bardzo wschodniej i żywiołowej, to nie wchodziło w rachubę. Chociaż kiedy decydowałem się po szkole podstawowej iść do niższego seminarium w Markowicach, to był najbardziej nieszczęśliwy moment, żeby taką drogę wybrać, ponieważ akurat brat cioteczny mojej mamy jakoś miesiąc – dwa miesiące wcześniej wystąpił z kapłaństwa, oblatem był, dwa lata po święceniach. Wystąpił, by się ożenić. W takim wypadku w takiej małej miejscowości to jest napięcie. I teraz ja, z moim życiorysem – dzisiaj to by nazwali ADHD, ale wtedy to nie brzmiało tak – nadpobudliwością w szkole – dobrze się uczyłem, ale byłem wszędzie, gdzie coś się działo...
Ciąg dalszy za tydzień
O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube
Triduum Paschalne w kościele św. Kazimierza w Toronto
Liturgia Wielkiego Piątku
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/religia?start=20#sigProIdc3d45ba6b2
***
Wielki Czwartek
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/religia?start=20#sigProIdd36902bde2
Przychodził do mnie, pukając w drzwi - Rozmowa z ks. Józefem Niżnikiem kustoszem sanktuarium w Strachocinie o wielkim polskim świętym Andrzeju Boboli
Andrzej Kumor: Cieszę się, że możemy mieć okazję do rozmowy o świętym Andrzeju Boboli, bo jest święty przez moje pokolenie – myślę – nieznany. Wprawdzie po sprowadzeniu jego trumny z ciałem w 1938 roku, jego kult zaczął się rozwijać, ale później o nim ponownie zapomniano. Być może, że powodem tego były warunki, w jakich przyszło nam żyć po II wojnie światowej w Polsce. Ale obecność Księdza w Kanadzie, kustosza sanktuarium św. Andrzeja Boboli w Strachocinie, jest okazją, aby św. Andrzeja Bobolę, Patrona Polski, nam przybliżyć.
Ks. Józef Niżnik: Podobnie jak Pan, tak i ja nie znałem świętego Andrzeja Boboli. I trzeba powiedzieć, że bardzo wielu Polaków nie zna tej postaci. Bobola należy do tych świętych, którym nie jest łatwo dotrzeć do świadomości, że to są święci. Dlatego jego życiorys zawiera bardzo dużo luk, jeśli chodzi o szczegółową wiedzę o nim. Powiem, że jeśli znalazł się w katalogu świętych, to jest zasługą Boga, a nie ludzi.
Bobola jest świętym, który pokazuje świętość innego wymiaru. Świętość nie przed ludźmi, ale świętość przed Bogiem. Dlatego nie zatroszczono się o to, aby napisał, kiedy i gdzie się urodził, jakie imiona mieli jego rodzice czy rodzeństwo. Nie rozumiemy, dlaczego to się stało. Wiemy tylko, że pochodził z rodziny szlacheckiej i wstępując do zakonu, zrezygnował z godności szlacheckiej, z kariery doczesnej na ziemi. O tym, kim był wówczas, wyjaśnia nam dokument, który znaleziono kilkanaście lat temu w Uppsali w Szwecji. Jest w nim list rodziny napisany do prowincjała w Wilnie, w którym rodzina prosi, aby Andrzej Bobola został przeniesiony z jezuickiej prowincji wileńskiej do krakowskiej. Jako powód podano, że są trudności z kontaktem z Andrzejem. I kiedy o tym dowiedział się Andrzej Bobola, to pisze też list z prośbą do prowincjała, aby nie przychylał się do prośby rodziny, bo on nie po to poszedł do zakonu, żeby się zajmować swoją rodziną. Radykalne rozwiązania stosował Andrzej Bobola przez całe swe życie. Nie był: tak i nie. To był taki radykał ewangeliczny. To radykalne podejście do życia zrozumiał u początku życia zakonnego, gdy mając trudny charakter, jak zresztą wszyscy Bobolowie, którzy ciągle byli w sądach grodzkich, bo prowadzili spory ze wszystkimi, był taki epizod w jego życiu po wstąpieniu do zakonu, że przełożeni chcieli go wyrzucić ze zgromadzenia. I wtedy podjął niesamowitą pracę nad swoim charakterem, nad sobą. Myślę, że poprzez te trudności Pan Bóg przygotowywał go do tego, co kiedyś miało się stać. Bóg miał wobec niego swoje plany, a Andrzej potrafił być im wierny.
– Co to znaczy?
– Myślę, że szatan chciał zniszczyć to powołanie. Ale Bóg okazał się mądrzejszy i silniejszy w Andrzeju. Wykorzystał jego trudności do wzrostu duchowego, a on hartował się poprzez krzyż. I co najważniejsze, w tych trudnościach odkrył, że dzięki odpowiednim środkom można zmienić temperament i charakter.
Dla Andrzeja Boboli były dwie rzeczywistości duchowe. Pierwsza, to adoracja Najświętszego Sakramentu, a druga autentyczna relacja do Matki Najświętszej. Zastosowane środki po pewnym czasie dostrzegli przełożeni, że to nie jest już ten sam nowicjusz. A w późniejszym okresie, gdy został kapłanem, wyświęconym w 1622 roku, pomogły mu być bardzo o gorliwym zakonnikiem.
Poszedł do biednych, potrzebujących, grzeszników i opuszczonych. On już w XVII wieku zastosował metodę nowej ewangelizacji, polegającą na tym, że udawał się do ludzi i w ich domach ewangelizował. Wiadomo, że przez to narażał się zakonowi, ponieważ nie przestrzegał reguł życia wspólnotowego, bo go tygodniami, nieraz miesiącami nie było w klasztorze.
Po drugie, dla Andrzeja Boboli najważniejszy był człowiek i stąd też nie pytał, czy to wyznawca Kościoła wschodniego, czy zachodniego, czy jest prawosławny, czy katolik, szedł do każdego. Wszystkich chciał zbliżyć do Jezusa.
– Czy to prawda, że Kościół wschodni zarzuca Boboli, że nawracał na wiarę katolicką?
– To trzeba wytłumaczyć. Były skargi wyznania prawosławnego na Andrzeja Bobolę do jego przełożonych, że nie przestrzega ustalonych reguł w Kościele, że chodzi po domach naszych wiernych i nawraca na katolicyzm. Ale trzeba zaznaczyć, że Andrzej Bobola nikogo nie zmuszał do przejścia na katolicyzm, tylko chciał pokazać, jak ważne jest życie w wierze, w modlitwie, w odniesieniu do Boga. I wskazywał, że wszyscy mamy duszę nieśmiertelną i mamy się zbawić. Stąd też ta prostota ewangelizacyjna Andrzeja pociągała ludzi do Boga i dlatego całe wioski przechodziły z prawosławia na katolicyzm. Dzięki temu, że Andrzej Bobola wierzył, że powinniśmy być w jednym Kościele, wierzył w siłę jednego Kościoła, jest patronem jedności chrześcijańskiej i za tę jedność poniósł męczeńską śmierć.
– Ksiądz rozmawiał z Andrzejem Bobolą? Jak to się stało, że odkrył Ksiądz świętego Andrzeja Bobolę?
– I tutaj dochodzimy do bardzo ważnej rzeczy. Andrzej Bobola za gorliwość, za wierność, za oddanie Kościołowi zapłacił wielką cenę, bo poniósł bardzo okrutną śmierć. Papież Pius IX powiedział, że to jest największy męczennik Kościoła. We wszystkich opisach jego życiorysu jest opis jego okrutnego męczeństwa. Kozacy w rzeźni zwierzęcej czynili z Andrzejem rzeczy okrutne. Później miał skromny pogrzeb. I to jest ten fenomen jego drogi na ołtarze. Na to trzeba dzisiaj zwracać uwagę i mówić. To nie ludzie wynieśli go na ołtarze. Gdyby nie jego pośmiertne objawienia, nie byłoby go w katalogu świętych.
– Pierwsze było w Pińsku.
– Tak. 16 kwietnia 1702 roku, kiedy powiedział, że trzeba odnaleźć jego trumnę, oddzielić ją od innych. Wiemy też o drugim przyjściu Andrzeja Boboli, w 1819 roku w Wilnie ukazał się Alojzemu Korzeniowskiemu. Wpierw Marcinowi Godebskiemu, który był rektorem Kolegium Jezuickiego w Pińsku. Trzecie objawienie, takie bardzo ważne, było w Strachocinie w roku 1987, w parafii, w której ja jestem.
Jeśli chodzi o mnie, to przyszedłem do Strachociny z początkiem września, dokładnie 7 września 1983 roku, na zastępstwo, bo miałem studiować historię na KUL-u. I w związku z tym, że w Strachocinie zachorował kapłan, biskup Tokarczuk mnie wezwał i mówi, jedź tam na trzytygodniowe zastępstwo, bo dopiero w październiku zaczynasz studia, a nie mam kapłana, aby tam poszedł na zastępstwo. Nie wiedząc oczywiście ani o tych sprawach mojego poprzednika, że miał spotkania i że jego poprzednicy przezywali to samo, przyszedłem na zastępstwo i po kilku dniach do mnie też przyszedł ten kapłan. Była widoczna postać kapłana o charakterystycznej brodzie, czarnej sukmanie.
– I co dalej?
– Po tym spotkaniu pozostało tylko pytanie, kto to jest, jak się nazywa? Było to spotkanie, którego nie życzyłbym nikomu, bo było bardzo dramatyczne dla mnie. Przeżyłem je jako napad na plebanię. Jeżeli widzisz nad sobą w świetle księżyca człowieka, to się chcesz bronić. I tak samo było i ze mną, chciałem się bronić, a ta postać znikła. Dopiero na drugi dzień podzieliłem się swoim przeżyciem z pracującą w zakrystii siostrą: jak będzie tak dalej, jak tej nocy, to ja tu długo nie wytrzymam. A siostra zadała mi pytanie: czy kogoś widziałem? Dlaczego? Bo jak widział ksiądz, to nas to nie zdziwi, bo tu ktoś do księży przychodzi. To co mówię jest o tyle wiarygodne, że wcześniej o tym nigdy nie słyszałem. Gdybym o tym wiedział, to mógłbym podejrzewać, że to stało się z powodu strachu czy lęku.
Później do mnie przychodził, pukając w drzwi, ale zawsze o tej samej godzinie co to pierwsze objawienie. Było tak, że nieraz przychodził dwa razy w tygodniu, nieraz dwa miesiące go nie było.
– Milczał?
– Pukał zawsze. A ja się bałem. Tak jak moi poprzednicy, dużo Mszy Świętych odprawiałem za tego księdza i dużo się modliłem. To mnie nauczyło wsłuchiwania się w głos z innego świata. Wiedziałem, że wyjaśnienie tej sprawy może przyjść tylko stamtąd, od nikogo więcej. I tak się stało, 16 maja 1987 roku. To dzień w liturgii, gdzie się wspomina św. Andrzeja Bobolę. W Strachocinie kultu jego nie było. Nigdy objawienia się tej postaci nie kojarzyłem z Andrzejem Bobolą. Raczej brałem pod uwagę, że to któryś z kapłanów prosi o pomoc.
– Wiedział Ksiądz, że on się tam urodził?
– Tego jeszcze nikt nie wiedział. Tej wiedzy w ogóle nie było. Kultu nie było, nikt nie mówił o narodzeniu św. Andrzeja Boboli w Strachocinie. Jeśli dziś mówimy o narodzeniu św. Boboli w Strachocinie, to ze względu na to, co stało się 16 maja 1987 roku. To wtedy po prawie czterech latach spotkań przyszła odwaga i zadałem objawiającej się postaci dwa pytania, które mnie najbardziej interesowały. Kim jesteś i czego chcesz? Inne rzeczy mnie wtedy nie interesowały, między innymi takie: kiedy się urodził, czy tu się urodził, czy coś innego? Mnie interesował ksiądz, któremu mam pomóc, i jak mu pomóc. I wtedy słyszę wyraźny głos – jestem święty Andrzej Bobola, zacznijcie mnie czcić w Strachocinie. Czyli że ta jedna chwila, tyle cierpienia przez lat kapłanów, mojego, dwa zdania, powiedziałem, zadałem pytanie, odpowiedział. Koniec spotkania.
I jadę z tą radosną wiadomością do mojego ordynariusza biskupa Ignacego Tokarczuka, aby oznajmić, że sprawa w Strachocinie się wyjaśniła, a On, słuchając tego, mówi, a skąd ja wiem księże, że ksiądz nie masz halucynacji? Mówił tak, bo on też nie znał życiorysu Boboli. Ale mi powiedział: Jedź do jezuitów, niech oni ocenią, czy to może być prawdą.
– Dlaczego do jezuitów?
– Bo Andrzej Bobola był jezuitą i w Warszawie, na ulicy Rakowieckiej, znajduje się trumna z jego relikwiami. Trochę się ociągałem, wiedząc przecież, że jezuici to zakonnicy, którzy mają uczonych kapłanów, a tu jakiś tam proboszczunio z małej parafii przyjeżdża i mówi, że objawia mu się św. Andrzej Bobola. Popatrzmy, jaki to był proces pewnych rzeczy, musiałem się zgodzić na upokorzenie, może na śmiech, powiedziano już mi, że mogę mieć halucynacje. A tu jeszcze trzeba udowodnić, że tych halucynacji nie mam.
I to jest właśnie dla mnie największe zaskoczenie. Kiedy przyjechałem do jezuitów – po raz pierwszy tam byłem – wszedłem do klasztoru na ulicy Rakowieckiej i mówię, że chciałbym z przełożonym porozmawiać, jestem księdzem z południa. I przyszedł kapłan, a kiedy powiedziałem, że jestem proboszczem w Strachocinie, on mi odpowiedział – to tam gdzie się Bobola urodził. Ja pytam, skąd ojciec wie? A on mi tłumaczy, że ich współbrat, Jan Poplatek, w 1936 roku napisał książkę o błogosławionym Andrzeju Boboli, przygotowującą do kanonizacji, i gdy szukał jego genealogii, w pewnym momencie doszedł, że mógł się urodzić w Strachocinie, bo tam mieszkała jego rodzina. Ale dlatego, że nie znalazł żadnych dokumentów ani w archiwum w kurii, ani w parafii, to stwierdził, że nie można stwierdzić, że tam się urodził. My wiemy, dlaczego nie ma tych dokumentów. 33 lata po urodzeniu św. Andrzeja Boboli, na parafię napadli Tatarzy, spalili księdza żywcem na plebanii i zrabowali wszystko. Jedyne, co z tamtych czasów pozostało do dzisiaj, to jest chrzcielnica.
– Czy to ta, w której święty był chrzczony?
– Tak. Pan Bóg pozostawił nam materialny znak, że coś się ważnego przy tej chrzcielnicy wydarzyło. Nie pozwolił o tej chrzcielnicy zaginąć.
– Co się stało po spotkaniu u jezuitów w Warszawie?
– Po tej rozmowie jezuita Mirosław Maciuszkiewicz napisał książkę pt. „Znów o sobie przypomniał św. Andrzej w Strachocinie”.
– Znów.
– Tego tytułu użył dlatego, aby uświadomić wszystkim czytelnikom, że to, co wydarzyło się w Strachocinie, dla niego nie jest czymś zaskakującym. On wiedział, że Bobola objawiał się już wcześniej w Pińsku i Wilnie. A teraz to jest kolejne objawienie w Strachocinie. A to, co jest nicią łączącą wszystkie objawienia św. Andrzeja Boboli, to przychodzenie tylko do księży. Wpierw przyszedł do jezuity, później do dominikanina, a teraz do księdza diecezjalnego. To ostatnie objawienie się Andrzeja wpłynęło na przekaz, że św. Andrzej Bobola urodził się w Strachocinie, w miejscowości na Podkarpaciu, gdzie od roku 1520 mieszkali Bobolowie do roku 1863. Wzgórze, które zamieszkiwali, do dziś nazywa się Bobolówka.
– Ale nie tylko mówi się dziś, że św. Andrzej urodził się w Strachocinie, ale jest tam jego sanktuarium.
– A jest dlatego, że jezuici przekazali parafii Strachocina relikwie. 16 maja 1988 roku. Biskup Ignacy Tokarczuk, ordynariusz przemyski, sam przyjechał na tę uroczystość, aby w jego obecności relikwie św. Andrzeja zostały wniesione do kościoła. Na pamiątkę tego wydarzenia wykonaliśmy nowy ołtarz w kościele poświęcony Andrzejowi Boboli. Najważniejsze w tym ołtarzu są relikwie Świętego, jego obraz i chrzcielnica z XV wieku. Ten ołtarz biskup Tokarczuk poświęcił. Od tego dnia rozpoczęły się w parafii spotkania modlitewne ze św. Andrzejem Bobolą, każdego 16. miesiąca. Dziś bardzo wielu ludzi przychodzi na te nabożeństwa, a w okresie letnim spotkania odbywają się na Bobolówce i biorą w nich udział hierarchowie Kościoła z różnych diecezji w Polsce.
– Bobolówka, to ważne miejsce kultu św. Andrzeja Boboli w Strachocinie. Niech Ksiądz opowie o tym miejscu.
– Bobolówka znajduje się około pół kilometra od kościoła parafialnego. W tym miejscu mieszkała tylko szlachta. Uszanowali to miejsce zaborcy i najeźdźcy prowadzący wojny z Polską. A nie uszanowali tego miejsca komuniści, którzy ostatnią właścicielkę wyrzucili z dworku, a z czasem powstało w tym miejscu kółko rolnicze. Ten czas to okres dewastowania tego miejsca. Dopiero gdy zaczęliśmy czcić św. Andrzeja Bobolę i odkryliśmy, że tu Święty przyszedł na świat, podjęliśmy starania, aby to miejsce odzyskać. I trzeba powiedzieć, że się udało, dzięki życzliwości wójta gminy Sanok, a także życzliwości mieszkańców i Powiatowego Zarządu Kółek Rolniczych. Od końca XX wieku Bobolówka jest po części własnością parafii (blisko 5 hektarów), a mniej więcej 1 hektar należy do Sióstr Franciszkanek Rycerstwa Niepokalanej, które są obecne w parafii i bardzo angażują się w rozwój kultu św. Andrzeja Boboli. Dziś jest to teren religijny. Znajduje się tu ołtarz polowy, dróżki różańcowe, stacje Drogi Krzyżowej. Od kilu lat na Bobolówce znajdują się domki z ławkami, gdzie pielgrzymi mogą odpocząć i spożyć posiłek. Nad utrzymaniem tego miejsca czuwa Grupa św. Andrzeja Boboli, gromadząca parafian, którzy spłacają dług wdzięczności św. Andrzejowi za to, że wyprosił im lub ich bliskim u Boga wyjątkowe łaski. Ponadto w parafii znajduje się źródełko z wodą o właściwościach uzdrawiających oraz przepiękny Domek Matki Bożej Japońskiej.
– A skąd się wziął ten Domek Matki Bożej Japońskiej?
– I tu wspomnę o drugim ważnym dziele Bożym, które powstało w Strachocinie, a jest nim Niepokalanów Żeński, w którym są siostry zakonne. Zgromadzenie to powstało w Japonii, a zostało erygowane w Strachocinie w tym samym czasie, gdy rodził się kult św. Andrzeja Boboli w Strachocinie. A jeśli ten kult się rozwija, to wielka w tym zasługa sióstr zakonnych, które nie tylko przyjmują do swego Oratorium św. Józefa pielgrzymów, ale pomagają w organizacji wszelkich uroczystości andrzejkowych. A ten Domek Matki Bożej Japońskiej powstał dla upamiętnienia pobytu w Strachocinie sióstr z Japonii i podkreślenia powstania zgromadzenia w Japonii.
– Wspomniał Ksiądz o pielgrzymach do św. Andrzeja Boboli. Doszły nas słuchy, że niektórzy z nich to osoby wyjątkowe w Polsce. Mógłby Ksiądz coś powiedzieć o tym naszym czytelnikom?
– Oczywiście, że mogę. Początki kultu św. Andrzeja to wielka praca, aby do świadomości ludzi dotarło, że to miejsce jest ważne dla nich. Największą pracę wykonał sam św. Andrzej, który w krótkim czasie przekonał ludzi do siebie w Strachocinie. Liczne świadectwa ludzi o uzdrowieniach, nawróceniach, wyproszonych przez jego orędownictwo dzieciach dla małżeństw, które nie mogły ich mieć, przyczyniały się do rozgłosu i zachęcały ludzi znajdujących się w potrzebie, do pielgrzymowania do Strachociny. Może podam tylko jeden przykład, aby czytelnicy zobaczyli, jak skuteczny był św. Andrzej. Oto w sąsiedniej parafii wieczorem przychodzi młodzieniec do proboszcza, z prośbą, że pragnie podpisać zobowiązanie do trzeźwości na okres jednego roku. Proboszcz świadom, że jest to alkoholik, mówi mu, że nie wytrzyma. Ale on uparł się, że musi zerwać z alkoholem i zacząć inne życie. No i podpisał. Na drugi dzień, a była to niedziela, proboszcz zaprosił po Mszy św. jego matkę do zakrystii, aby podzielić się tą wiadomością. Gdy jej oznajmił, że nareszcie będzie miała spokój, bo syn podpisał zobowiązanie do całkowitej abstynencji, to matka się rozpłakała. Więc ją pyta: czemu płaczesz?, a ona odpowiada: ja wczoraj, nikomu nic nie mówiąc, wzięłam chleb i wodę i poszłam do Andrzeja Boboli pieszo, aby synowi wyprosić nawrócenie.
Takich spraw jest wiele w Strachocinie. Podziwiam od wielu lat tę skuteczność orędownictwa św. Andrzeja Boboli. On potrafi takie rzeczy czynić. I to jest renomą naszego sanktuarium. Ludzie mówią: jedź do Strachociny, to ci św. Bobola wyprosi zdrowie, nawrócenie. Z czasem fenomenem Strachociny zajęły się media i trzeba powiedzieć, że to też pomogło w zwróceniu uwagi na Strachocinę i działającego w niej św. Andrzeja. Był taki okres, że chcieli robić sensację o tym, co się tu dzieje, ale nie udało się. Świadectwa ludzi o tym, co tu się dzieje, ukazane w programie „Nie do wiary”, wielu telewidzom wskazały drogę do Strachociny nie tylko z miejscowości w Polsce, ale i ze świata. W roku 2005 do Strachociny do św. Andrzeja Boboli po raz pierwszy przyjechały siły patriotyczne, by się modlić za Polskę. Owocem tych modlitw było zwycięstwo w wyborach parlamentarnych. Ale tego zwycięstwa nikt nie łączył z pielgrzymką do Strachociny, do św. Andrzeja Boboli. A my w Strachocinie nadal pracowaliśmy nad rozwojem kultu św. Andrzeja Boboli. Coraz liczniejsze pielgrzymki indywidualne czy zbiorowe, świadectwa ludzi o wyproszonych łaskach doprowadziły do tego, że arcybiskup Józef Michalik, ordynariusz przemyski, zainteresował się i powołał komisję, aby zajęła się tym, co się tu dzieje. W konsekwencji kościół w Strachocinie 19 marca 2007 roku stał się sanktuarium świętego Andrzeja Boboli.
– Niech Ksiądz opowie o tym, co stało się w roku 2015.
– Rok 2015 to czas, w którym w nowym świetle odczytaliśmy objawianie się św. Andrzeja Boboli w Strachocinie. Miało to związek z planowaną pielgrzymką do Strachociny kandydata na prezydenta p. Andrzeja Dudy i sił patriotycznych. Tym uroczystościom z woli biskupa ordynariusza miałem ja przewodniczyć. Szukałem więc pomocy u Ducha Świętego, aby mi pomógł przekazać do nich słowo, które w jakimś sensie będzie dla nich wszystkich darem od Boga. I wtedy doznałem olśnienia, które pozwoliło mi zrozumieć, że objawienie w Strachocinie było darem dla Polski. Św. Andrzej ponownie wyraził pragnienie pomocy narodowi, który nie zdawał sobie sprawy z nowych niebezpieczeństw i zagrożeń – zacznijcie mnie czcić. Myśmy myśleli, że dotyczy to Strachociny, a to dotyczyło Polski. Przecież kiedy Polska była w potrzebie, on się objawiał i proponował umowę: zrobicie to, a ja wam pomogę, was ocalę.
– Naprawdę tak było?
– Tak było. Gdy pierwszy raz objawił się 16 kwietnia 1702 roku, Szwedzi zbliżali się do Pińska. Rektor Kolegium Jezuitów w Pińsku szukał w myślach, kto może im pomóc. Wiedział, co Szwedzi robili z miastami, które zdobyli: rabowali, zabijali, okradali. I wtedy pojawił się w jego celi zakonnik i powiedział: jestem wasz współbrat Andrzeja Bobola, jeśli odnajdziecie moją trumnę, oddzielcie ją od innych, ja was ocalę. I tak się stało. Potem, gdy zwrócono się do niego o pomoc w wojnie z bolszewikami, też nas nie zwiódł. A zwrócił na niego uwagę Episkopat Polski wówczas, gdy Piłsudski, naczelnik państwa, nie otrzymał pomocy od Berlina, Paryża, i Londynu. Episkopat, zgromadzony pod koniec lipca 1920 roku w Częstochowie, przypomniał sobie o Boboli i zobowiązał się do podjęcia czynności przygotowujących do kanonizacji bł. Andrzeja, jeśli pomoże pokonać bolszewików. Kardynał Aleksander Kakowski, gdy po tej konferencji przyjechał do Warszawy, zarządził we wszystkich kościołach dziewięciodniową nowennę do błogosławionego Andrzeja Boboli i błogosławionego Władysława z Gielniowa. Trwała ona od 6 do 15 sierpnia. W ostatnim dniu dokonał się cud nad Wisłą. Matka Boża ukazała się bolszewikom, zaś postawa Episkopatu Polski w tamtym czasie, Piłsudskiego, a nade wszystko bolszewików, wskazuje na przekonanie, że w tym zwycięstwie był obecny Andrzej Bobola.
– W świadomości ludzi, którzy uczą się historii, nie zwraca się uwagi, że to było cudowne wydarzenie. Czy dlatego, że nad tym pracowali piłsudczycy, którzy wykreowali Piłsudskiego na głównego bohatera?
– Ocena tego, jak było i co się wówczas stało, należy do historyków. To jest ich obowiązek przekazywać prawdę. Ale trzeba dodać, że nauka w tym, co się dzieje na świecie, nie wszystko uchwyci. Wiara pozwala zobaczyć coś więcej, i to dzięki niej Polacy mówią o cudzie nad Wisłą. Choć po zwycięstwie pod Warszawą wszyscy byli zgodni, że dokonało się coś niezwykłego. Po cudzie nad Wisłą, władze kościelne, jak i Piłsudski odczytali, że Boboli zawdzięczają to zwycięstwo, bo Episkopat pisze do Stolicy Apostolskiej prośbę, aby błogosławionego Andrzeja Bobolę kanonizować, a Piłsudski zwraca się z prośbą, aby Papież uczynił go patronem Polski.
– Dlaczego Ksiądz twierdzi, że Bobola ma w tym udział, skoro Matka Boża się ukazała?
– Aby to wyjaśnić, trzeba powrócić do historii ogłoszenia Maryi Królową Polski we Lwowie 1 kwietnia 1656 roku. Według najnowszych informacji, śluby lwowskie napisał Andrzeja Bobola i przekonał króla Jana Kazimierza, aby poprzez uroczyste ślubowanie obrał Maryję Królową Polski. I tak się stało. A teraz, po wielu latach, gdy był po drugiej stronie życia, pewnie zwrócił się do Niej: skoro jesteś Królową Polski, obroń ten naród, to miasto przed bolszewikami. A Maryja jeszcze raz pokazała miłość do naszego narodu. Ocaliła nie tylko nas, ale i Zachód przed komunizmem. Dlatego to zwycięstwo było tak ważne. Kościół w Polsce, tę pamięć pielęgnuje co roku 15 sierpnia.
– Czy to prawda, że to był powód, że trumna z ciałem błogosławionego Andrzeja Boboli znalazła się w Moskwie?
– Tak, to prawda. Wielu wie, że trumna z ciałem Andrzeja Boboli znalazła się w Moskwie, ale nie wie, z jakiego powodu. A tym powodem było przypisywanie przez Polaków zwycięstwa nad nimi Andrzejowi Boboli. Dlatego, gdy to do nich dotarło, władze sowieckie wysyłają z Moskwy żołnierzy, aby odszukali trumnę Andrzeja Boboli, bo Polacy przypisują mu zwycięstwo nad nimi. I znaleźli tę trumnę w Połocku, w roku 1922. Gdy żołnierze weszli do kościoła, wpierw wyciągnęli z niej ciało i rzucili o posadzkę, a kiedy się ciało nie rozpadło, zabrali trumnę do Moskwy. Wystawiono ją najpierw w Narodowym Muzeum Higieny, aby ludzie podziwiali cuda natury. Tyle lat upłynęło od śmierci człowieka, a ciało jego się nie rozkłada. Ludzie jednak, zamiast podziwiać, to klękali i się modlili. Dlatego też władze muzeum zdecydowały, aby trumnę z ciałem Błogosławionego wynieść do rupieciarni. Księża z Moskwy, którzy wiedzieli o tym, poinformowali Stolicę Apostolską, a ona podjęła starania o odzyskanie trumny, uzasadniając, że dla katolików jest ona świętością. Władze komunistyczne zgodziły się oddać trumnę, a ceną, jaką za jej przekazanie wyznaczono, było zboże, które miało ratować ludność od śmierci głodowej. Ale zgadzając się na oddanie trumny katolikom, władze postawiły dwa warunki: po pierwsze, trumna z ciałem nie mogła być przewożona przez Polskę, a drugi, że nie mogła się znaleźć w Polsce. Dlatego obrano trasę przez Odessę, Morze Czarne, Konstantynopol i Morze Śródziemne, a towarzyszyła jej eskorta wojska, bo Watykanowi przekazywano ważne materiały państwowe. 1 listopada 1923 roku trumna została przekazana Papieżowi i przez kilka miesięcy była w jego prywatnej kaplicy.
– I w 1938 roku święty polski jednak powrócił do Polski.
– Tak. Stało się to po kanonizacji 17 kwietnia 1938 roku, w uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego, przez Piusa XI. Uroczyste sprowadzenie trumny miało miejsce w czerwcu roku 1938, czyli 80 lat temu. Znajduje się dziś w Warszawie, w sanktuarium św. Andrzeja Boboli u Ojców Jezuitów.
– A teraz powróćmy do Strachociny. Dlaczego Ksiądz zachęca ludzi do modlitwy za Ojczyznę, za przyczyną św. Andrzeja Boboli, i mówi, że św. Andrzej może uratować Polskę?
– Ma to związek z objawieniem św. Andrzeja Boboli w Strachocinie w roku 1987, jak i wspomnianą pielgrzymką sił patriotycznych przed wyborami prezydenckimi, jak i parlamentarnymi. Przecież ci ludzie znaleźli się na modlitwie w Strachocinie, aby mieć prezydenta z obozu patriotycznego, jak i sami chcieli rządzić. I to, o co prosili, to wszystko się stało. Czy można wobec tego przejść obojętnie? Czy można o tym zapomnieć? Dlatego uważam, że muszę Polakom zamieszkującym wśród różnych narodowości na świecie o tym mówić i czynić wszystko, by dziś nie zapomniano o udziale św. Andrzeja Boboli w tych zwycięstwach, jakie dokonały się w roku 2015.
– To jest ważne przesłanie.
– Tak, to jest ważne przesłanie. Moja misja ma też związek z objawieniem się św. Andrzeja Boboli z 1819 roku w Wilnie. To jest bardzo ważne objawienie, a przeżył je Alojzy Korzeniewski, kapłan, z zakonu dominikańskiego. To jest kapitalna historia i warto ją w tym miejscu przywołać. Oto Polski nie ma już na mapach świata. Polska jest pod zaborami. I tenże kapłan chciał Polsce pomagać, obudzić ducha narodowego, dlatego głosił patriotyczne kazania w Wilnie. Kiedy to doszło do władz rosyjskich, przyszli do jego przełożonych i mówią: jeśli ten kapłan będzie głosił patriotyczne kazania, to klasztor zamkniemy, a was wyrzucimy z tego miasta. Od tego momentu jedynym miejscem dla ojca Alojzego była cela zakonna. On to boleśnie przeżywał. I do tego obolałego zakonnika przychodził Bobola. Gdy pojawił się w celi, powiedział: Jestem Andrzej Bobola, jezuita. Wpierw pouczył go, że Polsce bardziej potrzebna jest modlitwa i jego cierpienie niż patriotyczne kazania. A po tym rzekł do niego: Podejdź do okna, coś ci pokażę. I kiedy podszedł, zauważył za oknem mnóstwo żołnierzy, którzy walczą ze sobą. Bobola mu objaśnił: Widzisz tę wojnę? Jak ona się skończy, Polska znowu będzie na mapach świata. 99 lat przed odzyskaniem niepodległości Andrzej Bobola zapowiedział ponowne pojawienie się Polski na mapach świata.
Drugie proroctwo dotyczyło jego patronatu nad Polską. To było coś niesłychanego. Gdy mówił te słowa, nie był nawet beatyfikowany, a on mówił, że nadejdą czasy, że będzie patronem Polski. I stało się to dopiero w 2002 roku.
I przekazał w tym objawieniu trzecie proroctwo, które jeszcze się nie dokonało. Oto to proroctwo: gdy będę głównym patronem, Polska będzie pełna rozkwitu.
– Czyli na to jeszcze czekamy.
– I wydaje mi się, że teraz nastąpił ten moment, aby uczynić św. Andrzeja Bobolę głównym patronem Polski. Co to znaczy? Czy chodzi o to, aby podnieść liturgiczną rangę św. Andrzeja Boboli i z drugorzędnego patronatu uczynić pierwszorzędny by był równy Matce Bożej, świętym: Wojciechowi i Stanisławowi? W moim rozumieniu, uważam, że nie o to chodzi. To właśnie mówię Polakom, aby uczynili św. Andrzeja głównym patronem dotyczącym spraw Polski i za jego przyczyną modlili się do Boga za Polskę. I gdy Polacy będą się modlić za Ojczyznę za przyczyną św. Andrzeja Boboli, to Bóg nas ocali i przeprowadzi przez trudne dziś chwile. Skoro Bobola uratował Pińsk przed Szwedami, Warszawę przed bolszewikami, to i dziś uratuje Ojczyznę przed groźnym liberalizmem. Zachęcając Polaków do modlitwy za Ojczyznę, podkreślam, że nie promuję ludzi czy partii politycznych, ale kocham Polskę, Ojczyznę moją. Tak wiele jej zawdzięczam i chciałbym, żeby Polska była chrześcijańska i zachowała swoją katolicką tożsamość. A że dziś Polskę atakują różne siły, to znajduję zrozumienie tego, co się dzieje, w przepowiedni Prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda.
– A jaka jest to przepowiednia?
– W przededniu swojej śmierci 21 października 1948 roku, kardynał Hlond powiedział: W planach Bożych Polska ma bronić chrześcijaństwa, jest do tego przeznaczona i powołana, ale żeby mogła to zadanie pełnić, to idzie teraz długi czas jej oczyszczenia. Ale to nie będzie ostatnie oczyszczenie, przyjdzie drugie, o wiele trudniejsze, bo Polskę opuszczą wszyscy, nawet jej przyjaciele, Polska zostanie sama. Ale jeśli Polska wytrwa na tej drodze, w miłosierdziu Bożym pierwsza zostanie wywyższona i stanie się światłem dla innych narodów.
I czy to się nie spełnia na naszych oczach? Dlatego módlmy się do Boga za przyczyną św. Andrzeja, bo kardynał Hlond powiedział: Na placu walki pozostaniemy sami. Ale przecież to nie ludzie są panami historii, ale Bóg. Dlatego tak to widzę i rozumiem, dlatego zachęcam tylko ludzi do modlitwy. Nic więcej nie czynię. Mówię Polakom: tylko módlcie się za Ojczyznę.
– Proszę Księdza, dziękuję bardzo. Do zobaczenia w Strachocinie, myślę, że wszyscy powinni przynajmniej raz zobaczyć, i być w tym miejscu, gdzie zaczyna bić serce nowej Polski.
– Cieszę się, że to nowe sanktuarium rozwija się i coraz więcej osób przyjeżdża do Strachociny, aby szukać pomocy dla Ojczyzny przez wstawiennictwo św. Andrzeja. Zachowujemy spokój. Odprawiane tu nabożeństwa nie mają charakteru politycznego. Droga nam jest Polska, więc za nią się modlimy. Jeśli ktoś zrozumiał, kim w jego życiu jest ojciec i matka, to będzie zawsze ich kochał i szanował. A czy Ojczyzna nie jest moją Matką? Wiele jej zawdzięczam i tak jak mogę, dla Polski pracuję jako ksiądz, z jednej strony, głoszę rekolekcje, modlę się, ale z drugiej strony, mówię ludziom, co powinni czynić, aby zbawić siebie i pomagać Polsce, swej Ojczyźnie.
– Bardzo dziękuję.
Bronisława Kuczewska – mistyczka, wizjonerka i uzdrowicielka
Jestem społeczną działaczką religijną i chciałabym podzielić się z czytelnikami „Gońca” moim oddaniem się rozsławieniu, niestety mało jeszcze znanej, drugiej po św. Faustynie, apostołce Miłosierdzia Bożego, mistyczki, wizjonerki i uzdrowicielki S.P. Bronisławy Kuczewskiej.
Z tą niezwykłą postacią zapoznałam się w zasadzie przypadkowo, po nadzwyczajnym wręcz spotkaniu autorki książki o B. Kuczewskiej pt. „Przepowiednie Maryi o losach Polski – Historia nieznanych objawień”, Ewy J. Storożyńskiej. Współautorem tej bardzo interesującej pracy był, nieżyjący już, ksiądz Józef Maria Bartnik.
Książka ta w biograficznej formie opisuje życie i heroiczną służbę Bronisławy Kuczewskiej dla Chrystusa i Matki Boskiej, w krzewieniu wiary, w niezwykle trudnych warunkach okupacyjnych i powojennego panowania komunistów w Polsce.
Książka przedstawia też nadprzyrodzone zdolności Kuczewskiej, takie jak dary lewitacji, bilokacji, wizjonerstwo oraz uzdrowicielstwo.
Bronisława Kuczewska urodziła się w biednej, wielodzietnej rodzinie 7 czerwca 1907 roku, w wiosce Kobylanki w województwie mazowieckim. Jako 15-letnia dziewczyna miała pierwsze widzenie Matki Boskiej. Było to w święto Wniebowstąpienia NMP. Było to też popularne święto Matki Boskiej Zielnej. Bronisława ujrzała, jak Matka Boża błogosławi przy kościele zebrany lud i przyniesione zioła.
Z polecenia Matki Boskiej, w okresie międzywojennym powołana została grupa „Grono”, rycerzy ziemskich Niepokalanej, wykonujących zadania przekazywane Bronisławie przez Chrystusa i Matkę Boską.
W przedwojennej Warszawie, przykro to powiedzieć, szerzyło się zgorszenie, szczególnie wśród elit. Taka sytuacja, o dziwo, istniała też w czasie okupacji. W celu przebłagania Boga, bowiem „czara Bożego gniewu jest pełna”, Bronisława otrzymała polecenie Pana Jezusa odprawienia Mszy Świętych w 13 warszawskich kościołach, wybranych przez Chrystusa. Nasz Pan zażądał też, aby Koronkę do Miłosierdzia Bożego odmawiać 10 razy, a nie 3 razy, za łamanie przez ludzi Dziesięciu Przykazań. Zakończenie tej Koronki wówczas brzmiało: „Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny, ulituj się nad nami, nad całym światem, nad naszymi braćmi błądzącymi i duszami w czyśćcu cierpiącymi”.
Grupa „Grono” i Bronisława Kuczewska w okresie okupacji i po wojnie wykonały ogromną pracę pomocy kościołom oraz inicjowały modlitwy błagalne, mimo niezwykle niesprzyjających warunków politycznych i komunikacyjnych. W mieszkaniu wizjonerki na polecenie Chrystusa, aż do jej śmierci odbywały się Msze Święte, koncelebrowane przez wyznaczonych przez Pana Jezusa księży.
W 1980 roku Bogurodzica podejmuje próbę uchronienia Polski od stanu wojennego. Przekazuje Polakom przez Kuczewską prośbę o odmawianie wydłużonej Koronki do Miłosierdzia Bożego. Jednak ta prośba nie znajduje zrozumienia i wiemy, co nastąpiło!
Sytuacja Polski jest cały czas bardzo trudna. Wrogowie są nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. Naród jest rozbity i podzielony. W ostatnim roku życia Bronisława dostaje polecenie od Matki Boskiej ponownego wydłużenie Koronki o słowa: „za ludzi konających oraz za dzieci nienarodzone”. Na takie odmawianie Koronki Bronisława dostaje ustne imprimatur od biskupa warszawskiej Pragi Kraszewskiego.
Mistyczka była znana warszawskiemu duchowieństwu. Znał ją też Papież Święty Jan Paweł II, który w 1987 roku przekazał jej list z podziękowaniem i błogosławieństwem oraz listy dziękczynne za uzdrowienia.
Aby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości, dodam, że decyzją Kongregacji Doktryny Wiary z 1966 roku umożliwiono propagowanie orędzi, przepowiedni, wizji, ekstaz i cudów bez uprzedniego imprimatur władz kościelnych. Dekret ten sygnował 29 grudnia 1966 roku ówczesny papież Paweł VI.
Mam nadzieję, że dzięki wymienionej książce i temu artykułowi dotrze do polskich katolików przesłanie Bronisławy Kuczewskiej i rozszerzona wersja Koronki do Miłosierdzia Bożego będzie powszechnie odmawiana, bo nam, Polakom, błogosławieństwo Chrystusa w dzisiejszych czasach jest szczególnie potrzebne!
Z przykrością muszę też czytelników poinformować, że gdy poszłam, będąc w Polsce, odwiedzić grób mistyczki, doznałam szoku, gdy dowiedziałam się, że grób był przez wiele lat nieopłacany i groziła mu likwidacja...! Nie mogłam sobie wyobrazić, że tak wierna Kościołowi osoba mogła zostać zupełnie niemal zapomniana...! Natychmiast, mimo że byłam obcą osobą, opłaciłam wszystko za zaległe dwadzieścia lat, a w roku bieżącym za następne 10 lat. Pomogli mi w tym też ofiarodawcy polonijni i w kraju. Czeka mnie jeszcze odrestaurowanie samego grobu z kapliczką NM Panny. Liczę, że w tej akcji też nie zostanę sama.
Muszę jeszcze dodać, że do mojej działalności religijnej zainspirował mnie artykuł A. Kurzaja w magazynie „Goniec” z 2009 roku, co skutkowało moją pielgrzymką do Matki Boskiej z Guadelupe w Meksyku, przy okazji uczestniczenia w górskiej wyprawie Polonijnego Klubu Turystycznego „Koliba” pod przewodnictwem mojego męża Andrzeja Legienisa.
Danuta Rogulska-Legienis
W ciszy odnajdujemy Boga
Robert Sarah (ur. 15 czerwca 1945 w Ourous) − gwinejski biskup rzymskokatolicki, kardynał, prefekt Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów od 24 listopada 2014. Święcenia kapłańskie przyjął w wieku 24 lat z rąk biskupa Raymonda-Marii Tchidimbo. Studiował na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim oraz w Studium Biblicum Franciscanum w Jerozolimie. 13 sierpnia 1979 został mianowany przez Jana Pawła II biskupem diecezji Konakry. Sakry biskupiej udzielił mu kardynał Giovanni Benelli. W chwili przyjęcia święceń biskupich w wieku 34 był najmłodszym biskupem rzymskokatolickim na świecie. W latach 1985–2001 pełnił funkcję przewodniczącego Konferencji Biskupów Gwinei. 1 października 2001 został wezwany do Watykanu, gdzie objął urząd sekretarza w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów, którą kierował wówczas kardynał Crescenzio Sepe. 7 października 2010 Benedykt XVI mianował go przewodniczącym Papieskiej Rady Cor Unum, koordynującej działalność charytatywną Kościoła. Biret kardynalski odebrał podczas konsystorzu 20 listopada 2010. 24 listopada 2014 papież Franciszek mianował go prefektem Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów.
W poniedziałek w katedrze świętego Michała w Toronto wygłosił kazanie jeden z najbardziej wnikliwych teologów naszych czasów, kardynał Sarah. Wezwał wiernych, aby nie bali się przyjąć ciszy i byli czujni wobec niebezpieczeństwa wypełniania swych dni bezustannymi doniesieniami i zgiełkiem.
– W ciszy znajdujemy Pana Boga, odkrywamy, kim jesteśmy, i wyposażamy się do znaczącego życia – powiedział Robert kardynał Sarah do ponad 1200 zebranych osób – to niesamowite zadanie, jakie jest nam dane, trudne zadanie, by każdy z nas żył wolny i w godności.
Spotkanie z kardynałem pierwotnie było planowane w kościele świętego Bazylego na kampusie uniwersytetu St. Michael’s College, ale darmowe bilety szybko zostały rozdane i stało się jasne, że jest to zbyt małe pomieszczenie. Wśród słuchających kardynała była między innymi broniąca życia w Kanadzie Mary Wagner.
Przesłanie, jakie można było usłyszeć w poniedziałek, koncentrowało się wokół tematu najnowszej książki kardynała na temat wagi ciszy w naszym życiu duchowym. Kardynał Sarah mówił, jak chrześcijanin może osiągnąć wolność, szacunek i wolę do odkrycia głębszego życia w Chrystusie. Jednym z narzędzi do tego musi być cisza, powiedział – kiedy cofamy się ze zgiełku świata do ciszy, uzyskujemy nową perspektywę do postrzegania tego zgiełku. Wycofanie się w ciszę pozwala nam lepiej siebie poznać i naszą własną godność.
Cisza jest przestrzenią, która wprowadza Boga w nasze życie. Jeśli otoczymy się mało znaczącymi nieważnymi rzeczami, będziemy siebie również postrzegali jako mało znaczących i nieważnych; jeżeli zaś pozyskamy rzeczy piękne i wieczne, będziemy siebie pojmowali jako pięknych i wiecznych – podkreślił.
Mimo że wśród słuchających młodzi należeli do mniejszości, kard. Sarah skierował swoje uwagi do młodzieży; wezwał studentów, aby odłożyli swoje smartfony i inne rozpraszające przedmioty i odkryli modlitwę oraz kontemplację w ciszy.
Cuda nowych technologii utrudniają poznanie i nauczenie się wartości ciszy, dlatego kardynał Sarah apelował, aby te technologie były na właściwym miejscu; technologia to zawsze będą tylko środki, rozwój technologiczny nigdy nie jest celem samym w sobie, technologia nie zaspokoi naszych najgłębszych potrzeb, dlatego wzywam was, abyście spojrzeli inaczej na to, co znaczy odpocząć, zrelaksować się, nie niszczmy się, a poszukajmy ciszy, bo w ciszy poznamy Boga i poznamy samych siebie – napominał.
O pasterzach nie z ducha Chrystusowego
Jan Paweł Lenga MIC (ur. 28 marca 1950 w Gródku Podolskim) – polski arcybiskup, duchowny katolicki, ze Zgromadzenia Księży Marianów, emerytowany biskup Karagandy w Kazachstanie. Urodził się w polskiej rodzinie, w Gródku Podolskim. Wyjechał na Łotwę, gdzie pracował jako robotnik na kolei, a raz w tygodniu jeździł do zakonnika ze Zgromadzenia Księży Marianów, odbywając w ten sposób roczny nowicjat. Z Łotwy przeniósł się do Kowna na Litwie, gdzie istniało jedno z dwóch w całym Związku Sowieckim seminariów duchownych. Ukończył je potajemnie i w konspiracji także przyjął święcenia kapłańskie 28 maja 1980 z rąk bp Vincentasa Sladkeviciusa. W 1981 przybył do Tajynszy w Kazachstanie, gdzie posługę duszpasterską pełnił przez 10 lat. W dniu 13 kwietnia 1991 Jan Paweł II mianował ks. Lengę Administratorem Apostolskim dla Kazachstanu i Środkowej Azji, a także biskupem tytularnym Arbi. Sakrę biskupią otrzymał 28 maja 1991.
Chcę kontynuować sprawy, które się tyczą naszej wiary katolickiej i apostolskiej, i chcę poprowadzić tę myśl do Pisma Świętego, które jest źródłem wszelkiej prawdy, natchnionym i pisanym przez ludzi, których Pan Bóg wybrał do takiego celu, ażeby rozjaśnili nam po ludzku te wielkie sprawy Boga, które on ma do każdego z nas.
Stworzywszy piękny świat, Bóg dał jemu prawo, prawo niezmienne, i cały świat, przyroda i wszystko co istnieje na świecie, jest podporządkowane Bogu. I nigdy mu się nie sprzeciwi. Pamiętamy, kiedy Chrystus wchodził do Jerozolimy, wjeżdżał na osiołku, i ludzie spontanicznie zrywali gałązki oliwne, rzucali płaszcze pod jego nogi, wychwalali Go jak swego króla, zazdrośni Żydzi mówili, powiedz im, żeby tak nie krzyczeli, a Chrystus mówi, że jeżeli oni nie będą tak krzyczeć, to przyroda będzie to robić. Przyroda zawsze chwali swego Stwórcę.
Wiemy, że jest świat aniołów, archaniołów, mocy niebieskich, ale wiemy, że byli poddani próbie, i ten, który niósł światło, zgasił go i stworzył piekło. Wiemy, że Bóg stworzył każdego z nas. Najpierw pierwszego człowieka jako obraz i podobieństwo swoje. Nie stworzył go ani Polakiem, ani Żydem, ani kimkolwiek innym, ale człowiekiem jako obraz i podobieństwo swoje. Nie stworzył go gojem, gorszym albo lepszym, ale każdego ważnym i jedynym, bo Bóg ukochał każde swoje stworzenie, aby nikt się nie szczycił i nie chwalił i nie chlubił się swoim pochodzeniem, wykształceniem albo czymkolwiek jeszcze innym.
Wiemy, że nie wytrzymał próby nosiciel światła i chcąc być podobnym Bogu, równym Bogu, zgrzeszył pychą. Nie może stworzenie być na równo z Bogiem, chociaż Bóg nawołuje nas: Bądźcie święci, jak ja jestem święty. Ale nie może być na równi Bogu, nie może być tym bardziej wyżej Boga. Bóg stwarza człowieka i daje mu wszystko w swoim ogrodzie w raju, ażeby korzystał ze wszystkiego, ale daje mu jedno ograniczenie, nie ze względu na to, że żałuje dla człowieka jakiegoś jeszcze większego dobra, a wie, że w tym kryje się pułapka dla człowieka, żeby człowiek nie sięgnął, żeby tę wolność wykorzystał, podporządkowując się Bogu, a nie jakiemuś innemu, swoim zachciankom, swoim pragnieniom niewłaściwym. Ale diabeł przebiegły już w sprawach pychy, wąż starodawny i kłamca kusi człowieka. I wiemy, że człowiek poddaje się tej pokusie. Wiemy, że Bóg karze człowieka. Najpierw karze tego, który skusił, i karze człowieka za to, że zgrzeszył, że nadużył tej wolnej woli, której Bóg mu nie zabrał, ale dał mu wszystkie łaski dlatego, żeby szukając Boga, a nie uciekając od niego do krzaków, kiedy zgrzeszył, mógł wrócić na drogę zbawienia.
W Piśmie Świętym czytamy, jak w swoim czasie Bóg wybiera Abrahama, który jest sprawiedliwy i prawdziwy w oczach Boga, który jest wierny. I wybiera ten naród, który z tego starego, niemającego potomka człowieka zjawił się jak gwiazdy na niebie, tak liczny będzie. Wiemy, że ten naród był żydowski, wiemy że Bóg sobie wybiera Żydów i zawiera z nimi przymierze. Nie dlatego, że Żydzi byli lepsi od innych narodów, po prostu tak Bóg zechciał, takie było jego pragnienie. Przez Mojżesza Bóg daje narodowi izraelskiemu, wyprowadzając go z niewoli egipskiej, Dziesięć Przykazań Bożych. Bóg jest wymagający dla tego narodu, który wybiera, On nie daje mu folgować i odpoczywać w radości Pana. A dając Przykazania Boże, wymaga od narodu, żeby on te prawa wykonywał. I wiemy, kiedy naród był niewierny, nie słuchał proroków, których Pan Bóg posyłał mu, nie słuchał Mojżesza, to Pan Bóg karał ten naród.
Jeszcze w raju Bóg obiecuje upadłemu człowiekowi, że przyjdzie Zbawiciel, że przyjdzie nasienie kobiety, którym – jak wiemy – jest Jezus Chrystus, które zetrze głowę nasieniu diabła. I Chrystus to zrobił. Ale diabeł nie jest spokojny do końca świata, nie śpi dniem i nocą i kusi każdego człowieka przychodzącego na świat, bo ma wobec niego swoje zamiary, ma na niego swoje wpływy i wie, nad czym pracować nad nami. Natomiast łaską Bożą każdy z nas może zwyciężyć dzieła diabła i spokojnie przejść przez wszystkie trudności i dolegliwości tego świata i Bóg nas obroni przed wszystkim. Musimy temu zaufać, każdy ma swoje miejsce, bo każdy jest powołany do zbawienia, do najwyższego daru, który Bóg nam daje, i całego naszego życia. Wiemy, że Mojżesz nawet, wierny sługa Pana, nie zobaczył Ziemi Obiecanej. Patrzcie, na ile jest Bóg sprawiedliwy, bo nie zobaczył Ziemi Obiecanej. A dlatego, że w pośpiechu zapomniał oddać chwałę Bogu. Kłócili się Żydzi w Merybie, że brakuje wody, ja wam wodę, ale nie oddał czci wody. I za to był ukarany. Potem Bóg się spotka, Jezus Chrystus z Mojżeszem i Eliaszem na Górze Oliwnej, oni są w chwale niebieskiej, ale jednak w tym czasie, kiedy okazał niewierność, kiedy zapomniał wskazać na priorytety, na prawdziwe wartości, które pochodzą od Boga, i nie oddał chwały Bogu, to był ukarany. To jest sprawiedliwość Boga, to jest prawda o Bogu. Bóg karze występki, a wynagradza cnoty. I Bóg jest zawsze po naszej stronie, abyśmy szli drogą cnoty, a nie drogą występku.
Prorocy głosili narodowi izraelskiemu o tym, że przyjedzie Mesjasz, że przyjedzie ten obiecany Zbawiciel, i naród żydowski czekał na Niego. Ale kiedy Chrystus przyszedł, to naród żydowski się rozluźnił, szczególnie przedstawiciele władz, arcykapłani, uczeni w Piśmie Faryzeusze, wykroczyli, nawet zmieniali przykazania Boże, traktowali Go po swojemu. I Chrystus im potem o tym wspomina. Jednak kiedy nie byli przygotowani do tego, żeby spotkać swego Mesjasza, a Mesjasz ma prawo przyjść w taki sposób, jak On sam chce, jak Bóg to wyznaczył swoimi odwiecznymi wyrokami, a nie według widzimisię Żydów, jak sobie wymyślili, że przyjdzie taki Chrystus, taki Mesjasz, który będzie ich politycznym wodzem i da im wszystko, żeby żyli według swoich zachcianek, ten najlepszy Żyd, którego nazwiecie „nigdy nie był i nigdy nie będzie”, który przyszedł do swoich, jak obiecał, jak obiecali prorocy, a swojego nie przyjęli.
Już Herod niszczy wielką liczbę dzieci, ażeby zniszczyć konkurenta. On się myli, Chrystus nie przyszedł na jego miejsce, a Chrystus chce królować w jego sercu, ażeby jego królestwo było udane, żeby było prawdziwe, było z Boga, nie tylko z ludzkiego wymysłu. I Żydzi, szczególnie uczeni w Piśmie i Faryzeusze, arcykapłani, nie przyjmują Chrystusa. Niech lepiej jeden umrze za naród, czy naród ma zginąć – pomylili pojęcia. Chrystus umiera, poddaje się egzekucji, poddaje się woli ludu, nie protestuje. Ale Chrystus zmartwychwstaje i Żydzi mają kłopoty, co z tym robić? Ukrzyżowali, a on – okazuje się – żyje. I zaczynają – jak pamiętamy z Pisma Świętego – dają pieniądze żołnierzom, którzy przegapili zmartwychwstanie Chrystusa – mówcie całemu światu, że kiedy spaliśmy, przyszli uczniowie Chrystusa i ukradli Go. I taka bajka idzie po dzisiejszy dzień i rozpowszechnia się nie tylko tam, w państwie izraelskim, a po całym świecie. I wielu ludzi w tę bajkę wierzy. Ale są tacy, którzy są wierni nauczaniu Chrystusa, którzy wiarę przyjęli od apostołów i którzy są wierni ich nauczaniu i po dzisiejszy dzień idą tą drogą zbawienia i starają się innym głosić czynem i słowem prawdę.
Natomiast jest wielu innych, którzy próbują tę prawdę tuszować, nie dawać jej być taką, jaka ona jest, ażeby zniszczyć dzieło Chrystusa, które jest drogą prawdy i życiem, ażeby to wszystko zmienić. A zmienia to nie człowiek, a diabeł, którym człowiek jest kuszony, któremu człowiek jest na usługach za soczewicę, za to, że zdradza swoje powołania do zbawienia i idzie drogą mamony, drogą na manowce. Chrystus ustanawia swój Kościół na apostołach. Wiemy, że i Piotr był za słaby, i Józef zdradza Chrystusa, i Chrystus, chociaż widzi zdradę Piotra, niemniej jednak mówi mu: Nawracaj się Piotrze, jesteś Piotr opoka, na tej opoce zbuduję Kościół mój i tobie dam klucze królestwa niebieskiego. Co zwiążesz na ziemi, będzie związane na niebie, co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.
Na tym kruchym fundamencie ludzkim buduje Chrystus swój Kościół, bo on jest tym fundamentem, prawdziwym, a gmachem tej budowy jest każdy z nas. Ta cegła, może niedopalona dobrze, a to zależy od nas, na ile oddamy się Chrystusowi, na ile będziemy Chrystusowi, na ile będziemy Mu wierni, na ile będziemy Go naśladować, na ile będziemy żyć Nim, tak jak mówi apostoł Paweł, żyję już nie ja, a żyje we mnie Chrystus.
Ciągłość Kościoła to prawie dwa tysiące lat. Wiemy, że było wiele różnych złych rzeczy, kto te rzeczy robił? Kto robił herezje, schizmy, mniejsze albo większe? Nie robili tego prości ludzie, robili ludzie Kościoła, hierarchowie, którzy nie głosili Chrystusa takiego, jakim on głosił sam o sobie, a głosili innego, tak jak im się wydawało, pod wpływem swoich emocji, pod pokuszeniami diabła, wypaczonymi swoimi fantazjami – głosili innego Chrystusa. I ile wysiłków trzeba było przyłożyć tym świętym, wiernym sługom Chrystusa, ażeby zmieniać te odstępstwa od nauki Chrystusowej, ażeby zmieniać na sprawiedliwych tych męczenników, wyznawców, tych dziewic, tych wiernych, którzy w klasztorach zamkniętych i różnych innych oddawali cześć Bogu w duchu i prawdzie. Pamiętamy, kiedy przychodziła kobieta do Jezusa siedzącego przy studni i mówiła Mu: Wiem Panie, że nasi przodkowie mówili, że na tej górze trzeba oddawać cześć Bogu albo na tamtej, a Ty co powiesz? A Chrystus mówi, że tak, ale idzie czas, kiedy nie na tej górze czy na tamtej będą oddawać cześć Bogu, ale w duchu i prawdzie.
Wydaje mi się, że dzisiaj jest najwyższy czas, kiedy nie na tej górze, nie na tamtej, a ci, którzy w duchu i prawdzie są wyznawcami Chrystusa, oni są tą górą, oni są tym widocznym miastem, którego się nie da ukryć. I oni tym światłem, które wszystkie siły zła będą próbować zniszczyć, będą prześladować, będą przeszkadzać mówić tak, zabraniać występować w kościołach, na zebraniach, tylko dlatego, że nie poznali Chrystusa. I będą to ludzie Kościoła, którzy nie poznali Chrystusa, a nawet będą prześladować swoich. Od nich wyszli, a z nimi nigdy nie byli. Tak jak mówi Pismo Święte: od nas wyszli, a z nami nigdy nic wspólnego nie mieli.
Największe herezje wychodziły od ludzi Kościoła, od hierarchów i najwięcej świętych cierpiało od tych hierarchów, którzy prześladowali tych prawdziwych hierarchów, którzy naprawdę żyli z Chrystusem. Jedna z największych herezji była w IV wieku, za Ariusza, kiedy mówiono, że Chrystus nie jest Bogiem. Nawet prości ludzie krzyczeli do Ariusza – jesteś kłamcą, Chrystus jest Bogiem! Tak powiedział apostoł Jan, że jak ktoś mówi albo nie wyznaje Chrystusa, który przyszedł w ciele, jako Bóg i człowiek, ten jest antychrystem. Tak uznaje apostoł Jan, który odpoczywał na piersi Jezusa; który mówi i nie kłamie, bo jego oczy oglądały Chrystusa, jego ręce dotykały Chrystusa, jego uszy słyszały, to co Chrystus mówił, i całe jego życie było podporządkowane temu Chrystusowi, którego przyjął całym sercem. A prześladować będą i głosić herezje właśnie ci, którzy Chrystusa nie poznali, ci którzy poszli za podszeptem diabła i ci którzy nieszczą dzieło Boże.
Tak jak to od początku było, tak i po dzień dzisiejszy jest walka między dobrem i złem, między dziełem Bożym i dziełem szatana, i to wszystko dzieje się na tle naszych ludzkich dusz. Każdy z nas jest między młotem a kowadłem. U góry jest Bóg, który do naszego sumienia mówi, do duszy, co mam robić, i jest diabeł, który ma wpływy na nasze ciało i mówi nam, tak jak kiedyś kusił i Ewę, i Adama, że to nic strasznego, trzeba żyć wolno, trzeba rozróżniać, dyskutować, dialogować, trzeba jakoś poprawiać tego Boga, który jest tak niewygodny. A poprawianie Boga prowadzi do herezji. Trzeba powiedzieć, w dzisiejszym świecie my, żyjący w XXI wieku, widzimy to naocznie, chociaż nie dowierzamy, trudno w to uwierzyć, ale naocznie to widzimy.
Jeszcze 200 lat temu, w 1820 roku – trzy lata temu już pisałem o tym w swoim artykule o stanie Kościoła i mówiłem o tym, że właśnie masońska loża Wenta mówiła, że nasze sprawy na sto lat. Porzućmy starych ludzi, wejdźmy do seminariów z naszymi liberalnymi ideami, po tym oni zostaną księżmi z naszymi liberalnymi ideami, potem biskupami. I będą przy papieżu odgrywać ważną rolę i wpływać na papieża. Nie łudźmy się, my papieża masonem nie zrobimy, ale nasi liberałowie, którzy będą w jego otoczeniu, zrobią wszystko, żeby on podpisywał te rzeczy, które dla nas są wygodne. Tak mówili masoni 200 lat temu, i mając na uwadze, że ich sprawy na sto lat, a już przeszło 200 lat, możemy dzisiaj widzieć sprawy bardzo ciężkie. Przecież przez te 200 lat ile weszło do Kościoła katolickiego infiltrowanych, niemających żadnego powołania do stanu kapłańskiego, do apostołów Chrystusa, nic wspólnego z wiarą i moralnością ludzi, którzy potem stali się księżmi, biskupami i wpływają w różny sposób, żeby zniszczyć dzieło Boże. Poszli za diabłem. Nigdy nic nie mieli wspólnego z Chrystusem. Nawet sam znam i seminaria, i biskupów, byłem w Związku Radzieckim, kiedy on chciał przyjąć do seminarium kilku kleryków i mu mówili, kogo bierze. No pozwolimy przyjąć twoich, ale weź i naszych, bo inaczej nie będziesz miał swoich. W jaki sposób zrobił złe rzeczy? Może miał jakieś inne rozmyślania, może myślał, że jakoś to będzie. On przecież powiadomił wychowawców seminarium, że tacy intruzi, takie krety wejdą do seminarium. Oni byli homoseksualistami, po dwóch latach odeszli, bo tak jawnie pokazywali zgorszenie, że podpadali pod dyscyplinę kościelną i musieli ich wywalić. Ale skutki ich działania w tym seminarium potem odezwały się wielkim echem. O tym wiedzą ci, którzy się uczyli w tych seminariach, i ci, którzy będą słuchać tego, co mówię, na pewno zrozumieją rzeczy, o których mówię. A inni sobie mogą powiedzieć o tych innych rzeczach, o których wiedzą nie ze słyszenia, a z życia. I ci intruzi, te krety, którzy – wydaje się sobór watykański II, takie wielkie przedsięwzięcie w Kościele, a mówiono o tym, że papieże działają pod wpływem szatana, nie wprost, ale pod wpływem szatana – robią sobór, chcą coś zmienić.
Może naprawdę za ileś lat przychodzi jakaś potrzeba oglądnąć się, co było i do czego dążymy, ale nie można zmieniać tego, co Chrystus postanowił swoją władzą raz i na zawsze. Nie można zmieniać prawd podstawowych. A było zmienione wszystko. Masoni świeccy i w Kościele zmienili do niepoznania, do nierozpoznania tego wszystkiego, co było przed soborem. Zmieniali modlitwy, skrócili Mszę Świętą, z protestantami umawiali się, jak lepiej tę Mszę Świętą lepiej zrobić, ażeby ona była dla nich. I papieże biedni byli zaskoczeni, jak Jan XXIII, jak Paweł VI. Nie potrafili tego wstrzymać. Na pewno mieli dobre chęci, ale nie mieli dobrego zespołu, bo ten zespół był nie od Boga. I wiemy to po czasie i po owocach poznajemy to, co się wydarzyło.
Paweł VI w końcu swego pontyfikatu mówił, że dym diabła wszedł do Kościoła. A ten dym diabła, mi się wydaje, już dobrze się pali, mocno się pali. Był rozczarowany tym, co się wydarzyło. Masoni kościelni i świeccy wyczuli, że na dobrej fali to idzie, ale im przeszkodził Jan Paweł II, im przeszkodził Benedykt XVI. Jan Paweł II nie dlatego, że wstępując na tron Piotrowy nie wiedział, jakie zniszczenia przyniósł sobót watykański II, przecież papież Jan Paweł II przepraszał biskupów na świecie, za to co wydarzyło się w praktyce Kościoła. Przecież to, czego papież nie zdążył jeszcze zrozumieć, o co chodzi, to już biskupi, ci intruzi, te krety w Kościele katolickim na całym świecie, którzy z nauką katolicką nic wspólnego nie mieli, robili wszystko na odwrót. Widzimy, jakie spustoszenie jest w Kościele, sprawa Boża jednak zwycięży; ale ci, którzy prowadzą Kościół na takie manowce i prowadzą dusze na zatracenie, będą bardzo mocno odpowiadać za te swoje zgorszenia i za wszystkie rzeczy, które popełnili i popełniają.
Jan Paweł II próbował coś zrobić, ale biedny uciekał z Watykanu do całego świata, żeby przybliżyć światu Chrystusa, nie mógł się znaleźć w tej wspólnocie, nie mógł nam szczerze i otwarcie powiedzieć. Natomiast nam powiedział Benedykt XVI. Na początku swego pontyfikatu, kiedy mówił, aby modlili się za niego, żeby Bóg dał mu siły wytrzymać między tymi wilkami. Na pewno, siedząc w cieniu Jana Pawła II, dobrze wiedział, o czym mówi. Masoni zmuszali Jana Pawła II do podjęcia różnych decyzji i niektóre pomyłki Jan Paweł II nawet też uczynił, ale nie abdykował, chociaż oni by się bardzo cieszyli, gdyby to się stało. Na pewno bardziej delikatny Benedykt XVI nie wytrzymał tej presji i abdykował. Ale pozostaje papieżem, choć w bieli.
Moderniści, liberałowie, kościelni masoni i inni wybrali dzisiaj Bergoglio. W Argentynie funkcjonuje takie pojęcie, bergolizm, które oznacza, że to co Bergoglio mówił w Argentynie, to trzeba było jeszcze bardzo rozważać, rozmyślać, co on chciał powiedzieć. Nikt nie wiedział, jak to trzeba przyjąć, takim termin bergolizm. I ten bergolizm, niestety, rozpowszechniał się na cały Kościół powszechny. Jeżeli Bergoglio jest papieżem, to powinien głosić nauki Tego, który jego do tego powołał. Jeżeli jest wikariuszem, to musi głosić nauki w porę i nie w porę, nastawać, prosić, karcić i głosić nauki swego Mistrza, we wszystkich kierunkach, nauki Chrystusa. Ani na jedną jotę, ani jedna kropka się nie zmienia, wszystko się wypełnia, co Bóg powiedział, a w Chrystusie to potwierdził. Nawet jeżeli cały świat chciałby czegoś innego, to się nie zmieni, tylko na swoją szkodę i zgubę.
Dzisiejszy papież, widzimy, że niestety, ale oczywiście przoduje w herezji, i to na różne sposoby. Najpierw herezja, kiedy odpowiada swoim biskupom, którzy się znajdują w Argentynie, w Buenos Aires, na ich neoliberalny list. Daje odpowiedź, że dobrze rozumiecie „Amoris laetitia”, że trzeba w niektórych wypadkach dawać Komunię rozwiedzionym. Czy to jest nauka Chrystusa? Absolutnie nie. Czy to jest nauka Mistrza, którego ci się przedstawia, Bergoglio? Absolutnie nie. To jest myśl tych intruzów i wrogów Kościoła, którzy w taki sposób chcą uderzyć w rodzinę, zniszczyć komórki społeczeństwa i zniszczyć dzieło Boże. I Bergoglio temu się poddaje. Jeszcze w pierwszym roku pontyfikatu wydawało się, że wszystko jest dobrze – uśmiechnięty, wesoły, ale coraz częściej widzimy, że wszystkie podwaliny Kościoła są rozwalane. Cały ten dorobek Kościoła, który dwa tysiące lat ma z górą, jest niszczony. Bóg ma imiona różnych bożków. Już nikogo nie trzeba nawracać. Nie trzeba nawracać żydów, nie trzeba nawracać muzułmanów, nie trzeba nawracać innych ludzi, wszyscy braćmi jesteśmy. Tak właśnie mówi Bergoglio, a wtórują mu biskupi na świecie, nawet w Polsce.
Oczywiście, Bóg nikogo nie zmusza, żeby nawracać kogoś, każdy ma dobrą wolę i od tego zależy, na jaką stronę ją pośle, albo na Bożą, albo przeciwko Bogu, w jaką stronę tego użyje. Ale Chrystus mówi apostołom: idźcie i nauczajcie wszystkie narody, nauczajcie tego wszystkiego, co ja wam powiedziałem. Chrzcząc cię w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Zaczynajcie głosić Ewangelię od Jerozolimy, od Żydów. I wiemy, jak w połowie Żydzi sprzeciwiali się apostołom, namawiali przeciwko nim, przeciwko apostołowi Pawłowi, który właśnie Żyd i mu się wydawało, że dobrze wierzy, że jest dobrym Faryzeuszem, wykonuje wszystko i sam o tym mówi.
My, jako ludzie Kościoła, wierni Chrystusowi, powinniśmy wiedzieć o tym, że oczywiście, powinniśmy szanować błędy tych, którzy są przekonani, że dobrze robią, ale przekonani, w dobrej wierze, ale nie możemy im nie głosić tej prawdy, której oni nie znają. I dlatego Chrystus powiedział tę prawdę Szawłowi, i Szaweł od razu został Pawłem. Szaweł był największym Żydem, który się nawrócił, i mogliby Żydzi pójść za nim, a nie poszli i byli rozproszeni po całym świecie. I niosą złą naukę na cały świat. Że ukrzyżowali Chrystusa, nie skorzystali z tej łaski, żeby nieść raczej zbawienie, które pierwsi sami powinni byli przyjąć i głosić je światu. Na pewno świat byłby inny. Może nie byłby rajem, ale byłby przedsionkiem nieba, byłby czymś innym. Żydzi poszli za mamonę, którą Chrystus odrzucił stanowczo, kiedy diabeł Go kusił. Bogu będziesz służył i Jemu jednemu będziesz podporządkowany, mówił Chrystus stanowczo do diabła. Oni poszli za inną rzeczą. Mają wpływy na całym świecie, mają wielkie pieniądze, ale te wpływy prowadzą do tego, że niszczy się sprawa Boża. I dlatego Kościół powinien głosić Ewangelię wszystkim; nie tylko całować się z Żydami, nie tylko przyjmować muzułmanów, ale głosić im Ewangelię. Zawsze i wszędzie. To jest zadanie papieży, to jest zadanie biskupów. Nie mówić w czasie Bożego Narodzenia, jak nam szkoda uchodźców – tak mówi papież, tak mówią biskupi w Polsce, nawet rząd polski przeciwny przyjmowaniu uchodźców, na pewno już dużo ich przyjął. Na pewno jest jeszcze dużo Polaków w Kazachstanie, na Ukrainie, w Rosji, o których jakoś w Polsce biskupi nie mówią nic, żeby tych Polaków może brać do Polski. Ale troszczą się o tych uchodźców, wobec których jest polityczny projekt. To nie jest sprawa Boża, to jest sprawa diabła. Tylko diabeł może tak wymieszać multikulti. Chrystus nie posyłał swoich apostołów, żeby głosili takie rzeczy. A dzisiaj największym uchodźcą na świecie, zapomnianym, zaniedbanym, jest Jezus Chrystus, który nie zważając na nasze bzdury i nasze złe czyny, przychodzi do nas, daje nam jednak nadzieję, chce jeszcze raz do nas przemówić, chce jeszcze to drzewo nieurodzajne okopać, podlać je, dać mu nawozu, ażeby ono ożyło, koniec końców dało jakieś owoce. Ale kiedy tych owoców się nie doczeka, będzie wycięte, jako jałowe i nieprzynoszące nikomu korzyści.
Za: Kanał YouTube Dobry Pasterz
Na szybko: Ewangeliczne wsparcie Revenue Canada
Dzisiaj byliśmy w kościele "zwykłym", to znaczy nie etnicznym ani polskim, ani włoskim tylko "kanadyjskim". Akurat czytano Ewangelię znaną i jedną z zasadniczych dla naszej wiary, o tym jak to Pan Jezus był brany pod włos, i jak rozdzielił sprawy ziemskie i boskie biorąc do ręki monetę z podobizną cezara. Sprawa wydawałoby się jasna jak drut, "co cesarskie cesarzowi, co boskie Bogu", czyli że Królestwo wieczne nie jest z tego świata.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy bardzo miły ksiądz wytłumaczył podczas kazania co Jezus miał na myśli. Jego zdaniem, chodzi o to abyśmy sumiennie płacili podatki, bo podatki służą nam wszystkim, całej społeczności i dzięki temu część naszej pracy idzie na rzecz dobra wspólnego.
Jest to o tyle dziwne, że w czasach Panajezusowych trudno mówić o jakimś państwie socjalnym; emeryturach czy pomocy społecznej. Cesarz zdzierał z poddanych daninę, bo mógł i miał wojsko.
Jakoś tak nie mogę sobie wyobrazić, by Jezus żądał od współczesnych mu Żydów płacenia Rzymianom podatków na rzecz "dobra wspólnego".
Co ciekawe, podobne przesłanie o konieczności płaceniem podatków zostało przekazane dzieciom w czasie odrębnej liturgii słowa. Na pytanie pani katechetki kto to jest cezar padła natychmiast odpowiedź, że sałata... Pani zadała też pytanie co to są podatki i czemu służą. Okazało się że niektóre dzieci już wiedzą co, i jak, bo jak wyjaśnił pewien chłopczyk ze smutną miną ojciec wszystko mu w sklepie powiedział.
Czyżby nasz Kościół katolicki zaczynał pełnić rolę instytucji quasi państwowej? W Chinach tamtejszy katolicki Kościół państwowy, którego biskupi są mianowani przez sekretarzy jest uważany za dobry dla moralności i etyki pracy. I w takim charakterze tolerowany. Jeśli chodzi o obronę życia poczętego to mamy cicho siedzieć i na 150 metrów odsuwać się z chodnika, jeśli chodzi o płacenie podatków (nota bene finansujących aborcję i inne zło), to jak się okazuje mamy "kierować się Ewangelią".
Co ciekawe, podatki które dzisiaj płacimy to całkiem nowy wynalazek; przypominam że podatek dochodowy wprowadzono w Kanadzie w 1918 r. ze względu na wysiłek wojenny i miało być to przedsięwzięcie tymczasowe, a w tej prowincji podatek od sprzedaży został wprowadzone w roku 1961 (3%) no i jakimś cudem do dzisiaj dorobił się ewangelicznego uzasadnienia...
W rocznicę rozpoczęcia „polskiego” pontyfikatu - Piękno ludzkiego ciała wiąże się z wcieleniem Chrystusa
W rocznicę wyboru Papieża Polaka na Stolicę Piotrową przedstawiamy Państwu przeprowadzoną w 2015 roku rozmowę dziennikarza SalveTV Mateusza Dzieduszyckiego ze strażnikiem myśli św. Jana Pawła II na temat rodziny i miłości – profesorem Stanisławem Grygielem.
SalveTV: Witam z Watykanu, gościem SalveTV jest profesor Stanisław Grygiel, przewodniczący Papieskiego Instytutu Studiów nad Małżeństwem im. Jana Pawła II.
Prof. Grygiel: Nie pierwszy przewodniczący, bo pierwszym przewodniczącym był obecny kardynał Carlo Caffarra, ja byłem przez parę lat potem, a w tej chwili jestem już emerytowanym profesorem Papieskiego Instytutu, ale pozostaję nadal jako wykładowca tych samych materii – filozofii człowieka. Oprócz tego jestem dyrektorem katedry imieniem Karola Wojtyły, która jest fundacją prywatną, a ufundował ją właściciel Carrefour, Defforey, Francuz.
– Jaką rolę instytut spełniał przy synodzie o rodzinie?
– W zeszłym roku żadnej, ale myśmy pracowali od zewnątrz poprzez publikacje, poprzez konferencje, natomiast nikt z naszych profesorów nie brał udziału w synodzie, co wywołało konsternację wśród wielu ojców synodalnych. Ale to było opatrznościowe, bo to pominięcie nas zrobiło nam nieprawdopodobną reklamę na całym świecie.
W tym roku wicedyrektor instytutu rzymskiego, kampusu rzymskiego jest ekspertem na synodzie i członkiem Sekretariatu Synodu, więc już jest pewien postęp w myśleniu o dziedzictwie, o tym, co pozostawił po sobie święty Jan Paweł II.
– Jak pan profesor zareagował, kiedy w dokumencie synodalnym ukazał się, można powiedzieć cytat z Jana Pawła II, ale chyba połowiczny z „Familiaris consortio”, jak pan profesor to ocenia?
– Myślę, że spuścizna Jana Pawła II, jego nauczanie, nie jest znane jeszcze w Kościele. Więcej, myślę, ludzie świeccy się tym przejmują, co święty Jan Paweł II mówił, zwłaszcza na temat małżeństwa, jak wiązał doświadczenia piękna ludzkiego ciała z wcieleniem Chrystusa. Bo to się wiąże.
– No właśnie, tutaj mamy książkę „Od początku, na zawsze, miłujmy prawdę małżeństwa”. Już sama ta okładka pokazuje nawiązywanie do aktu stworzenia przez akt małżeństwa.
– W tej książce próbuję pokazać, jak małżonkowie swoją miłością uczestniczą w akcie stwarzania, nie stworzenia, tylko stwarzania, ustawicznego stwarzania człowieka, mężczyzną i kobietą. A zatem, małżeństwo jest to taki pierwotny sakrament, ośmielę się powiedzieć, w jakimś sensie przedewangeliczny, niemniej jednak Chrystusowy, dlatego że akcja stwarzania dokonuje się w Synu, w Chrystusie, w słowie, to proroctwo świętego Jana tutaj się kłania.
W słowie, w tym Chrystusie, i tam się zawiera małżeństwo; wtedy w tym słowie, kiedy zawiera się go przed ołtarzem w obliczu Eucharystii i w Eucharystii. Otóż, te dwa sakramenty, Eucharystia i Małżeństwo, są nierozłączne.
Myślę, że tej więzi nie za bardzo rozumieją niektórzy ojcowie synodu i dlatego tak łatwo się im mówi osobno, Eucharystia to jest to, a małżeństwo to jest to.
Rozerwanie tych dwóch sakramentów powoduje zniekształcenie widzenia zarówno Eucharystii, obecności Chrystusa w Eucharystii, jak i małżeństwa.
Pochylam głowę przed biskupami z Polski i nie tylko, również przed biskupami polskojęzycznymi, także tymi ze Wschodu, bo oni nie wstydzili się mówić, że Chrystus jest dla nich wszystkim; że jest dla nich alfą i omegą. Nie wstydzili się tego mówić jasno każdemu, kto był obecny na tym synodzie, tam w auli.
– Pośrednio, z tego co pan profesor mówi, można by wysnuć taką myśl, że w takim układzie są i tacy biskupi, którzy boją się mówić o Chrystusie, którzy boją się jasno stawiać jego naukę, czy to jest trafny wniosek?
– Tak, to co mnie bardzo niepokoiło, to był lęk wielu monsignorów i biskupów przed mediami; co o mnie powiedzą? Czy mnie skrytykują, jak ja będę wtedy funkcjonował w społeczeństwie, i jak będzie mój obraz funkcjonował w społeczeństwie? Jest to taki strach, powiedziałbym infantylny, bo człowiek dojrzały nie pyta się, jak ty mnie widzisz? On się pyta, kim ja jestem? To chce pokazać. Otóż, ja nie jestem moim obrazem, ja jestem mną, sobą jestem. I to musi być obecne, a nie mój obraz. Obraz się zmienia.
Otóż myślę, że ten strach przed mediami paraliżuje wielu.
Druga rzecz, jest też dużo karierowiczostwa. Otóż jeżeli ktoś tam czuje, że wiatr wieje trochę tak, to żagle stawia pod ten wiatr. Mnie się wydaje, że kto jak kto, ale ksiądz, każdy ksiądz, powinien nastawiać żagle pod jeden wiatr, jakim jest Chrystus.
– Skąd teraz wieje wiatr w Watykanie, wiatry w sprawach rodziny?
– Niewątpliwie rozsypują się małżeństwa, sakramentalne małżeństwa. To powinno napawać lękiem, ale lękiem Chrystusowym, to znaczy – jak ja mam im pomóc? Tymczasem myślę, że te wiatry są tak przyjmowane, że my musimy teraz trochę się zmienić, bo sytuacja rodzin i małżeństw jest nie taka, jak była, to my musimy się zmienić.
To nie jest tak, miłosierdzie Boże nie polega na tym, że Bóg dostosowuje się do świata; miłosierdzie Boże polega na tym, żeby iść z miłością do tych ludzi zranionych, opatrzyć rany. Miłosierdzie Boże polega na tym, żeby umożliwić, pomóc drugiemu zobaczyć siebie w prawdzie, jaką jest Chrystus. A jak ja teraz zobaczyłem siebie w prawdzie, jaką jest Chrystus, to ja od niego usłyszałem, ja cię uzdrawiam, przebaczam ci, ale odtąd nie grzesz więcej; wiem, to cudzołóstwo, zapomnij, ale wyjdź z niego, nie trwaj w tym cudzołóstwie, bo wtedy moje przebaczenie nie ma żadnego sensu i żadnej wartości... Cudzołóstwo zawsze pozostanie cudzołóstwem, a wiatry socjologiczne są takie, a może cudzołóstwo jest jakąś wartością, doszukajmy się jakiejś wartości w tym, tak jak, na przykład, doszukajmy się wartości we współżyciu osób homoseksualnych, bo może uda się z tego zrobić małżeństwo? Może uda się coś zrobić. To są, powiedziałbym, wiatry antychrystusowe. Poddają się im ci, którzy boją się mediów i świata. Chrystus się nie bał świata. Bo cóż ten świat może mi zrobić? Może mnie najwyżej zabić. No i co z tego? Ale mnie nie złamie, dlatego przypominam, droga miłosierdzia, czyli droga do Eucharystii, prowadzi poprzez konfesjonał. Pierwszym krokiem biskupów i księży powinno być przywrócenie w tym roku miłosierdzia konfesjonałów w kościołach. Nie wiem, co z nimi zrobili, spalili, sprzedali, to trzeba iść do stolarza i zamówić nowe. To będzie duszpasterstwo miłosierdzia. Bo takie gadanie, no wiecie, dobrze, żyjcie sobie, nic złego nie robicie, no to idźcie do Komunii Świętej... To ja się pytam, czy wy, pasterze nasi, wierzycie jeszcze w obecność Chrystusa w Eucharystii?
To jest mydlenie ludziom oczu i może być tak, że za jakiś czas, jeżeli jakiś ksiądz pozwoli komuś, kto żyje w drugim, trzecim związku, przystąpić do Komunii Świętej, to może być tak, że po latach, może przed śmiercią, taki człowiek, któremu pozwolono tak przystępować do Komunii Świętej, zwróci się do naszych pasterzy czy Arcypasterzy i powie, oszukaliście nas, bo nie taka jest rzeczywistość Boża. Okłamaliście, albo byliście ignorantami.
– Czy moglibyśmy tę rozmowę zakończyć jakimś optymistycznym akcentem?
– Optymistyczny akcent… Że jednak mimo tego, że otworzyła się furtka w tym dokumencie, która w jakimś sensie decentralizuje Kościół, powiedzmy, że proboszcz może, rozmawiając z rozwodnikiem, dojść do wniosku, że idź do komunii, w ogóle nie było małżeństwa, jesteś w porządku i tak dalej, że to można w ciągu pół godziny załatwić; jeżeli to się już zostawia w rękach Konferencji Episkopatu, czy biskupów, czy proboszczów, to boję się, że w niedługim czasie już będzie trudno mówić o Fides Católica, będziemy mogli mówić o Fides Teutonica, Fides Anglicana – to przecież też było z okazji rozwodu – Fides Galiciana, nie wiem; wtedy będzie bardzo źle.
Ale ja wierzę, że mimo że wielu znajdzie się przed Kościołem w samotności z wielką walizką rozpaczy; myślę, że może wtedy na dnie prawie że rozpaczy coś w ludziach rozbłyśnie, a musi rozbłysnąć, bo Chrystus jest Bogiem; rozbłyśnie jakieś wielkie światło i zrozumiemy, jak to ma być; zrozumiemy, kim my jesteśmy, a zatem kim mamy być, co Pan Bóg o nas myśli, kiedy nas stwarza, co Chrystus o nas myśli, kiedy nas zbawia, i wtedy zapłaczemy i uśmiechniemy się jednocześnie, radośnie.
– To jest optymizm sięgający daleko w przyszłość, ale optymizm, za który bardzo dziękuję.
"Różaniec do granic" w parafii św. Kazimierza w Toronto
7 października w święto Matki Boskiej Różańcowej członkowie wspólnoty parafialnej św. Kazimierza włączyli się do akcji modlitewnej "Różaniec do Granic". Otoczyli kościół i z różańcami i świecami w dłoniach dawali świadectwo modląc się o łaskę wiary i jedności dla ojczyzny oraz o pokój dla świata.
Modlitwa różańcowa to odpowiedź na wezwanie Matki Bożej wyrażone 140 lat temu w Gietrzwałdzie i 100 lat temu w Fatimie. 7 października 1571 roku miała miejsce bitwa morska pod Lepanto (nad morzem Jońskim) stoczona pomiędzy Imperium Osmańskim a Ligą Świętą, zakończona zwycięztwem chrześcijan. Papież Pius V przypisał zwycięstwo wstawiennictwu Najświętszej Maryi Panny i ogłosił dzień 7 października świętem Matki Boskiej Zwycięskiej. Jego nastepca Grzegorz XIII zmienił je na święto Matki Bożej Różańcowej.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/religia?start=20#sigProIdd1754f738e
Sukces miłości
Niepozorna kobieta w brązowym habicie i sandałach, siostra Immolacja z Fraternity of the Poor of Jesus, zakonu opartego na franciszkańskiej regule i posługującego wśród tych „najbiedniejszych z biednych”. Poznałem ją na procesach Mary Wagner, broniącej życia nienarodzonych dzieci. Potem dowiedziałem się, że siostra Immolacja pracuje wśród bezdomnych...
– Proszę siostry, a zatem jaka jest siostry historia? Jak to się stało, że siostra spotkała Boga i odnalazła swoje powołanie?
– Moja historia... hm, to zależy, jak bardzo szczegółowo miałabym opowiadać, ale dla mnie moja historia rozpoczęła się, kiedy jako cztero-pięcioletnie dziecko czułam prawdziwą obecność Jezusa, to że jest prawdziwie przy mnie.
W tamtych czasach Msza św. była odprawiana po łacinie, oczywiście nie rozumiałam tego języka, ale rozumiałam tajemniczość, piękno i cudowność Boga. Uwielbiałam uczestniczyć we Mszy Świętej, słuchać pięknych śpiewów, stać wobec tajemnicy Boga.
Dlatego z wielką radością oczekiwałam na moją Pierwszą Komunię, bo wierzyłam, że w ten sposób mogę być najbliżej Jezusa, przyjmując go do mojego ciała.
Miałam 8 lat, kiedy przygotowywałam się do Pierwszej Komunii. To był dla mnie dzień olbrzymiej radości. Pamiętam, że w tym dniu moja mama czesała mi włosy, nie podobało mi się, jak to zrobiła, nie było to tak, jak bym chciała, ale powiedziałam jej, nie podoba mi się, ale to nie ma znaczenia, bo dzisiaj spotkam Jezusa.
Kiedy dzisiaj patrzę na moją Pierwszą Komunię, wydaje mi się, jakby to był dzień moich zaślubin; to było jakby moje wesele, piękny czas, piękny czas z naszym Panem.
Potem, kiedy miałam 10 lat, zostałam zgwałcona. Od tego zaczęła się całkiem inna droga w moim życiu, duchowym życiu. Taka rzecz prawie zabija w człowieku duszę. Od tamtego czasu cierpię na depresję, to wykorzystywanie seksualne trwało długi czas.
– To było w Stanach Zjednoczonych?
– Tak w Stanach, ale to, co jest ważne, to że nigdy nie winiłam Pana Boga za te złe rzeczy, które mi się działy, a usiłowałam pozostać przy zdrowych zmysłach, żeby nie popaść w szaleństwo, bo czułam, że jestem blisko.
Przestałam myśleć o Bogu. Chodziłam jeszcze na Mszę św., ale cały czas towarzyszyły mi myśli o samobójstwie, żeby ze sobą skończyć, depresja była przytłaczająca. Raz mniejsza, raz większa. Nie miałam żadnej motywacji, gdy poszłam do szkoły... Było to dla mnie bardzo trudne chodzić do szkoły, bardzo trudne. Bardzo trudne, żeby robić cokolwiek znaczącego. Więc prawie że nie ukończyłam szkoły średniej, nie byłam się w stanie skoncentrować, musiałam zdać egzamin z jednego przedmiotu, z chemii, a nie miałam zaliczonego laboratorium. Porozmawiałam z nauczycielem, ponieważ wiedziałem, że bez tego nie ukończę szkoły średniej. Nie mówiłam żadnych szczegółów, ale powiedziałam mu, że mam kłopoty życiowe. Był na tyle miły, że pozwolił mi nadrobić to laboratorium i zdałam chemię ledwie, ledwie. Ukończyłam szkołę średnią i dostałem stypendium na uniwersytet, żeby grać w orkiestrze. Bo przez cały czas grałam na skrzypcach – to był dla mnie sposób ucieczki. Nie wiedziałam, czego chcę, nie miałam ochoty studiować muzyki; nie miałam żadnego kierunku w życiu, po prostu szłam tam, gdzie prowadziły mnie emocje.
W tamtym czasie wciąż jeszcze chodziłam na Mszę Świętą, ale stopniowo przestałam, przestałam całkowicie ze względu na grupę znajomych, którzy byli chrześcijanami, ale ewangelikami, i dużo dyskutowali o Kościele, krytykowali Kościół. To nie miało dla mnie znaczenia, nie przestałam przez to wierzyć w to, co Kościół naucza, ale mi to nie przeszkadzało że byli krytyczni wobec Kościoła, słuchałam, bo to byli moi przyjaciele.
A potem miałam innych przyjaciół... i zaczęła się ta część mojego życia, która była bardzo, bardzo daleko od Pana Boga, po prostu życia w grzechu. Zaczęłam dużo pić; zawsze piłam, już w szkole średniej, ale to się zwiększyło.
Mój świat, jako osoby, sprowadzał się do mojego wyglądu, bycia atrakcyjną, myślałam, że do tego sprowadzała się moja wartość.
Robiłam wiele rzeczy, które w oczach Pana Boga były bardzo złe. Wtedy o tym w ogóle nie myślałam. Szłam więc tak przez życie.
Kiedy opowiadam o moim życiu, jakie ono było, do momentu kiedy Go ponownie odnalazłam, zawsze mam przed oczami plastikowe torby, takie jakie ludzie wyrzucają na ulicę po zakupach i wiatr je rozwiewa, roznosi po asfalcie, brudne i podarte, po których przejeżdżają samochody. Takie było moje życie, to byłam ja, taka plastikowa torba niesiona przez wiatr. Szłam tam, gdziekolwiek powiało, nie miałam żadnej własnej motywacji ani kierunku, nie wiedziałam, co chciałabym robić.
Chodziłam na studia, a potem zrezygnowałam; stypendium, które miałam z powodu muzyki, obejmowało trzy lata, a kiedy się skończyło, odeszłam z uniwersytetu, nie uzyskawszy żadnego stopnia.
Może to wszystko pomogło mi zrozumieć, kim jestem jako Indianka; mój ojciec jest Amerykaninem pochodzenia meksykańskiego, moja matka jest Indianką. Wróciłam więc do rezerwatu, żeby mieszkać przez kilka lat razem z moją babcią. To był piękny czas, znowu wróciłam do kościoła, brałam udział w grupach młodzieżowych prowadzonych przez wspaniałego franciszkanina, ojca Matta. Więc to na jakiś czas mi pomogło, ale wciąż piłam.
Po jakimś czasie znowu pojechałam do Albuquerque w Nowym Meksyku, gdzie się urodziłam, gdzie mieszkałam wcześniej, znowu zaczęłam chodzić na studia, zapisałem się na różne kursy, ale znów nie miałam żadnej motywacji. Mój brak motywacji był tak duży, że zapisywałam się na kurs i ani razu nie szłam, co znaczy, że dostaje się „0” jako zaliczenie i ocenę „F”.
Tak więc raz chodziłam do szkoły, potem znowu nie chodziłam, byłam w różnych związkach, potem z nich wychodziłam, dłuższych, krótszych. Jeden trwał pięć lat, a kiedy mnie zmęczył, po prostu odeszłam bez słowa. Drugi związek był bardzo długi, ale był bardzo, bardzo zły. Żaden związek nie może być dobry, jeżeli jest bez Boga, a w tle była zawsze moja depresja; nigdy nie ustąpiła. Przez rok byłam leczona, dostawałam lekarstwa, pomagało mi to doraźnie. Ale nie zlikwidowało bólu. Więc tak wyglądało moje życie przez wiele, wiele lat. Jakoś starczyło mi energii, aby zostać paralegal. Ukończyłam kurs, dostałam świadectwo, a następnie złożyłam podanie o pracę w biurze legal aid. Reprezentowałam różnych klientów ubiegających się o świadczenia rentowe, różnych biednych ludzi z upośledzeniami, dzieci i osoby dorosłe, z zaburzeniami dwubiegunowymi, schizofrenią, uszkodzeniem wątroby z powodu brania narkotyków czy picia alkoholu, dzieci z płodowym syndromem alkoholowym, ludzi z wieloma różnymi problemami, również z silną depresją. Mogłam ich lepiej zrozumieć, ponieważ w czasie gdy byłam na studiach, chciałam studiować psychologię. Potem pomyślałam o medycynie, więc wzięłam biologię, która jest konieczna, aby ubiegać się o przyjęcie do szkoły medycznej. Dostałam nawet stypendium, aby iść na pre-med, program dla studentów native American. To było w Nowym Jorku, a kiedy miałam tam jechać... po prostu nie pojechałam. Tak skończyła się moja szkoła medyczna, moje myślenie o szkole medycznej. Ale to wszystko pomogło mi w reprezentowaniu moich klientów. Pracowałam w tym zawodzie przez pięć lat. Musiałem wtedy występować przed sędzią sądu administracyjnego, aby przedstawiać sprawy moich klientów. Musiałam się przygotować, tak jak w sądzie, do procesu. Trzeba było zadawać pytania ekspertom powoływanym przez stronę rządową, którzy zeznawali, Twój klient jednak jest zdolny do pracy i wyjaśniali dlaczego. Trzeba było obalać ich argumenty, musiałam rozumieć kartoteki medyczne. To wszystko robiłam przez pięć lat. Pewnego razu sędzia, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni, zadzwonił do mnie i powiedział: jesteś lepsza niż wielu adwokatów, którzy reprezentowali przede mną swoich klientów, powinnaś pomyśleć o studiowaniu prawa. I zaczęłam o tym myśleć. Ukończyłam moje studia bakałarskie, brakowało mi tylko 14 zaliczeń i wszystkie kursy zdałam na bardzo dobry. Dostałam rekomendację od moich profesorów i dyrektora legal aid, którzy zaświadczali o moich sukcesach w reprezentowaniu klientów, złożyłam podanie na prawo do UNM, ponieważ mieli tam program federalnego prawa w odniesieniu do Indian, jako pierwszy uniwersytet w kraju specjalizował się w prawie między rządem federalnym a plemionami indiańskimi. To chciałam studiować, zdałam więc egzamin wstępny. Chcieli ze mną oczywiście rozmawiać, ponieważ widzieli wszystkie te oceny niedostateczne w moim indeksie, więc to wszystko im wyjaśniłam. Byłam swoim pierwszym klientem, broniąc sama siebie. Zrozumieli to i przyjęli mnie na wydział prawa. Tak więc zajmowałam się prawem między federacją a Indianami. Stałam się też bardzo radykalna, prawie do tego stopni, że zaczęłam nienawidzić Europejczyków, z tego powodu jak traktowali rdzennych mieszkańców Ameryki. W tamtych czasach nie żyłam w Bogu, nie patrzyłam na to oczami Jezusa Chrystusa. Tak więc byłam radykalna, można może nawet powiedzieć, że stałam się feministką, ale co interesujące, to że nawet wówczas nigdy bym nie powiedziała, iż aborcja jest czymś dopuszczalnym. Nigdy!
– Dlaczego?
– Ponieważ wiedziałam, że to jest złe; to było coś we mnie, co mi to mówiło, że nie ma żadnego akceptowalnego powodu dla aborcji. Jest to dla mnie teraz bardzo ciekawe, jak tak patrzę na moje przeszłe życie. Ponieważ było tyle innych nauk Kościoła, które odrzucałam, byłam wtedy kimś, kogo nazywamy „kawiarnianym katolikiem”, kto sobie wybiera z nauczania Chrystusa to, co mu odpowiada. Byłam kimś takim. Pomimo mojego katolickiego wychowania; chodziłem do katolickiej szkoły od I do VIII klasy.
Ukończyłam więc prawo, zdobywając kilka prestiżowych nagród za moje osiągnięcia akademickie. Uzyskałam również prestiżowy grant od bardzo znanej firmy prawniczej w Nowym Jorku, która ma biura na całym świecie, o który ubiegali się absolwenci uniwersytetów Ivy League z Harvardu, Stanforda, a ja po prawie na UNM... Pojechałem na rozmowę do Los Angeles. Przedstawiłam projekt pracy w obronie praw dzieci z alkoholowym zespołem płodowym, reprezentowania ich na różnych forach oświatowych przy składaniu podań o renty, projekt pracy z przedstawicielami resortu sprawiedliwości, by poszerzyć wiedzę policjantów, jakie są różnice w reakcjach ludzi dotkniętych tym syndromem w stosunku do innych. I wybrano mój projekt! Dostałam ten grant.
Dlaczego o tym wszystkim opowiadam? Nie dlatego, że chcę się chwalić, nie ze względu na siebie, ale dlatego, że patrząc z dzisiejszej perspektywy, w każdym momencie mojego życia widzę Bożą rękę. Wiele razy sprowadzałam na siebie niebezpieczne sytuacje, będąc bezmyślna, kiedy mogłam kogoś zabić, na przykład prowadząc po pijanemu. Bóg był zawsze przy mnie, nie pozwolił mi umrzeć. A powiedziałabym, że gdybym wtedy, w którymś momencie mojego ówczesnego życia zginęła, poszłabym do piekła. Oczywiście, wiem, że Bóg jest miłosierny i bierze pod uwagę okoliczności, ale subiektywnie mówiąc, z mojego punktu widzenia to właśnie przychodzi mi na myśl. Fakt, że byłam w stanie ukończyć prawo, że zdobyłam te wszystkie nagrody, ten grant, że później pracowałam dla rządu federalnego w dziedzinie praw dotyczących Indian w czasie negocjowania kontraktów z plemionami przy realizacji programów federalnych – mówię o tym, ponieważ była w tym ręka Boża; widzę to jako Boże błogosławieństwo. Zarabiałam coraz więcej pieniędzy. Nigdy nie było to moim celem, nigdy nie starałam się o jakąś pracę dla pieniędzy. Wciąż jednak depresja mnie nie opuszczała, ostatecznie mój związek się rozpadł; może był zły, ale czułam się rozbita. Przyzwyczajamy się do naszych okoliczności, do rutyny, więc gdy się to zakończyło, nastał dla mnie bardzo trudny, mroczny okres, bardzo mroczny. Ale jeszcze zanim to się stało, zaczęłam ponownie chodzić na Mszę Świętą, znowu poczułam przywiązanie do Boga, czułam, jak byłam blisko Jezusa, gdy byłam dzieckiem, a więc skończył się mój związek, jestem w tym mroku, w desperacji...
I często to jest właśnie czas, kiedy możemy ponownie usłyszeć Boga, to co do nas mówi, bo cały czas był z nami, czekając. Więc, pamiętam, pewnego dnia zaczęłam ponownie chodzić na msze, poszłam do spowiedzi, stałam przed krzyżem, spojrzałam na Chrystusa, zapytałam, Panie, gdzie ja mam iść, oświeć mnie! I od tego momentu zaczęła się ponownie moja droga z Chrystusem. Nie było to łatwe, w ogóle nie było to łatwe, wciąż miałam depresję, ale rozpoczął się okres uzdrowienia, odnalazłam żarliwą miłość do Niego, znów się zakochałam w Bogu. Na zaproszenie mojej siostry Marii i jej męża włączyłam się w grupę modlitewną, katolicką grupę charyzmatyczną. Kiedy mnie zaprosiła i powiedziała, jaka to grupa, o co chodzi, brzmiało to dosyć dziwnie. Poszłam tam i to odmieniło moje życie, nauczyłam się, jak być otwarta na Ducha Świętego, jak pozwolić mu we mnie działać, więc od tego momentu oddałam się całkowicie Bogu, zostałam lektorem, katechetką, pełnię posługę. Archidiecezja ogłaszała możliwości posługi w więzieniach, więc złożyłam podanie, poszłam na interview i czekałam na dokumenty, żeby móc to robić, ale nagle tak się stało, że odnalazłam się przed kliniką aborcyjną, modląc się. Stało się to tak, że federalne ministerstwo do spraw Indian, gdzie pracowałam, było niedaleko kaplicy świętej Tekakwitha, codziennie chodziłam tam na mszę. Pamiętam postać bardzo chudego człowieka z bardzo długą siwą brodą, miał mały czerwony samochód, a na nim wielki obraz Matki Boskiej z Guadalupe. Modliliśmy się wspólnie podczas Mszy Świętej, on nie wiedział, kim ja jestem, ja nie wiedziałam, kim on jest. Ale jakoś poznaliśmy się i dowiedziałam się, że modli się przed kliniką aborcyjną. Zaczęłam więc robić to razem z nim i jest on moim ojcem duchowym w głoszeniu ewangelii życia. Będąc z nim na chodniku, wiele się od niego nauczyłam, wiele się nauczyłam, chodząc razem z nim, by pomagać ludziom. Nazywa się Philipp Legis, piękny człowiek, ma dzisiaj 82 lata i z tego co wiem, nadal jest tam, robi to na chodnikach, był wielokrotnie aresztowany, poturbowany przez policję, trafiał do więzienia. Pracował dla Operation Rescue. On jest moim serdecznym przyjacielem i ojcem. Więc najpierw zaczęłam się modlić, a potem zaczęłam rozmawiać. Jednym z członków naszej grupy modlitewnej była Claudia, kobieta z Brazylii, ożeniona z Amerykaninem, i ona wracała do Brazylii; zaprosiła nas, żebyśmy ją tam odwiedzili. Nigdy mnie to nie interesowało, nigdy przez myśl mi nie przeszło, aby jechać do Brazylii. Po roku ponownie przyjechała do USA na operację. I kiedy się o tym dowiedziałam, poprosiłam moją siostrę Marię, żeby się dowiedziała, czy chce, abyśmy się za nią modliły. Wtedy Bóg stworzył więź duchową między mną a Klaudią i kiedy zaprosiła mnie ponownie, nalegając, przyjedź, przyjedź do Brazylii, wreszcie się zgodziłam i pojechałam. I tam spotkałam siostry Fraternity of the Poor of Jesus Christ. Przyciągnęła mnie ich prostota, ich radość, ich miłość Boga, więc zaczęłam iść w tym kierunku. W zakonie była tylko jedna Amerykanka, siostra Magdalena, zaczęłam z nią korespondować i ona powiedziała, że założyciel o. Gilson chce otworzyć misję w USA i może mogłabym pracować wspólnie z siostrą Magdaleną, aby to się stało.
Poznałyśmy się bliżej z siostrą Magdaleną, poznała moją historię, część mojej historii, więc kiedy o. Gilson w 2010 roku przyjechał do USA, poprosiła mnie, żebym się z nim spotkała. Pojechałam więc do Kalifornii, spotkałam się z nim i opowiedziałam mu o sobie. On tego wysłuchał i powiedział, masz powołanie, chodź do nas. To było sześć lat po tym, jak wróciłam do Kościoła. W październiku 2010 roku pojechałam do São Paulo i zaczęłam iść z Chrystusem.
– Co tam siostra robiła, gdzie pracowała?
– Na początku w São Paulo, mamy też misję Campo Morro w Paranie, gdzie jest kaplica nieustającej adoracji. Tam rozpoczęłam swą pracę misyjną, tam modliłyśmy się 24 godziny na dobę, pracowałyśmy też z młodzieżą w ramach Gethsemane, weekendowych spotkań dla młodzieży, gdzie ewangelizuje się poprzez teatr i muzykę, przez świadectwa. Wcześniej byłam w mieście Cascavel, tam posługiwałam na ulicy wśród biednych, rozdając jedzenie. Nie zostałam tam, bo zachorowałam, więc wróciłam do Campo Morro, a potem wróciłam do Stanów Zjednoczonych i rozpoczęłam pracę misyjną w Kansas.
– Chodzi siostra cały czas w habicie, nie tak wiele zakonnic nadal posługuje w habitach, czy to pomaga?
– Habit świadczy o naszym oddaniu, poświęceniu się Bogu. Niezliczone razy nie tylko katolicy dziękowali mi za to, że chodzę w habicie, że noszę habit. Habit do nas przyciąga, ludzie chcą wiedzieć, co on oznacza, a każda część habitu ma swoje religijne znaczenie. Powiedziałabym więc, że pomaga to przyciągać do nas ludzi i w większości wypadków ludzie bardzo to szanują, to jest siła charyzmatu. Habit to siła Chrystusa w nas, życia konsekrowanego.
– Kiedy przyjechała siostra do Kanady?
– W marcu 2016 roku.
– A jak poznała siostra Mary Wagner?
– W lipcu w kościele świętej Marii zobaczyłam ulotkę z ogłoszeniem. Z powodu zainteresowania obroną życia wraz z siostrą Caritas poszłyśmy na spotkanie. To był pierwszy raz, kiedy słuchałam Mary.
– A teraz jest siostra prawie na każdym procesie i ją wspiera.
– Tak, modlitwą.
– Czym się siostry zajmują?
– Mamy tutaj posługę na ulicach wśród ubogich. Roznosimy jedzenie, przed ratuszem w Kitchener ustawiamy nasze stoły i czekamy, albo idziemy spotkać ludzi. Teraz już nas znają, są naszymi przyjaciółmi, znamy ich imiona, oni wiedzą, kim jesteśmy, jeśli nie ma nas w jakimś dniu, jeśli nie ma nas przez tydzień, pytają, gdzie byliście, gdzie byłaś w ubiegłym tygodniu.
– Czy jest tutaj potrzeba rozdawania jedzenia, jest tyle programów. Kanada jest bogatym krajem, zupełnie odmiennym od Brazylii, na czym polega tutejsza bieda?
– Są ubodzy materialnie, ale są też biedni, bo brakuje im miłości. Ubóstwo materialne to jedno, pragnienie bycia uszanowanym, pragnienie bycia wysłuchanym to drugie. Najważniejsze rzeczy, jakie robimy, to poznanie ich imion, poznawanie ich losów i historii, które chcą z nami dzielić, wsłuchiwanie się w to, co mają do powiedzenia. Ile razy ludzie po prostu podchodzą i zaczynają opowiadać, zaczynają się otwierać, mówić o problemach, jakie mają, zdrowotnych, różnych zmartwieniach, problemach z narkotykami. Nie starają się niczego ukryć, to właśnie, co jest takie zdumiewające, to okazywane zaufanie kiedy z nami rozmawiają. Spotkałam niedawno Indiankę z Manitoby. Ma płodowy syndrom alkoholowy, jesteśmy ze sobą bardzo blisko, używa takiego języka, jakiego używa, nie oceniam jej za to, po prostu słucham. Wiem, że kocha Jezusa Chrystusa, tak to czuję, co tydzień z nią rozmawiam, modlę się za nią każdego dnia, myślę o niej. Pamiętam ich twarze, są bardzo blisko mego serca.
To jest jedna posługa, którą sprawujemy, chodzimy też do więzień; m.in. do więzienia w Milton i Grand Valley w Kitchener. Mam bardzo wiele znaczących spotkań z przebywającymi tam kobietami. Można łatwo wyczuć pragnienie bezpieczeństwa, miłości, wybaczenia. Ileż razy prosiły o modlitwę, mówiły, siostro pomódl się za mnie, ponieważ boję się, że jak wyjdę, wrócę do tego samego, proszę, pomódl się za mnie. Bo one wszystkie chcą innego życia, ale czują, że nie mają środków, żeby to zrobić, więc to co im dajemy, to nasza miłość, nadzieja, Słowo Boże, kazania, to może być w formie Ewangelii, nauki, medytacji, pieśni, czasami to może być coś, co mówi o Bożej miłości; jest wiele sposobów okazywania Bożej miłości, ale myślę, że najbardziej istotny jest fakt, że tam z nimi jesteśmy, nasza obecność. Myślę, że przed nami nie było tam sióstr zakonnych w Vanier, ani nawet w Grand Valley. Pamiętam, jak kapelan w Grand Valley powiedział nam, że modlił się, by Bóg zesłał siostry. I tak się stało.
– Dlaczego siostra wybrała właśnie takie imię, dlaczego Immolacja?
– Nie wybrałam swojego imienia, Pan Bóg je wybrał. Gdy byłam w nowicjacie, powiedziano nam, żebyśmy się modliły o imię i nasz założyciel również się modlił. Znał nas wszystkie, wszystkie swoje duchowe dzieci, naszą duchowość, znał moją własną duchowość. Byliśmy pewnego dnia na Mszy Świętej i zaczął mówić o osobie, która poświęca się, oddaje się, nie pamiętam dokładnie, co powiedział, ale stwierdził, że od tej pory „będziesz znana jako Immolacja”. To jest ciekawe, ponieważ kiedy sama się modliłam, kiedy wiedziałem już, że poświecę się życiu religijnemu, to zawsze objawiało mi się coś związanego z imolacją, z oddaniem się, tak więc nieznane są ścieżki i drogi działania Pana Boga, tajemnicze są działania Boże.
– Jak siostra sądzi, dlaczego nie ma zbyt wielu powołań do życia zakonnego w dzisiejszym społeczeństwie?
– Jest dużo powołań, zależy od tego gdzie, na przykład w Brazylii jest wiele powołań, w Paragwaju bardzo dużo. Myślę, że w krajach dobrobytu trudniej jest ludziom podjąć decyzję, aby porzucić to, co w ich mniemaniu uchodzi za sukces. Nasze oczy, nasze widzenie często spoczywa na świecie materialnym, na rzeczach materialnych, zatraciliśmy przekonanie, że nie jesteśmy tylko cielesnymi istotami, że jesteśmy również duchowymi istotami, że mamy duszę, która jest wieczna, i że winniśmy o naszą wieczność zabiegać. Straciliśmy to z pola widzenia, więc nie patrzymy już na sprawy nadnaturalne, dostrzegamy tylko to, co jest tutaj, tuż przed nami; mamy też tendencję do przedkładania ponad wszystko natychmiastowej gratyfikacji, o czym świat mówi, że jest sukcesem – pieniądze, władza. Miałam pieniądze i mogłam kupić, co chciałam, mogłam pojechać, gdziekolwiek chciałam, i mówię to tylko po to, że wiem, iż to nie zaspokaja ludzkiego serca. Podoba mi się święty Augustyn, kiedy mówi, szukałem Cię, Boże, ale nie wiedziałem, że stoisz zaraz obok, zagubiłem się w twoim stworzeniu, a nie w Tobie. Bo jeśli ostatecznie odnajdujesz Go i poznajesz Jego miłość, odnajdujesz to, za czym twoje serce tak długo tęskniło.
– Jak wiele osób, z którymi miała siostra do czynienia, którym pomagała, uzyskało ten sukces? Jak efektywna jest siostry praca na ulicach? Jaka jest skuteczność takiej posługi?
– Myślę, że skuteczność posługi polega na spotkaniu z drugim człowiekiem, to samo w sobie, kiedy to rozumieją, kiedy doświadczają miłości Bożej przez nas i otrzymujemy od Nich również miłość – to jest sukces! Nie wiemy, jaka zmiana w nich nastąpi, nie wiemy, czy się zmienią, ale to, co możemy zrobić, to przynieść im Jezusa, aby spotkali go, możemy adorować Jezusa w osobie ludzkiej, dawać im do zrozumienia, że są tego warci. Sam fakt, że ich zauważamy, że do nich wychodzimy, że zauważamy ich, to już jest wielkie błogosławieństwo. Niektórzy ludzie w mieście mówią nam, po co tu jesteście; tutaj nie ma ubogich ludzi, a my odpowiadamy otwórz oczy, bo biedni są dookoła nas. To jest sukces, kiedy ludzie czują miłość Bożą, to jest sukces, kiedy czują, że są warci, ponieważ znasz i pamiętasz ich imię. Nie wyobrażasz sobie, jak wiele razy ludzie ze zdziwieniem mówią, to ty pamiętasz, jak się nazywam?! Tak, pamiętam twoje imię, modlę się za ciebie każdego dnia. Sukces jest wtedy, gdy czują w sercu radość miłości Bożej, nawet jeśli to jest tylko moment. I obietnice, jakie sobie składają. Ta Indianka, o której ci wspominałam, powiedziała, siostro, następnym razem się poprawię, a miała otwartą puszkę z piwem, i dodała, jestem taka głodna. Pytam dlaczego? Bo nie jadłam cztery dni. Dlaczego? Bo, siostro, brałam crack. Dałam jej trochę jedzenia i zanim odeszła, przytuliłam, a ona przytuliła się do mnie tak mocno. Powiedziałam jej: kocham cię, a ona: też cię kocham... To jest sukces.
– Siostro Immolacjo, dziękuję bardzo.