Recydywa saska wydaje owoce
W naszym nieszczęśliwym kraju kwitnie życie po życiu, objawiające się, jak wiadomo, w tzw. potępieńczych swarach. Potępieniec, a więc człowiek poza życiem, w kondycji swojej niczego zmienić już nie może, ale jeszcze może złorzeczyć, demoralizować innych i dopuszczać się jednego z najbardziej zagadkowych grzechów głównych. Jak zauważył św. Jan Maria Vianey, każdy grzech główny dostarcza człowiekowi przynajmniej chwili przyjemności. Np. pycha; zanim balon nie zostanie przez kogoś przekłuty, człowiek wyobraża sobie na swój temat bógwico, co niewątpliwie musi dostarczać mu przyjemności. Podobnie chciwość; któż nie chciałby wytarzać się w złocie, nawet jeśli szkoda mu wydać z tego choćby sztukę, żeby sobie z przyjaciółmi wypić i zakąsić. Nieczystość byłaby samą przyjemnością, gdyby – jak zauważył Karol Irzykowski – nie towarzyszyły temu dwie zmory w postaci obawy zarażenia i obawy zapłodnienia. Dzisiaj trzeba dodać do tego zmorę trzecią, albo i czwartą. Trzecia – to możliwość, że natrafi się na osobę podobną do legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: "Anna Grodzka" – co może być przeżyciem gorszym od śmierci – no a czwartą – że człowiek, oskarżony o "molestowanie", już do końca życia nie uwolni się od natrętnej ingerencji jakichś "obrońców praw kobiet". Obżarstwo i opilstwo – dopóki nie wystąpią objawy niestrawności albo dopóki nie zbuntuje się wątroba, przyjemności jest całkiem sporo. Gniew – ach; człowiekowi rozgniewanemu wydaje się, że jest nie tylko lepszy od innych, ale również – że rozstawia ich po kątach, aż czuje – jak śpiewał Wiesław Michnikowski – że "mu mija" i zaczyna się wstydzić tamtego wybuchu. Lenistwo – to byłaby przyjemność, gdyby ktoś za to płacił, ale niestety nie ma głupich. I tylko jeden grzech – powiada święty kapłan Chrystusa – nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, przeciwnie – od samego początku przysparza mu niewymownej udręki. Zazdrość – bo o niej mowa – jest dowodem zarówno na tajemniczość natury ludzkiej, jak i jedynym grzechem głównym możliwym do praktykowania w fazie życia po życiu.
Nasi Umiłowani Przywódcy, którzy samodzielne uprawianie prawdziwej polityki mają od bezpieczniaków surowo zakazane, zajmują się już tylko sobą, co wyraża się zarówno w potępieńczych swarach, jak i przekomarzaniach, mających stworzyć pokazową namiastkę życia politycznego.
Jak przypuszczałem, pomysł biłgorajskiego filozofa, by nasz nieszczęśliwy kraj wystawić na pośmiewisko świata poprzez wysunięcie na stanowisko wicemarszałka Sejmu osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: "Anna Grodzka", zreflektował Umiłowanych Przywódców. Postęp – owszem – ale w granicach przyzwoitości. Podobnie myślał Jarosław Haszek, zakładając Partię Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa). Wykombinowali sobie tedy, że owszem – kandydaturę osoby legitymującej się – i tak dalej – można będzie głosować dopiero wtedy, jeśli w Prezydium Sejmu będzie wakat na skutek odwołania albo rezygnacji wicemarszalicy Wandy Nowickiej. Tedy wbrew jej macierzystemu klubowi, który cofnął jej rekomendację, pozostałe kluby stają murem za Nowicką, żeby tylko nie dopuścić do najgorszego.
Biłgorajski filozof, któremu w ten sposób psują zabawę, zapowiedział wyrzucenie Nowickiej z klubu. No cóż; mała szkoda, krótki żal, tym bardziej że – po pierwsze – w klubie biłgorajskiego filozofa aż roi się od typów spod ciemnej gwiazdy (w sprawie z powództwa Jana Kobylańskiego przeciwko Radosławowi Sikorskiemu niezawisłe sądy orzekły, że określenie: "typ spod ciemnej gwiazdy" nie przekracza granic dozwolonej prawem krytyki, tedy korzystajmy!), a po drugie – funkcja wicemarszalicy to co najmniej 5 tysięcy złotych miesięcznie dodatkowo. Ileż takich miesięcy czeka nas jeszcze do końca parlamentarnej kadencji w roku 2015? Nic dziwnego, że na pani Nowickiej pogróżki biłgorajskiego filozofa nie robią specjalnego wrażenia.
Oczywiście na przekór Umiłowanym Przywódcom i znienawidzonej konserwie, postępowi mikrocefale rozpływają się w uwielbieniu dla osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi – i tak dalej – a jeśli potępieńcze swary potrwają jeszcze trochę, to kto wie – może obwołają ją Miss Polonią – od czego świat już prawie na pewno nas pokocha. Przysłowie powiada, że "każda potwora znajdzie swego amatora" – co w naszym nieszczęśliwym kraju niestety się sprawdziło, i to w skali masowej.
Tymczasem, kiedy w Sejmie i w niezależnych mediach toczą się potępieńcze swary, nasi okupanci za pośrednictwem rządu podsunęli Sejmowi projekt ustawy o uczestnictwie zagranicznych funkcjonariuszy w operacjach na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Gołym okiem widać, że chodzi o tzw. bratnią pomoc w tłumieniu rozruchów i trzymaniu naszego mniej wartościowego narodu tubylczego za mordę. W perspektywie zaostrzenia "walki z faszyzmem" i realizacją scenariusza rozbiorowego, potrzeba stworzenia pozorów legalności dla takich targowickich praktyk wydaje się paląca, toteż nic dziwnego, że rząd skierował projekt tej ustawy do Sejmu akurat teraz, kiedy objawy kryzysu coraz dotkliwiej dają o sobie znać. Ciekawe, czy ten kolejny, milowy krok w kierunku osłabienia suwerenności Polski, napotka jakiś sprzeciw ze strony Umiłowanych Przywódców – choćby taki, jaki objawił się w przypadku pomysłu udelektowania nas instytucjonalizacją "związków partnerskich".
Obok pobożnego ministra Gowina, który nie tylko zarzucił wszystkim projektom niekonstytucyjność, ale w dodatku zmobilizował ponad 40 posłów Platformy Obywatelskiej do głosowania za ich odrzuceniem, najostrzej swój sprzeciw wyrazili posłanka PiS Krystyna Pawłowicz i czarnoskóry poseł PO, John Godson, który w dodatku w programie znanego z żarliwego obiektywizmu red. Tomasza Lisa otwartym tekstem stwierdził, że homoseksualizm jest grzechem.
Mikrocefale mają w związku z tym potężny dysonans poznawczy, bo myśleli, że poseł Godson, jako Murzyn, będzie śpiewał z właściwego klucza, a tymczasem on swoje wie i najwyraźniej nic sobie z tego całego gówniarstwa nie robi. Do tego doszło, że poseł Godson musi pouczać przedstawicieli katolickiego narodu polskiego, co jest grzechem, a co nie jest.
Ale sprawdza się na nas to, przed czym Pan Jezus ostrzegał Żydów, którym się wydawało, że jako potomkowie Abrahama, zjedli wszystkie rozumy: "a nie próbujcie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca – bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi". I rzeczywiście; miałem kiedyś w grupie studenta Murzyna – i tylko on jeden wiedział, na czym polegał polski przedwojenny program prometejski, a żaden ze studentów Polaków – nie, bo w ogóle o nim nie słyszeli. Czyż w tej sytuacji możemy się dziwić, że tubylcza razwiedka też chce skorzystać z pomocy gestapo, NKWD i Mosadu, żeby wziąć nas za mordę?
Rozwiązania siłowe – swoją drogą, a rozwiązania polityczne – swoją. W środowisku naszych okupantów najwyraźniej trwa burzliwa fermentacja na temat przebudowy sceny politycznej. Wszystko – jak powiadają gitowcy – "gra i koliduje", to znaczy – ma być lewica z Aleksandrem Kwaśniewskim, prawica z pobożnym ministrem Gowinem i centrum z Januszem Piechocińskim z PSL.
Aliści Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu odtajnił materiały dotyczące tajnych więzień CIA w Polsce, co może nie tylko doprowadzić do poważnych komplikacji w rekonstruowaniu lewicy, zwłaszcza z Leszkiem Millerem i Aleksandrem Kwaśniewskim na czele – ale również – a może nawet przede wszystkim – może być sygnałem eliminowania obecności amerykańskiej agentury w naszym nieszczęśliwym kraju, w następstwie czego pozostanie tu już tylko agentura niemiecka, rosyjska i izraelska – wszystko zgodnie ze scenariuszem rozbiorowym, w ramach którego Niemcy doprowadzają do zgodności art. 116 swojej konstytucji mówiącego o granicy z 1937 roku ze stanem faktycznym, Rosjanie – do utworzenia między zjednoczonymi Niemcami a "swoją" częścią Europy "strefy buforowej", a więc obszaru rozbrojonego i pozbawionego przemysłu ciężkiego, którym administrowała będzie szlachta jerozolimska. Dopiero na tym tle możemy w pełni zrozumieć charakter i wagę rządowego projektu ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy w operacjach na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej.
Stanisław Michalkiewicz
Polecamy książkę i magazyn "Egzorcysta"
Lobbing w USA
Wciąż wśród wielu Polaków pokutuje irracjonalnie pozytywna wizja Ameryki. Rzekomego światowego strażnika demokracji, praworządności, wolności i wartości. Złudzenia co do USA, tak jak wszystkie zabobony, wynikają z niewiedzy. Doskonałą odtrutką na to szkodliwe uwielbienie dla USA może być książka Konrada Oświecimskiego "Grupy interesu i lobbing w amerykańskim systemie politycznym" wydana przez WAM.
Amerykańska polityka realizuje cele określone przez grupy interesów znajdujące się poza kontrolą obywateli, działające często wbrew interesom Amerykanów, na szkodę mieszkańców USA. Dziś ten patologiczny mechanizm jest coraz bardziej dostrzegalny dzięki wyzwoleniu debaty publicznej w Internecie – co narzuciło też ton debaty mediom i politykom. Jednym z wyrazów patologicznego wpływu grup interesu jest problem korupcji we władzach Stanów Zjednoczonych. Z drugiej jednak strony, brak dostatecznej wiedzy o rzeczywistości grup interesu sprowadza debatę do nadmiernego ich demonizowania i niedostrzegania, że są one czasami reprezentantami pewnej części społeczeństwa.
W pierwszym rozdziale swojej pracy Konrad Oświecimski nakreślił naukowe ramy swoich dociekań nad zjawiskiem wpływu grup interesu na politykę USA. Zdefiniował pojęcia interesów politycznych i grup interesów. Rozróżnił pojęcia grup interesów, partii politycznych i grup pierwotnych. Dokonał podziału grup interesów ze względu na: rodzaj członkostwa, sposób finansowania grupy, charakter relacji pomiędzy członkami, charakter reprezentowany przez grupę, obszar interesów, cel powstania grupy. Opisał przyczyny tworzenia się grup, zwracając uwagę na takie aspekty, jak: dobra kolektywne i selektywne, dylemat akcji kolektywnej, okoliczności, w których grupy mogą przezwyciężać problem akcji kolektywnej, korzyści oferowane członkom przez grupy, najczęściej stosowane rodzaje zachęt, okoliczności wpływające na stosowanie przez grupy poszczególnych kategorii zachęt, założyciele grup, patroni grup, korzyści i zagrożenia wynikające ze zjawiska patronatu, i inne okoliczności ułatwiające organizowanie się grup. Autor w rozdziale pierwszym swojej pracy opisał też proces decyzyjny w grupach, porównując strukturę grupy do struktury państwa, ukazując, jak struktura decyzyjna warunkuje pozycję grupy w debacie. Opisując grupy interesu w Stanach Zjednoczonych, przybliżył polskim czytelnikom takich graczy na amerykańskiej scenie politycznej, jak: korporacje, organizacje o charakterze ogólnym reprezentujące biznes, organizacje branżowe, organizacje zawodowe, związki zawodowe, grupy konsumenckie, grupy ekologiczne, organizacje etniczne, organizacje feministyczne, grupy religijne, organizacje osób o zaburzonej seksualności, organizacje polityczne, grupy zajmujące się jedną kwestią, think tanki. W pracy szczegółowo zostały omówione dwie organizacje: National Rifle Association reprezentująca zwolenników posiadania broni palnej i National Organization for Women domagająca się mordowania nienarodzonych dzieci. Konrad Oświecimski w rozdziale pierwszym opisał też amerykańskie grupy interesu jako system.
W rozdziale drugim polskim czytelnikom zostało przybliżone zjawisko udziału grupy interesu w procesie wyborczym; regulacje prawne dotyczące tego zjawiska, mechanizmy finansowania przez grupy interesu swoich reprezentantów. Wszelkie aspekty działalności Komitetów Akcji Politycznych – instytucji, które służą transferowi pieniędzy od grup interesów na działalność polityczną, kampanie polityczne, partie polityczne. W drugim rozdziale zostało też opisane pozafinansowe zaangażowanie grup w proces wyborczy: udzielanie formalnego poparcia, nakłanianie do wzięcia udziału w wyborach, kreowanie własnych kandydatów i wykorzystanie w tym procesie Internetu.
W rozdziale trzecim pracy zostało zdefiniowane i opisane zjawisko lobbingu, regulacje prawne lobbingu, uczestnicy lobbingu bezpośredniego, rodzaje podmiotów prowadzących lobbing, praca byłych polityków w lobbingu. Konrad Oświecimski, opisując proces lobbowania, przybliżył czytelnikom wagę informacji w procesie lobbingu, rodzaje przekazywanych informacji, kwestie wiarygodności informacji, kanały lobbingu, miejsce i cel działań lobbystycznych, wpływ lobbingu na proces stanowienia prawa, odmienne strategie lobbowania przyjaciół oraz wrogów. Lobbing na poszczególnych szczeblach władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej.
W rozdziale czwartym opisany lobbing oddolny, bezpośredni i pośredni, charakterystyki tych form oddziaływania, udział obywateli w akcjach lobbingowych, formy mobilizacji wolontariuszy do udziału w akcjach, mechanizmy kształtowania opinii publicznej, sposoby przyciągania uwagi mediów.
W aneksach, następujących po podsumowaniu, autor zawarł wywiady z lobbystami reprezentującymi zwolenników: prawa do posiadania broni palnej i mordowania nienarodzonych dzieci.
•••
Egzorcysta styczeń 2013
Czytelników najnowszego numeru Egzorcysty wita z okładki seksowna wampirzyca. Moim zdaniem, nie jest to najlepszy pomysł. Zło powinno być ukazywane w prawdziwej swojej formie, jako szpetne i odpychające, a nie w takiej, w jakiej demony chciałyby, by było widziane przez ludzi. Seksowne wampirzyce kreują pozytywny wizerunek patologii wampiryzmu jako atrakcyjnej rozrywki seksualnej.
W pierwszym artykule Bernard Kwiatkowski dzieli się swoimi negatywnymi wrażeniami z Castle Party w Bolkowie. Prócz trafnego napomknięcia o marnowaniu na ten cel pieniędzy podatników – szkoda, że autor nie rozwinął tego tematu, artykuł nie zawiera informacji przydatnych w walce z okultyzmem i ogranicza się do narzekania na młodych i ich hałaśliwą muzykę.
Duchowość charyzmatyków czytelnikom przybliża ojciec Józef Witko w wywiadzie udzielonym Arturowi Winiarczykowi. Czytelnicy poznają rodzaje modlitw charyzmatycznych: o uzdrowienie duszy lub ciała lub o uwolnienie, moc sakramentu pokuty uzdrawiającego ducha, sakramentów i modlitw uzdrawiających oraz uwalniających duszę, medycyny i modlitwy uzdrawiającej ciało oraz skutki niemoralności będącej chorobą duszy prowadzącej do chorób ciała. Ojciec Witko przybliżył w swoim wywiadzie też fenomeny modlitwy charyzmatycznej: glosolalie, czyli niezrozumiały bełkot, ksenoglosje, czyli mówienie obcymi językami, prorokowania, utraty świadomości zwane zaśnięciem w Duchu Świętym, niekontrolowaną radość towarzyszącą otwarciu stanom ekstatycznym, fizyczne oznaki Bożego nadejścia – wiatr, ciepło, niekontrolowane emocje, świadczenie o innych na podstawie przesłania od Boga, próby zakłócania modlitw przez demony. W wypowiedziach ojca Witki może zaniepokoić przekonanie zakonnika, że przekleństwa, uroki, okultyzm przodków czynić mogą człowieka zniewolonym przez demony oraz sugestie o dobroczynności pielgrzymek do znanego z demonicznych manifestacji Medjugorie.
Dość schizofreniczne są zamieszczone w numerze 5 "Egzorcysty" wspomnienia Agnieszki Marii Dembek, która poprzez dyskusje z demonem została opętana, potem napisała podyktowaną przez demona książkę, zaangażowała się w wampiryzm, by odrodzić się po egzorcyzmach. Na opętanie miały ją otworzyć grzechy przodków – to kolejny raz powtórzona w piśmie ta sama niezwykła teza o determinizmie przeszłości. Dziś dająca świadectwo dostrzega wokół siebie demony, w tym w dzieciach.
W artykule księdza Jarosława Cieleckiego czytelnicy znajdą informacje o epidemii opętań i zniewoleń demonicznych wśród młodzieży. Odpowiada za to nachalne popularyzowanie okultyzmu. Taka szkodliwa działalność ma miejsce także w polskiej edukacji. Do programu nauczania w szkołach średnich wprowadzono propagowanie: różdżkarstwa, wróżbiarstwa, bioenergoterapii. Ksiądz przybliżył czytelnikom swoje doświadczenia z demonami podczas modlitw o uwolnienie, kontaktów z ludźmi którzy zawarli pakt z demonem.
Wincenty Łaszewski przybliżył czytelnikom postać francuskiego księdza wizjonera Jeana Edouarda Lamy i Marii z Agredy. Grzegorz Górny – konflikty księdza Michała Sopoćki z innymi duchownymi.
Jednym z najbardziej interesujących artykułów jest tekst Grzegorza Felsa ukazujący związki mody na wampiryzm z satanizmem. Autor w swoim artykule przybliża czytelnikom: nurty satanizmu – jeden odrzucający realne istnienie szatana i drugi uznający realne istnienie demonów, satanizm wampiryczny uznający, że picie krwi daje moc i przychylność szatana, popularność wampiryzmu w subkulturze gotów, środowisko osób praktykujących wampiryzm.
Niezwykle cennym artykułem jest tekst Sławomira Zatwardnickiego ukazującego szkodliwość fundamentalizmu biblijnego. Ksiądz Józef Maciąg w swoim artykule opisał egzorcyzmy dokonywane przez Jezusa. Małgorzata Nawrocka w swoim tekście przeprowadziła analizę literacką obecności tematu wampiryzmu we współczesnej popkulturze. Juliusz Całkowski ukazał znaczenie symbolu pelikana w kulturze katolickiej. Piotr Mamcarz swój trudny w odbiorze tekst poświęcił wampiryzmowi energetycznemu. Ksiądz Marek Chmielewski opisał Jezusa i Maryję jako wzory do naśladowania. Ojciec Aleksander Posacki opisał obecność wampiryzmu w kulturze ludowej i popkulturze, związki wampiryzmu z szamanizmem i satanizmem.
Numer kończy skandaliczny tekst ojca Wita Chlondowskiego, który wbrew faktom twierdzi, że Kościół nie wypowiedział się w sprawie Medjugorie – pomimo że Kościół zrobił to dwa razy ustami osoby do tego uprawnionej, czyli biskupa miejsca, który wykluczył pochodzenie od Boga zjaw z Medjugorie.
Jan Bodakowski
Teksty ukazały się pierwotnie
na portalu Prawy.pl
http://www.prawy.pl/
Kondotierom...
W styczniowym (I 2013) "Uważam Rze – Historia" (podobno ostatnim w tym kształcie redakcyjnym z Piotrem Zychowiczem na czele) pojawił się tekst red. Adama Tycnera pt. "Polscy kondotierzy" (str. 40-42). Wiedziałem o tym wcześniej, gdyż redakcja zwróciła się do mnie z prośbą o udostępnienie zdjęć Rafała Gan-Ganowicza – bohatera mojego filmu dokumentalnego, przyjaciela.
Czekałem na ten tekst z niecierpliwością, gdyż do dzisiaj w Polsce wykoślawiany jest nie tylko obraz Żołnierzy Wyklętych, ale przede wszystkim polskich Kondotierów (najemników). Większość Kondotierów już zmarła lub ślady po nich zaginęły. Nie pozostawili po sobie zbyt wiele materiałów tekstowych czy dokumentów. Do unikatów należą wspomnienia lub strzępy prywatnych rozmów z przyjaciółmi. Nawet ta bardzo uboga dokumentacja nie może się niestety przebić do świadomości społecznej, aby odeprzeć ogromną masę zmanipulowanych dziennikarskich tekstów, służących lewicowej polityce, którą to przez lata zagospodarowały "temat najemników" w ogóle. Otóż wśród najemników dobrymi byli tylko ci z lewej strony, a jeśli byli jacyś inni, to tylko ci źli z prawej strony. Ci źli to mordowali biednych Murzynów, robili to przez chciwość za pieniądze, byli zwichrowani, alkoholicy, zboczeńcy i zawsze bandyci… Dzięki wielkiej lewicowej propagandzie dzisiaj każdy Europejczyk i nie tylko "wie", że najemnik Che Guevara to ideowy wojownik o wolność uciśnionych i nadal szerzy się jego kult wśród światowych "elit". Profesorowie, dziennikarze, filmowcy utwierdzają opinię światową, jaki to wielki bohater epoki. W konsekwencji nieświadoma historycznych uwikłań lewicowego najemnika opłacanego przez Castro i ZSRS młodzież nadal obnosi się w koszulkach z jego podobizną.
Natomiast dzisiaj nikt nie potrafi przytoczyć nazwiska ani jednego najemnika walczącego po tzw. prawej stronie. No może czasami pojawi się nazwisko Boba Denarda jedynie w kontekście francuskiego watażki opłacanego przez kapitalistyczne koncerny.
Dla porównania odsyłam do popularnej Wikipedii, ile napisano o jednym i drugim.
Tekst Adama Tycnera przywołał w mojej pamięci długie, wieloletnie rozmowy z opisywanym w tekście, zmarłym w 2002 Rafałem Gan-Ganowiczem, polskim Kondotierem. Wróciły nazwiska jego przyjaciół, z którymi walczył w Kongu i Jemenie. Wróciły zabawne anegdoty, rozterki życiowe, plany… Oczywiście również to wszystko, czego nie udało się umieścić w moim filmie o Rafale Gan-Ganowiczu…
Film, którego koprodukcja była przez pięć lat skutecznie blokowana przez TVP, kiedy został w 1997 roku ukończony, spotkał się z natychmiastową cenzurą wytoczoną podczas kolaudacji (zatwierdzenia filmu) w TVP. Tylko dzięki red. Andrzejowi Potockiemu, który ujawnił zapis cenzorskiej kolaudacji w tygodniku "Życie", później także dzięki Lidze Republikańskiej z Mariuszem Kamińskim na czele, piosenkarzowi Tadkowi Sikorze, ok. 60 posłom i senatorom, wreszcie widzom w kilku miastach w Polsce (kina pękały w szwach) udało się zmusić TVP do wycofania się z absurdalnych, bo ideowych zarzutów, w tym personalnych oskarżeń, oraz do natychmiastowej emisji filmu (w trybie pilnym, w programie 1 TVP nagle zmieniono ramówkę, co zdarza się tylko w wyjątkowych wypadkach o światowej randze).
Dzisiaj, dzięki drugiemu obiegowi, myślę, że film jest bardziej znany, choć nie wiem, czy red. Adam Tycner go widział… Znakomite wspomnienia Rafała Gan-Ganowicza pt. "Kondotierzy" jak sądzę czytał, bo to wynika z tekstu, jednakże chyba mało przeanalizował temat artykułu, który miejscami – moim zdaniem, ociera się o poprawność polityczną. Z jednej strony zauważa, iż między polskimi Kondotierami były jakieś różnice, a z drugiej "wrzuca" ich do tego samego worka.
Cytuję: "Między ludźmi pokroju Zumbacha a takimi jak Gan-Ganowicz istniała duża różnica. Gan-Ganowicz ze względów ideowych odrzucił propozycję wysłannika Fidela Castro, który oferował mu dobry kontrakt w służbie rewolucji w Boliwii. Gan-Ganowicz prowadził bowiem swoją prywatną wojnę z komunistami. Jan Zumbach nie miał podobnych oporów. O mały włos nie wstąpił w szeregi wspieranej przez ZSRS armii rewolucyjnej w Jemenie. Łączyło ich natomiast to, że uczestniczyli w wojnach, w których obydwie strony, niezależnie od ideowych konotacji i międzynarodowych powiązań, dokonywały okrutnych zbrodni na cywilach (moje podkreślenie). Gan-Ganowicz we wspomnieniach raczej pomija ten temat, skupiając się na opisach rzezi dokonywanych przez swoich marksistowskich przeciwników. Jan Zumbach natomiast dość otwarcie przyznaje się do zrzucania bomb na cywilów"…
Otóż, wracam do mojego filmu z Rafałem, który dobitnie odnosi się do tych faktów i prowadzenia wojny w Kongu, że "…ich rolą była walka z rebelią komunistyczną. Głównym celem było oszczędzenie ludności cywilnej oraz wprowadzanie normalizacji, aby szkoły zaczęły funkcjonować, przychodnie zdrowia…" itd…. Wyraźnie również zaznaczył, iż miał "świadomość, że strzela do niewinnych ludzi, ale to, że ci ginęli z jego ręki, obciąża tych, co tych ludzi do tego zmuszali". Po chwili dodał: "żołnierz jest od tego, by ginąć na froncie, a nie jego żona czy córka". W Jemenie walczył już z prawdziwie wyszkoloną armią i sowieckimi "doradcami".
Tu zmierzam do pewnego porównania istoty filmu i problemu z jego powstaniem czy wymową a tekstem red. Adama Tycnera. Kiedy "wojowałem" o produkcję tego filmu w TVP, sugerowano mi, abym przedstawił Rafała Gan-Ganowicza jako najemnika – psa wojny, biegającego z pistoletem w ręku i strzelającego do biednych, bezbronnych Murzynów… Myślę, że cała ta złość decydentów TVP (reżyserów-cenzorów (!), jak Tadeusz Pałka, Krzysztof Lang, Paweł Łoziński, Andrzej Fidyk) wynikała nie z faktu, że Rafał Gan-Ganowicz walczył jako najemnik gdzieś tam w świecie, ale to że walczył z komunizmem oraz potrafił dobitnie to umotywować na podstawie faktów. Niestety, w tekście red. Adama Tycnera brakuje tak ważnej – głębszej oceny wyrażanej przez Rafała Gan-Ganowicza. Rozumiem, że red. Adam Tycner starał się "o obiektywizm" w stosunku do Kondotierów o różnych temperamentach, charakterach itd., jednakże należało ów obiektywizm zderzyć z jednostronną i zniekształconą wiedzą społeczeństwa na ten powyższy temat.
Uważam, iż nadal wielu polskich Kondotierów – patriotów, nie jest w naszym kraju docenionych, a tym bardziej zrehabilitowanych. Przypominam, że na Rafale Gan-Ganowiczu do końca życia ciążył wyrok śmierci wydany przez komunistyczną bezpiekę. Stąd mam nadzieję, że ci polscy tułacze, żołnierze bez armii, kiedyś zrzucą to lewicowe błoto, jakim byli i są oblepiani przez dziesiątki lat.
Zachęcam więc do lektury książki Rafała Gan-Ganowicza pt. "Kondotierzy" (niestety biały kruk) oraz oglądania filmu pt. "Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza" (niestety też unikat…).
Piotr Zarębski
reżyser
Łódź, styczeń 2013
Dlaczego on?
Kiedy Prymas Glemp został wyniesiony do tej godności, wielu ludzi pytało – dlaczego on? Odpowiedział na to pytanie swoim pięknym życiem.
Dzisiaj wiele osób sądzi, że Prymas Glemp był ostatnim Prymasem Polski – kapłanem, którego autorytet sięgał poza Kościół i obejmował naród; kapłanem, który trwał z narodem. Dzisiaj, w sytuacji wielkiego zamieszania społecznego w Ojczyźnie i zamieszania w samym Kościele, z wielkim szacunkiem żegnaliśmy Kardynała, którego za życia wielu nie postponowało, a który potrafił mówić prawdę wbrew poklaskowi mediów, nawet wtedy gdy była bardzo niewygodna. Przykładem są poniższe słowa Prymasa wypowiedziane w czasie pamiętnego ataku amerykańskich środowisk żydowskich na Karmel w Auschwitz:
Dialog systematycznego wyjaśniania rzeczy trudnych, a nie przedkładania żądań. Mamy swoje winy wobec Żydów, ale dziś chciałoby się powiedzieć: Kochani Żydzi, nie rozmawiajcie z nami z pozycji narodu wyniesionego ponad wszystkie inne i nie stawiajcie nam warunków niemożliwych do wypełnienia. Siostry karmelitanki, mieszkające obok obozu w Oświęcimiu, chciały i chcą być znakiem tej ludzkiej solidarności, która obejmie żywych i umarłych. Czyż, Szanowni Żydzi, nie widzicie, że wystąpienie przeciw nim narusza uczucia wszystkich Polaków, naszą suwerenność z takim trudem zdobywaną? Waszą potęgą są środki społecznego przekazu, będące w wielu krajach do waszej dyspozycji. Niech one nie służą rozniecaniu antypolonizmu.
Proste słowa, których wówczas nie wypowiedział ze strachu żaden znaczący polski polityk. By mówić prawdę, trzeba przestać się bać tego, co może nam zrobić ten świat, a troszczyć o to, co będzie z nami w tamtym. I śp. Prymas Polski Józef kardynał Glemp dał tego przykład.
•••
Nie ma co, silne mamy w Ontario kobiety, nie zaryzykuję stwierdzenia, że tak jak rosyjskie, ale blisko, i nie mówię tu o męskiej postawie naszej nowej premierowej, ale o całkiem zwykłej radnej pani Anie Bailao, którą policja złapała w październiku jadącą w nocy bez świateł.
Pani radna – okazuje się – ma bardzo mocną głowę, przyznała się do prowadzenia samochodu przy poziomie C2H5OH przekraczającym 0 koma 8 promila, a prokurator uznał, że nie była wstawiona (pod wpływem). Prawo odróżnia bowiem karę za zawartość alkoholu we krwi od "bycia pod wpływem". Całkiem słusznie – znałem w życiu kilku takich, co nawet po ćwiartce nic nie było poznać.
Zastanawiam się tylko głęboko, jak to było możliwe, że pani radna, mimo przekroczenia poziomu, nie była pod wpływem, skoro jechała w ciemną noc bez włączonych świateł. Jest to wiele gorszy wynik od pewnego radzieckiego pilota, który dla kurażu obalał przed lądowaniem w trudnych warunkach stakan wodki, a potem bezbłędnie sadzał tupolewa. Zastanawiam się też głupio, czy aby ta "mocna" głowa pani radnej nie jest związana z politycznym zesznurowaniem jej koterii...
Wracając zaś do naszej – z czeska zaciągając – premierki wynne-owej, to szczerze mówiąc, mam w nosie, czy jest z niej panna czy mężatka, ergo z kim śpi. W naszej prowincji nie takie rzeczy już się działy, zaś czy pani Wynne okaże się prowincyjną Kim Campbell, zaraz zobaczymy, chciałbym tylko przypomnieć, że to za "katolickiego" premiera McGuinty'ego, Ministerstwo Oświaty zmusiło szkoły katolickie do zakładania homoklubów. A więc nie patrzmy na to, kto się jak deklaruje, tylko co robi.
•••
Montreal to nie ma szczęścia do infrastruktury komunalnej. A tu się wiadukt zawali, a tu im rura pęknie – tym razem całkiem spora – wodociągowa półtorametrowa.
Dlaczego? Bo Montreal czasy świetności ma już za sobą i teraz się sypie. Jest to przykładowy obrazek tego, co powoli dzieje się z większością infrastruktury amerykańskiej. Oczywiście Montrealowi daleko do takich prymusów rozkładu jak Detroit, ale biorąc pod uwagę, z jakiego poziomu upada... Wszak jeszcze na początku lat 70. była to wizytówka Kanady, nowoczesna metropolia, z pięknymi autostradami, metrem, organizator wystawy światowej etc. Dzisiaj wiadukty spadają na samochody i puszczają grube rury.
Czy taki może być los Toronto? Oczywiście dzisiaj nic na to nie wskazuje, dzisiaj jest jak w Montrealu w latach 60. – buduje się, tylko tak małymi szarpnięciami usuwa się miastu dywanik spod stóp – pada sektor produkcyjny. No ale nas to jeszcze nie dotyczy.
Naprawdę?
Andrzej Kumor
Mississauga
Z OSt FRONTU: Smutna rocznica
Mija 140. rocznica wybuchu Powstania Styczniowego. Nie jest ona szczególnie obchodzona przez władze III RP, choć nawet za Gomułki obchodzono ją całkiem uroczyście.
Przede wszystkim chciałbym zacytować pisarza Tomasza Jeża, który pod koniec XIX w. stwierdził, że wszystkie powstania polskie skierowane przeciw Moskalom, bo oni zaharapczyli ponad 80 proc. przedrozbiorowej Polski, wybuchały, kiedy nasz najeźdźca nie miał innych kłopotów, a właśnie trzeba było robić je, kiedy miał – jak np. podczas wojny krymskiej w 1856 r.
Dalej trzeba stwierdzić, co się zapomina, że różnym państwom w różnych okresach były one na rękę. Powstanie listopadowe wybuchło na skutek plotki, że gdy polskie wojska będą poza krajem uśmierzać powstanie w Belgii, to car wtedy zniesie autonomię Królestwa Polskiego. To uratowało Belgię, ale ile kosztowało Polskę. Na powstanie styczniowe żydowski bankier Kronenberg przywiózł z Londynu 5 milionów rubli, bo Anglicy chcieli, by Moskale nie pchali się przez Afganistan do Indii. Ba, jeszcze raz Anglicy chcieli je wywołać w 1876 r. Dali jednemu z polskich arystokratów spore pieniądze,ale już Polacy nie dali się na to nabrać.
Powstanie listopadowe nie było sensu stricto powstaniem, a wojną Królestwa Polskiego z Cesarstwem Rosyjskim, bo walczyły regularne wojska polskie wyposażone w artylerię, jakiej walczący 30 lat potem nie mieli. Jeśli ten zryw przeciw Moskwie się nie powiódł, to jak mógł się powieść kolejny zryw, gdzie Polacy nie mieli regularnej armii, byli słabo uzbrojeni i nie bardzo mieli sprawnych dowódców?
Kolejne powstania były też kolejną klęską społeczną i gospodarczą Polski. Niesamowitą stratą było przerzedzenie polskiej elity. W powstaniu listopadowym moc Polaków zginęło i kilkadziesiąt tysięcy poszło na Sybir. Moc zdolnych Polaków emigrowało. Po skończeniu studiów we Francji zrobili bardzo dużo dla Ameryki Łacińskiej zamiast dla Polski. Ba, kilku oficerów z tego powstania znalazło się w Szwajcarii i założyło manufaktury produkujące zegarki. Między innymi tak powstała słynna dziś firma Patek Philippe. Po powstaniu styczniowym było podobnie.
Dalej, szlachta zaciągała długi, które trzeba było latami spłacać. Podczas powstania styczniowego szlachta opodatkowała się dokładnie tyle, ile płacono podatków Moskalom. Ci dowiedzieli się o tym i potem podatki w Królestwie Polskim katolicy płacili przez 20 lat dwa razy takie, jak płacili prawosławni.
Opowiadała mi nieżyjąca Matka, że kilka lat przed wojną pewien profesor Politechniki Warszawskiej obliczył, ile Żydzi zarobili na kolejnych powstaniach. Np. kupowali przez podstawionych Rosjan skonfiskowane majątki. Niestety, nie potrafiłem odnaleźć jego książki.
Ostatnio czytałem kilka artykułów na temat powstania, ale nigdzie nie natrafiłem na nazwisko margrabiego Wielopolskiego, a właśnie on przez kilka lat przed powstaniem sprawował funkcję premiera kraju i sytuacja Polaków radykalnie się poprawiła. Przywrócił rozwiązany po 1832 r. Uniwersytet w Warszawie pod nazwą Szkoły Głównej, a jego studenci nie poszli do powstania. W momencie powstania był tylko jeden urzędnik carski – generał gubernator, Królestwo Polskie zaczęło się bardzo rozwijać, co oczywiście przerwał wybuch powstania.
Po powstaniu było moc represji, zlikwidowano szkolnictwo polskie, nie wolno było mówić na ulicach po polsku, a społeczeństwo popadło w marazm, który trwał 30 lat.
Sprawa "Starucha"
Od lipca w areszcie na Rakowieckiej w Warszawie siedzi wódz kibiców, młody Piotr Staruchowicz, przezywany "Staruchem", który zasłynął okrzykiem przeciwko premierowi, nazywając go "matołem".
Ten przywódca kibiców został aresztowany przed Euro i władze dawały do zrozumienia, że robią to "profilaktycznie", by nie było na stadionach rozruchów. Euro minęło, a "Staruch" nadal siedzi, a co kilka miesięcy przedłużają mu areszt tymczasowy i, co gorsza, siedzi w izolatce, bo ponoć jest "niebezpiecznym" więźniem, a za takich są uważani ci, co w więzieniach organizują demonstracje czy burdy.
Podstawowym zarzutem wobec "Starucha" jest oskarżenie o handel narkotykami, ale prokurator ma dziwnego świadka. Jest to skruszony bandzior, tzw. świadek koronny, który jest wykorzystany w wielu procesach i jest pod ochroną.
Areszt tymczasowy stosuje się między innymi wtedy, gdy jest obawa, że oskarżony na wolności będzie nakłaniał świadków do zmiany swych zeznań, a przecież do "świadka koronnego" nikt bez zgody prokuratora dostępu nie ma.
Niewątpliwie "Staruch" stał się nieformalnym wodzem młodych i prokuratura, a właściwie "czynniki" stojące za nią, nie bardzo wiedzą, co z tym fantem zrobić, i teraz próbują oskarżyć go o nielegalne posiadanie czyichś dokumentów. No cóż, jak się chce psa uderzyć, to kij się zawsze znajdzie.
Jedno jest pozytywne, że nagłośnienie sprawy "Starucha" ponownie zwróci uwagę opinii na "profilaktyczne" przetrzymywanie ludzi w więzieniach.
Pora wprowadzić odpowiedzialność sędziów i prokuratorów za nagminne wieloletnie przetrzymywanie podejrzanych w aresztach śledczych. Bez tego ci "słudzy obywateli" będą nagminnie, jak to było już w PRL-u i jest nadal, przetrzymywać ludzi BEZ WYROKU latami w więzieniach.
Zapomniał wół
W Polsce rozgorzała może nie walka, ale dyskusja o na temat fotoradarów. Najgrzeczniej mówiąc, nie są one popularne, ale władza je chce przepchnąć, bo mają dać spory wpływ do budżetu. PO na swe nieszczęście zapomina, że w poprzednich wyborach wygrała dzięki temu, że je wprowadzał PiS. Podobnie zresztą było w Kanadzie, a PiS albo nie wiedział albo zlekceważył doświadczenie kanadyjskich wyborów.
Czy fotoradary będą gwoździem do trumny Matoła i jego spółki?
Zasłyszane
Ostatnio dowiedziałem się czegoś z życia premiera Cyrankiewicza. Ponoć bawił w Hotelu Grand w Krakowie z panią X, przyjaciółka jego żony, Niny Andrycz, widziała ich tam znajoma i doniosła jej. Ta wezwała służbowy samochód i w cztery godziny była na miejscu. Wtargnęła do apartamentu, gdzie para biwakowała. Konkurentkę wyrzuciła z łóżka i nagą ganiała po hotelu ku przerażeniu, a zarazem uciesze personelu.
Tego nie ma w ostatniej książce pani Niny i pytanie, ilu innych, podobnych, pikantnych spraw tam brakuje.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Upojny urok globalizacji
Wigilia. Dzwoni telefon. To dobry znajomy Stefan, dzwoni z Nowego Jorku. Przyjechał do USA z Polski w okresie przemian "solidarnościowych". Inżynier elektryk. Dzisiaj, można by powiedzieć, model Amerykanina, z wyjątkiem przekonań religijnych, bo w niedzielę zaobserwowano go na klęczkach w katolickim kościele. Zawsze był za rządem i za każdą amerykańską wojną, głównie dlatego że nie miał synów w wieku poborowym, a sam był już za stary na komandosa (Marines). W każde święto narodowe flagę amerykańską wywieszał. Nigdy go z pracy nie wyrzucano, chyba że firma plajtowała, co zdarzało się ostatnio nieco częściej. Ma od lat obywatelstwo amerykańskie. Mieszka w okolicy Nowego Yorku.
Co słychać? Jak leci? – zapytałem. Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia! Niestety nie mogę się cieszyć, bo zwolnili mnie z pracy, powiedział Stefan. Dlaczego? Czy twoja firma plajtuje? Nie. Nie plajtuje, ale zarząd w Belgii stwierdził, że produkcja w Chinach będzie tańsza. Nie mogę narzekać, bo dali mi dobrą odprawę, ale ze znalezieniem innej pracy będzie mi tym razem trudno. Mam już 60 lat. Wiele fabryk w mojej okolicy zlikwidowano. Przez ostatnie dwa lata wysyłano mnie do Chin, abym uczył Chińczyków naszej produkcji. Nawet byli pojętni. Nauczyli się szybciej, niż się spodziewałem. Byłem z nich dumny. Teraz nie wiem, co z sobą zrobić, bo czuję się w pełni sił i chciałbym jeszcze popracować i być przydatny. Problem ma także moja żona, Genia. Jest o 10 lat młodsza ode mnie i pracuje jako księgowa w wielkiej firmie. Dobrze zarabia, ale ostatnio wysłali ją do Indii, aby nauczyła Hindusów, jak prowadzić amerykańską księgowość. Już zwolnili z jej firmy trzy tysiące ludzi i nie wiadomo, jak długo Genia będzie pracować, jeśli cały wydział księgowości przeniosą do Indii. Problem jest z jej ubezpieczeniem na zdrowie. Bo ja za pięć lat będę miał ubezpieczenie państwowe (Medicare), bo mam już 60 lat, ale ona będzie musiała czekać następne dziesięć. Na prywatne ubezpieczenie nie będzie nas stać. Na szczęście dom mamy spłacony, ale nie będziemy go mogli utrzymać. Podatki od nieruchomości, ogrzewania i elektryczności nas dobijają. Czy starczy nam na benzynę – wątpliwe, bo mieszkamy daleko za miastem i do sklepu trzeba jechać samochodem.
Stefan, zapytałem, czy dyrekcja firmy nie była w stanie utrzymać produkcji w Ameryce? Przecież twoja firma była dochodowa. Dyrekcja nie jest już w Ameryce, powiedział Stefan. Moja mała firma, zatrudniająca 250 pracowników, w ciągu kilku lat kilkakrotnie zmieniła właścicieli. Konsolidacja, wtedy nam tłumaczono. W tej chwili dyrekcja jest w Belgii. Oni nawet nie przyjechali zobaczyć, co produkujemy. Decyzja o przeniesieniu produkcji do Chin zapadła w ich księgowości. Tam w Shenzen, koło Hongkongu, Belgowie zbudowali nową wielką fabrykę. My, Amerykanie, nie mieliśmy nic do gadania.
Przykro mi, Stefan, powiedziałem, ale ty jesteś jedną z wielu ofiar GLOBALIZACJI. Globalizacja nie zaczęła się od wczoraj. Już po drugiej wojnie światowej powstało porozumienie zwane GATT (General Agreement of Trade and Tariffs), które ostatnio, bo w roku 1995, przekształcono w WTO (World Trade Organization). Ja jeszcze pamiętam poparcie, jakie dla GATT-u wyrażał prezydent John Kennedy. Ameryka wtedy była potęgą przemysłową, której nikt się nie równał. Za jednego amerykańskiego dolara dostawało się wtedy cztery zachodnioniemieckie marki. Dosłownie za grosze można było kupować europejskie produkty, a nawet całe przemysły.
Dzisiaj sytuacja się zmieniła. Jeden dolar dzisiaj pozwala zakupić tylko 0,75 euro. Założeniem poparcia dla GATT było umożliwienie eksportu amerykańskich produktów i kapitału. Wtedy nikt nie przypuszczał, że wraz z eksportem kapitału wystąpi także eksport miejsc pracy i wzrost bezrobocia. Parafrazując przysłowie, można by powiedzieć, że Amerykanin strzela, a Bóg kule nosi. Jeszcze niedawno, cztery lata temu, pisano szeroko o amerykańskiej postprzemysłowej gospodarce opartej na wysoko wykwalifikowanej sile roboczej składającej się z naukowców i bankowców. Prosta praca pracowników w branży wytwórczej zostanie przeniesiona do krajów azjatyckich. My, intelektualnie lepiej przygotowani, prawie że namaszczeni przez Boga, zajmiemy się kontrolą płodów wypracowanych przez poślednich pracowników innej rasy. Pod wpływem tego rodzaju "ideologów", głównie ze strony bankowej, kolejni prezydenci, jak i Izby Ustawodawcze uwierzyli i w tę bzdurę i jej przyklasnęli. Związki zawodowe także do emigracji miejsc pracy się przyczyniły, wymuszając wysokie płace niewspółmierne z wydajnością.
Teraz okazuje się, że nie tylko prosta praca została wyeksportowana, ale także miejsca pracy dla niepotrzebnych już inżynierów, jak mój kuzyn Stefan. Wszystko to pogłębia amerykańską zapaść przemysłową i rosnące bezrobocie, nie wspominając o dwóch zasadniczo przegranych wojnach w Iraku i Afganistanie. Ci, którzy te wojny zmontowali, ukrywają się dzisiaj po różnych "pojemnikach myślicieli", zwanych w Ameryce jako " Think Tanks", licząc na to, że mogą być jeszcze w przyszłości potrzebni. Ktoś mógłby mi zarzucić, że się mylę, gdyż przebrzydły Saddam Husajn już zawisł w Iraku na szubienicy, a w Afganistanie idzie na lepsze. Nawet zaczęliśmy już rozmawiać z naszymi wrogami – talibami o możliwości wspólnego zarządu Afganistanem. Zgoda. Wojny być może militarnie zostały wygrane, ale jak wspomniał kiedyś generał Chuck Hagel, ostatnio proponowany na ministra obrony, nie widać tańców radości na ulicach Bagdadu (i Kabulu). A o to nam przecież chodziło. O demokrację na wzór amerykański, czyli dwupartyjną. No, a jeśli to nie jest możliwe, to przynajmniej o wdzięczność za wyzwolenie, którego u wyzwolonych narodów jakoś nie widać.
Demokracja na Bliskim Wschodzie, jak widzimy, rozwija się zgodnie z moimi przepowiedniami, czyli pasuje do nich jak siodło do krowy. Natomiast postprzemysłowa amerykańska gospodarka świetnie się rozwija, przynosząc spodziewane wyniki, których ofiarą padł mój postprzemysłowy znajomy, Stefan.
Jedyną nadzieją, a raczej rewanżem, dla Stefana jest, że niedługo resztki postprzemysłowej gospodarki przeniosą się z Wall Street do banków w Hongkongu, Szanghaju czy w Singapurze, a w kolejkach o zasiłki dla bezrobotnych staną, ramię przy ramieniu ze Stefanem, analitycy i maklerzy z Wall Street. A wraz z nimi wszyscy ci, którzy tą ekonomię wymyślili.
dr inż. Jan Czekajewski
Columbus, Ohio, USA
Owsiakiada
Ludzi można przekonać do wszystkiego. Zaszczepić im szlachetną wzniosłość albo podłą nikczemność. Można zbudować z nimi świat, i można przy ich współudziale świat spopielić. Wystarczy odpowiednio dobrać emocje, a następnie szczelnie wypełnić nimi ludzkie głowy.
Tę trudną sztukę manipulacji Jerzy Owsiak opanował perfekcyjnie. W efekcie prywatna fundacja wyręcza państwo w jego obowiązkach, a klakierzy z deficytem rozumności na czołach aż cmokają z zachwytu.
Przez dwa ostatnie dziesięciolecia sprytnie nakręcani Polacy ofiarowali fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i jej dyrygentowi Jerzemu Owsiakowi majątek wart około pół miliarda złotych. Nie żadnym szpitalom i nie żadnym "chorym" czy "umierającym dzieciom", i nie "ciężarnym chorym na cukrzycę", i nie "seniorom", lecz właśnie wymienionej wyżej z imienia i nazwiska fundacji. Z samych odsetek od tej ludzkiej dobroci, wzmożeni moralnie owsiakowi filantropi wykroili – komu, komu, bo idę do domu? – samym sobie wykroili, wielomilionowy majątek. Co więcej, wcale tego nie ukrywają, a fakty wręcz wylewają się ze sprawozdań finansowych. Najciekawsze zaś (i zarazem najgroźniejsze dla wspólnotowej kondycji moralnej) – że nie ma w tym złamanego prawa, a i o złamanych sumieniach nie ma co gadać.
Natomiast tych, którym powyższe niespecjalnie się podoba i którzy właśnie z tych powodów cały ów owsiakowy proceder ważą się krytykować, kwestionując intencje organizatorów, szykanuje się, niekiedy grożąc "przyłożeniem z baśki".
A dziad śliwki rwie
Jak powszechnie wiadomo – a co bardzo starannie od lat kultywuje w narodzie "Gazeta Wybiórcza" do spółki z Tusk Vision Network oraz całą resztą kulturowych marksistów zapatrzonych w polityczną poprawność – jak powszechnie wiadomo, powtarzam, Polacy pasjami kochają tradycje, zwłaszcza te złe. Zatem jak co roku w okolicach połowy stycznia, również w minioną niedzielę, owsiaczątka płci obojga, do bólu szyszynek rozwibrowane telewizyjnymi migawkami, ponownie chwacko-dziarsko i nie zważając na mróz zbierały pieniądze "dla potrzebujących". W tym samym czasie ich dziad Owsiak swoim dziadowskim zwyczajem śliwki rwał, ino huczało w telewizyjnym sadzie.
Swoją drogą w tym miejscu bardzo pana Jerzego przepraszam, bo przecież żaden z niego dziad. Przeciwnie. Było nie było, nieruchomości pozostające w dyspozycji WOŚP warte są już grube miliony. Jak by nie patrzeć i jak by nie liczyć, miliony uciułane świąteczną krwawicą tysięcy przemarzniętych owsiaczątek, z samych tylko odsetek od darowizn, z którymi to odsetkami fundacja robi, co chce.
Nic nie zmyślam. Jerzy Owsiak: "odsetki możemy wydać na to, na co chcemy. Jak to się komuś nie podoba, to może nie wrzucać następnym razem". Zaiste, pięknie ujęte. Nie ma co. Można powiedzieć: ujęte klasycznie po owsiakowemu, czyli właśnie "z baśki".
Dlaczego w moim przekonaniu tak zwany Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy to przedsięwzięcie zasługujące na krytykę, więcej, na anatemę? Najkrócej: dlatego, że WOŚP zniekształca pojęcia filantropii i jałmużny, zakłamuje ideę wspólnotowej solidarności, generuje łże-ofiarność oraz łże-miłosierdzie, kaleczy urzędnicze sumienia, wreszcie dewastuje śmiertelnie charaktery ludzi prawych, aczkolwiek nieświadomych skali oszustwa, w jakie się angażują i jakie swoją postawą niechcący wspierają.
Wisienki na torcie
Wszystko co napisałem powyżej, są to sprawy znane i weryfikowalne (oczywiście znane i weryfikowalne poza medialnym mainstreamem). Dlatego w tym miejscu pozwolę sobie dorzucić jedynie kilka dodatkowych wątpliwości, powiedzmy w charakterze wisienek na mocno zakalcowatym torcie WOŚP.
Wątpliwość pierwsza: jak mają się koszty przygotowania infrastruktury "wielkiego finału", ale koszty łączne, z kwotami fundowanymi przez państwo czy samorządy terytorialne oraz tymi wysupłanymi przez sponsorów – do ilości środków zebranych podczas samej imprezy? Czyli na ile finansowo efektywna jest sama impreza?
Wątpliwość druga: kto jest właścicielem przekazanego szpitalom sprzętu, skoro mówi się o użyczeniu, a nie darowiźnie, oraz jakie konsekwencje prawne i finansowe te okoliczności za sobą pociągają?
Wątpliwość trzecia: jakie wydatki dodatkowe generuje eksploatacja sprzętu przekazanego placówkom medycznym, czy WOŚP w tych wydatkach w jakikolwiek sposób partycypuje, a jeśli tak, to czemu w sprawozdaniach finansowych nie ma o tym ani słowa?
Podsumowując: czy skórka pt. "Wielki Finał" warta jest wyprawki i czy przed sięgnięciem do portfela nie należałoby zacząć od odpowiedzi na zaproponowane pytania?
Dysonans poznawczy
Wiem, nie lubimy pytań, preferujemy odpowiedzi potwierdzające zaszczepioną nam wcześniej wizję człowieka oraz sposób postrzegania świata, narzucany cięgiem przez wszechobecne i wszechwładne media. Gdy atakują nas informacje antynomiczne do ugruntowanych poglądów, zwykle wpadamy w poznawczy dysonans, więc rozbieżności wywołujące dyskomfort staramy się jak najszybciej usunąć. Racjonalizując dziwactwa, do których czujemy się przymuszani, budujemy sztuczne usprawiedliwienia. Jest to naturalny mechanizm obronny, rzecz w tym, że metoda zaprzeczenia, dość wygodna i nader skuteczna, solidnie zakłamuje rzeczywistość. A wtedy zwykle bardzo długo trwa i bardzo wiele kosztuje proces odzyskiwania dla przyzwoitości ludzi tak mocno zagubionych moralnie.
I na koniec: jeśli w powyższej konkluzji ktoś nie dostrzeże związku z tematem niniejszego felietonu, jeśli po ludzku z żywymi woli naprzód kroczyć, by z nimi kręcić lody (lody owsiakiady), to nic nie będę mógł na to poradzić. Byłoby mi jednak bardzo przykro z tego powodu, bo wówczas poczułbym się, jakbym obserwował zdezorientowany mentalnie tłum, nagradzający owacyjnie członków Chóru Aleksandrowa za wykonanie "Czerwonych maków na Monte Cassino". Bo proszę sobie wyobrazić, to także jest we współczesnej Polsce możliwe.
W sumie we współczesnej Polsce możliwe jest niemal wszystko. W tym choćby to, że na działalność partii politycznych wydajemy kilka razy więcej publicznych milionów (na dofinansowanie LOT-u nawet kilkanaście razy), niż te z mroźnym przytupem i medialnym zadęciem zbierane w czasie finału WOŚP. Z czego płynie wniosek, iż na elementarną spostrzegawczość oraz elementarną przyzwoitość coraz mniej zostaje Polakom miejsca. Czerwone serduszka zaklejają im oczy i bez reszty wypełniają mózgi.
•••
Chcesz ratować chore dzieci? Ratuj. Chcesz wspierać seniorów? Wspieraj. WOŚP nie jest do tego potrzebna. "Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą" – powiada Ewangelista. Nie graj zatem w orkiestrze Owsiaka, nie śpiewaj w jego chórze, nie wznoś owsiakowego imperium. Metody tego człowieka oraz jego biznesy odeślij na Księżyc – a nawet jeszcze trochę dalej. Jeśli naprawdę chcesz być sobą, jeśli naprawdę pragniesz pomagać innym, graj solo.
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
Razi mnie krzyż w polskim Sejmie
Miniony tydzień zaowocował wyrokami w sprawie krzyża. Sam fakt, że to sądy wypowiadają się na ten temat, świadczy o upadku europejskich obyczajów. Ale niech tam.
Powtórzę tylko, bo już o tym pisałem, że krzyż w polskim Sejmie mnie razi. Nie, nie dlatego, że jest – bo być powinien – nie ma co do tego dwóch zdań. Jednak za każdym razem jak patrzę na sejmowe zdjęcia czy relacje – razi mnie pozycja tego krzyża!
W budynku parlamentarnym bardzo ważna jest symbolika – nie jest to chłopska chata, by krzyż wisiał nad framugą. Krzyżowi należny jest szacunek. Krzyż jest elementem porządku świata.
Dlatego w polskim Sejmie, gdyby Polska była Polską, krzyż winien wisieć nad godłem narodowym. Porządek świata, w czasach gdy jeszcze nie byliśmy całkiem głupi, pokazywała każda katedra. Na wawelskiej na samym zwieńczeniu jest krzyż, a dopiero pod nim jest jabłko królewskie.
Tak więc orzekanie sądu w takiej sprawie jak obecność krzyża w sali polskiego Sejmu jest rzeczą karygodną. Krzyż powinien się był znaleźć w sali sejmowej zaraz po wyzwoleniu się z rąk czerwonych kacapów, po odzyskaniu niepodległości, na samej górze frontowej ściany nad godłem państwowym. I mam wielką nadzieję, że jeszcze się tam znajdzie!
•••
WOŚP-owy aktywizm zaczyna drażnić coraz więcej ludzi. Powiedzmy, że moje stanowisko jest takie, że nie przeszkadzam i nie pomagam.
Drażni mnie moralny "przymus" dawania na "Orkiestrę" i od wielu lat nie daję. Podobnie jak nie daję na różnego rodzaju akcje United Way, gdzie z każdego zebranego dolara na rzeczywistą pomoc idzie 12 centów; jak nie daję na fundację szpitala dziecięcego w Toronto, bo kiedyś znajoma była tam księgową...
Co nie znaczy, że nie powinniśmy wspomagać ludzi w potrzebie. Tylko nie po to, by zastępować polskie Ministerstwo Zdrowia, tylko tam, gdzie jest rzeczywista bieda. Jest w Polsce wiele fundacji, które pomagają tym maluczkim, moją ulubioną jest Fundacja Brata Alberta. Jest wiele miejsc, gdzie trzeba pomóc.
Dlatego apeluję do wszystkich tych, którzy – z różnych powodów – odmówili pieniędzy podczas kwesty WOŚP-u, by potraktowali tę odmowę jako zobowiązanie do "wrzucenia" pieniędzy – komuś innemu – i to jak najszybciej. Może na Caritas, może na kogoś konkretnego – nie wiem. Byle szybko. Obowiązek jałmużny spoczywa na każdym z nas.
Czas "grania" WOŚP daje dobrą okazję, by sobie o tym przypomnieć i rzecz przemyśleć niezależnie od tego, co sądzimy o inicjatywie Owsiaka. Dla mnie w każdym razie z pewnością Owsiak nie jest drugim Kotańskim. Nie dajmy się szantażować jedną formą pomocy, ale też przy tej okazji pamiętajmy, że pomoc to codzienny obowiązek, a nie akcja.
•••
Polska, ratując budżet, usiłuje opodatkować fotoradarami kierowców. Mam lepsze rozwiązanie. Fotoradary to za mało i za rzadko. W końcu nie pokryjemy siecią fotoradarową każdego kilometra i nie ma gwarancji, że jakaś część ruchu pozostanie niestety bez obserwacji radarowej. Dlatego trzeba do zagadnienia podejść "od drugiej strony".
O wiele lepszym rozwiązaniem jest montowanie w samochodach rejestratorów prędkości. Takie GPS-owie ustrojstwa z aktualizowaną ogólnokrajową mapą ograniczeń prędkości będą wiedziały, jaki jest obowiązujący limit na odcinku, po którym porusza się samochód, i porównywały to z aktualną prędkością, a następnie obliczały mandat za każdy kilometr jazdy ponad prawo – myślę, że jest to najlepsze możliwe rozwiązanie budżetowe. Należność mandatowa byłaby uiszczana automatycznie z karty kredytowej lub innego rachunku właściciela pojazdu.
Powiedzmy za przekroczenie prędkości o 10 km/h pobieralibyśmy 1 złoty od kilometra. Myślę, że stawka nie jest wygórowana, a w przeliczeniu na liczbę samochodów na drogach i liczbę kilometrów dróg przyniosłaby o wiele większe wpływy niż urządzenia fotoradarowe. Na domiar złego urządzenia fotoradarowe wymagają większej obsługi administracyjnej.
Czyż nie jest to genialny pomysł? Myślę, że niedługo doczeka się realizacji, i to nie tylko w Polsce. Państwo potrzebuje pieniędzy, a one przecież leżą na ulicy – czy też, jak w tym wypadku – na szosie.
•••
Francuzi najwyraźniej zaskoczyli medialne małpy informacyjne i w wielu polskich przekaziorach wiadomości o milionowym marszu w obronie tradycyjnej rodziny pokazały się z tytułami, że to w obronie... homoseksualistów.
– No bo – panie kochany – kto to widział takie rzeczy we Francji?!!! – kolebce nowoczesności i progresywizmu. No w głowie się nie mieści, ileż tych kołtunów do Paryża najechało – to przecież muszą być sami przyjezdni, to przecież niemożliwe, żeby takie rzeczy w Paryżu...
Andrzej Kumor
Mississauga
Z pamiętnika dojrzałej aktywistki – Orszak Trzech Króli
To miała być piękna niedziela. Irena Srul-Europejska wracała z coniedzielnych zakupów w galerii handlowej. Upolowała taki sam kostium bikini, jaki miała na zdjęciach w kolorowych czasopismach poseł Grocka. Irena widziała już pożądanie na twarzach kolegów z resortu, byli oni jedną z przyczyn, dla których tak bardzo cieszyła się na wyjazd do sanatorium. Rozpoczęty udanymi zakupami dzień planowała spędzić, czytając swoje ulubione czasopisma - „Nie”, „Fakty i Mity”, „Politykę” i „Gazetę Wyborczą”, i oglądając swoją ulubioną stację TVN 24. Na przekór swoim siedemdziesiątym urodzinom i braku uniwersyteckiego wykształcenia, wciąż czuła się młodą wykształconą z wielkiego miasta.
Nagle na drodze ku realizacji swoich planów dostrzegła morze ludzi. Gigantyczną masę, która uniemożliwiała jej dotarcie do ukochanego mieszkania na Starym Mieście. Irenie przypomniało się, jak w 68 i latach osiemdziesiątych pomagała chłopcom z prewencji pacyfikować takie warcholstwo. Dziś jednak można było strzelać tylko do nacjonalistów. Ostatnio nawet polubiła atmosferę demonstracji. Tak wiele koleżanek z młodości spotykała na manifach czy paradach równości. Irena z nadzieją na towarzyskie spotkanie podeszła do falującego tłumu.
Jednak czym bliżej była tłumu, tym bardziej rosło jej przerażenie i obrzydzenie. Nie poznawała nikogo. Nagle doznała olśnienia jak na kursach partyjnych. To była kolejna klerykalna heca. Orszak Trzech Króli. Brutalne, klerykalne gwałcenie laickiego charakteru ulic stolicy uświęconej marszami pierwszomajowymi. Co bardziej przerażające, tłum był gigantyczny i gęsty. Irena była przyzwyczajona do demonstracji emerytek Rydzyka, które widziała w relacjach telewizyjnych. Ten tłum był inny. Tym razem klerykalna mafia musiała wynająć tłumy młodych statystów, pewnie na to szły te miliardy, jakie Kościół co roku wysysał z budżetu. W tłumie widać było dziesiątki tysięcy dzieci, atrakcyjnych młodych matek i ich mężów. Irena, pomimo że czytała wielokrotnie o patologii rodzin wielodzietnych, nie spodziewała się, że ten problem jest tak wielki. Kolejny raz przekonała się o potrzebie legalizacji aborcji, finansowania antykoncepcji i wprowadzenia w szkołach edukacji seksualnej.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/polityczna%20poprawno%c5%9b%c4%87?start=70#sigProId01176dc99d
Nagle uświadomiła sobie, że całą tę spiralę nienawiści rozkręcają szkoły powstałe z inspiracji Opus Dei – zbrodniczej klerykalnej organizacji doskonale opisanej w „Kodzie Leonarda da Vinci”. Więc nie tylko była to manifestacja ciemnogrodu, ale marsz klerykałów po władzę. Obserwacje Ireny potwierdzało zachowanie dzieci biorących udział w Orszaku. Grupa małych klerykałów poprzebieranych za anioły z nienawiścią biła grupę dorosłych poprzebieranych za słodkie diabełki rodem z berlińskiej Love Parade. Symbolika tego aktu była jednoznaczna. Rasistowska biała siła biła kolorowych. Do sił białych dołączyła się w pewnym momencie grupa dzieci poprzebierana w rzymskie zbroje. Irena doskonale pamiętała, że Rzymianie byli faszystami, bo witali się faszystowską wyciągniętą prawą ręką i promowali patriotyzm.
Złośliwość katolików przejawiała się też w ohydnej grze skojarzeń. Ustawieni pod pałacem prezydenckim klerykalni prowokatorzy przemycali w kolędach teksty o szopie i bydlątku przy żłobie. Irena dzięki działalności w ruchu antyfaszystowskim potrafiła zdekodować z pozoru niewinne przyśpiewki zwane kolędami, a nienawiść dzieci do diabłów to promowanie militaryzmu, boleśnie to raniło Irenę. Z rozpaczą pytała sama siebie, gdzie jest ekumenizm, gdzie dialog, wszystko to co łączy księdza Bonieckiego z Nergalem. Nic takiego nie było, był tylko militaryzm, fundamentalizm i homofobia. Ból Ireny pogłębiało to, że była sama wobec katolickiej nawały. Towarzyszka Srul-Europejska z rozpaczą rozglądała się w poszukiwaniu Janusza Palikota, posła Kalisza, gejów, transwestytów czy Antify. Nie było nikogo. Była sama wobec sił reakcji.
Jan Bodakowski
Obywatelu, nie lękaj się, mamy rok 2013!
O czymże innym pisać w pierwszym numerze nowego roku, jak nie o... prognozach... Prognozy – jak wiadomo – są takie, że lepiej byłoby, gdybyśmy zostali przy starym roku.
Nie ma co się jednak lękać; wchodzimy po prostu (This Is Your Captain Speaking) w rejony znów odrobinę większych turbulencji, a jak mówi przypisywany Nietzschemu aforyzm, co nie zabije, to wzmocni – możemy spokojnie przyjąć, że rok 2012 nas wzmocnił i to kolejny raz. Lepiej już nie będzie, przede wszystkim dlatego, że mieszkamy po "złej" stronie globusa. Ale nie ma co się lękać i strzelać knykciami, tylko raczej dziękować Panu Bogu, że usiłuje nas otrząsnąć z konsumpcyjnego letargu, stawiając nowe wyzwania.
Powiedzmy sobie szczerze, że życie nie polega na szukaniu najcieplejszego zapiecka, lecz jest wojną o siebie, ocalenie własnej duszy. I to niezależnie od tego, czy ją podejmujemy, czy od niej uciekamy, dekując się po jakichś hedonistycznych ścieżkach. Ta walka nas ZAWSZE dopadnie; jeśli nie dzisiaj czy jutro, to na łożu śmierci. Stojąc u zarania nowego roku kalendarzowego, warto sobie przypomnieć eschatologiczną perspektywę egzystencji. Ona to rysuje ramy wszystkiego innego. A perspektywa jest taka, że tu, na Ziemi, zameldowano nas tylko czasowo. Warto więc przyjąć ją, oswoić i w niej żyć, doświadczenie przekonuje, że jest to perspektywa bardzo prawdziwa.
A skoro prawdziwa, to znaczy, że nie powinniśmy się bać żadnych ziemskich przepychanek.
Ale do rzeczy; tak jak pokolenia naszych rodziców i dziadków były świadkami realizacji szaleństw nazizmu i komunizmu, my również z roku na rok jesteśmy bardziej unurzani w realizację nowego nieludzkiego planu globalizacyjnego. Również – jak tamte – realizowanego w imię "dobra ludzkości". Pomijając, kto i po co to robi, z naszego punktu widzenia ważne jest to, co nam to robi w głowie, bo prosto mówiąc, pozbawia nas w przyjemny sposób wolności. Na razie bez bacika, na razie szepcąc słodkie słówka. Chodzi o to, abyśmy w coraz większym stopniu rezygnowali z wolności na rzecz domniemanego bezpieczeństwa nas wszystkich oraz ogólnoświatowego "pokoju i demokracji". Jest to o tyle kabaretowe, że "o pokój" walczyły już "do ostatniego naboju" wszystkie wcześniejsze totale. I my też o pokój i demokrację musimy prowadzić wiele wojen...
Przy okazji wymiany kalendarzy warto więc kolejny raz skonstatować, że system z roku na rok plecie nam większe głupoty. Stąd i konieczność naszej postawy ludzi wolnych, by nie dać sobie zabetonować mózgu.
Postępująca siła obliczeniowa procesorów, które prawdopodobnie już w najbliższym czasie przesiądą się z krzemu, może na węgiel, pozwala na wmontowanie systemów kontroli w całą gamę rzeczy codziennego użytku – już nie tylko telefony komórkowe, ale lodówki, samochody. I to powoli będzie nas ogarniało.
Rok 2013 przyniesie też odpowiedź na pytanie, czy wspomniana nasza strona globusa zdoła się podnieść po okresie kredytowo-monetarnych spazmów, czy też – jak niegdyś Rzym – będzie sobie sinusoidalnie upadać.
Ów upadek Zachodu, jaki znamy – jego przepoczwarzanie prawdopodobnie (jeśli ktoś boi się własnych myśli, proszę przestać czytać) jest częścią większego planu. Elita świata nie może powstać bez jakiejś formy dokooptowania i zasymilowania elit azjatyckich. Cóż to bowiem za rząd światowy, którego nie słucha 60 proc. ludzkości, mieszkającej nomen omen w Azji?
Tak więc gra globalna, której etapy obserwujemy od lat 70. ubiegłego wieku, toczy się głównie o Azję, toczy się naszym kosztem – obniżając poziom życia ogółu w państwach tzw. Zachodu
Wbrew demo-liberalnym deklaracjom, model chiński – konfucjańsko-komunistyczny, jest wymarzonym sposobem zarządzania światem. Dlatego mimo całych wolnościowych tyrad pod adresem takich pionków, jak Białoruś, na razie nikt Chinom braku wolności nie wyciąga. Chiński komunizm przestał być problemem, przestał nam przeszkadzać. Stało się to jakoś mimochodem, bez specjalnego tłumaczenia się w telewizorach.
Oczywiście projekt globalizacyjny to nie jest monolit. W jego ramach płynie wiele nurtów ubocznych; dają o sobie znać konflikty i szarpania. No bo nie o żadne pieniądze tu chodzi (umówmy się raz na zawsze, że pieniądze nie mają dzisiaj żadnej wewnętrznej wartości i są sposobem kontrolowania populacji przez kontrolę kredytu), lecz o w-aaa-dzę. Tę najbardziej rajcującą postać ludzkiej pychy.
W 2013 doznamy na własnej skórze wysiłków realizacji tych projektów, co skutkować będzie zapaściami, wojnami i kryzysami. Nadal jednak ludzie będą się kochać, zakładać rodziny i rodzić dzieci. – Na tym polu też przebiega front walki, tu też powinniśmy się okopać, by strzec rodziny, no bo właśnie rodzina – ta normalna – stanowi najlepszą zaporę przed szaleństwem ideologii. Jest więc o co się bić, nawet gdyby nam się wydawało, że wszystko stracone i jedyne, co pozostaje, to zapalić ostatniego papierosa. Gdy przestaniemy "wierzgać" i pogodzimy się z utratą wolności, faktycznie ją stracimy.
Nowy rok przyniesie również dalszą "depersonalizację" i automatyzację pola walki. Na naszych oczach – walczą roboty, wirusy komputerowe i – nie daj Boże – retrowirusy. Wielkie wojny być może już się gdzieś tam podskórnie toczą. Z pewnością rozrysują się głębiej na globie linie podziałów – wywołane wstrząsami nowego meblowania Bliskiego Wschodu...
Cóż to wszystko warte, patrząc oczami duszy opuszczającej ciało? Pół kilo kłaków? Nie pozwólmy więc sobie zasłonić tej optyki, czego Państwu z całego serca w nowym roku życzę. Reszta to marność nad marnościami i w ostatecznym rachunku liczy się tylko to, czy i ile spustoszenia w naszych sercach to dokona.
Szczęśliwego Nowego Roku!
Andrzej Kumor
Mississauga