Szczygieł znieruchomiał, zrobił się blady, jakby mu cała krew z twarzy spłynęła, a po chwili zsiniał, zwłaszcza usta zrobiły się niemal fioletowe, a nabiegłe krwią oczy rzucały dzikie błyski. Z tą wielką wściekłością, niewidzianą nigdy u niego przez nikogo, chwycił go za włosy i nie panując już nad sobą, walił jego głową o ścianę i byłby go zabił, gdyby nie natychmiastowa reakcja innych, którzy z trudem oderwali Romka od jego ofiary. Rzucał się jeszcze przez chwilę, ale przygnieciony do podłogi, powoli się uspokajał. Toczył nieprzytomnym wzrokiem, a w kącikach ust pojawiła się biała wydzielina.
Ponownie otworzyły się drzwi i do celi wpadło dwóch strażników z pałkami. Roztrącając więźniów, dopadli „Romcia”. Jeden z nich zamierzył się na bezwładnie leżącego i wtedy, niespodziewanie zasłonił go hrabia, nadstawiając swej, jakże wątłej postury, ciało. Został odepchnięty przez drugiego „klawisza”.
Wywleczono ich obu na korytarz, najpierw „Dzierżyniaka” o zmasakrowanej twarzy i omdlałego, przelewającego się przez ręce „Romcia”.
– To już będzie po nim – zwyrokował Bogusław Korsak.
– E tam, wytrzyma. Młody organizm, wszystko wytrzyma – podsumował optymistycznie pan hrabia Kwilecki.
Stanisława wprowadzono do największej celi na Ogólniaku, celi mieszczącej prawie dwustu więźniów. Siedzieli tu wszyscy już po „wyroku”. Wielu z nich miało zasądzoną karę śmierci, tak zwanych „kaesowców”. Tak jak w X Pawilonie, tak i tu nie było łóżek, których liczba przed wojną wynosiła „zaledwie” trzydzieści i tyluż więźniów przebywało w tej celi. Po wojnie, kiedy nowa władza przejęła mokotowskie więzienie – łóżka po prostu zlikwidowano, gdyż, jak kpili sobie więźniowie, najwyraźniej były one przejawem „burżuazyjnego stylu życia”, a tak naprawdę chodziło o upchnięcie jak największej liczby więźniów w jednej celi.
Nikt się tu nikim pozornie nie interesował. Bohuszewicz, po wprowadzeniu go do celi, stanął zdziwiony jej wielkością i liczbą zgromadzonych tu więźniów.
– Pan Stanisław B.? Nie do wiary! To pan?! – wołał w jego stronę jeden z mężczyzn.
Dopiero po chwili Bohuszewicz rozpoznał w nim majora Skalińskiego.
– Pan też... – nie dokończył, bo Skaliński nad wyraz serdecznie zaczął go witać, ściskając z całych sił.
– Boże! Co za radość spotkać tu pana, panie poruczniku!
– A pan major, widzę, jest w niezłym nastroju.
– Bo mam ku temu powód! Karę śmierci zamienili mi na dożywocie.
– A mnie skazali na piętnaście lat, chociaż prokurator domagał się też kary śmierci.
– Dzięki Bogu – odpowiedział Władysław Skaliński, a po chwili dodał: – Ale skoro już pan tu trafił, chciałbym panu zwrócić uwagę na kilka ciekawostek, jeśli chodzi o skład tej przedziwnej tutaj, ludzkiej mieszaniny. Widzi pan tego blondyna w niemieckim mundurze? To major Hauskopf. Jak i ja, brał udział w walkach nad Anglią, a później, pod koniec czterdziestego trzeciego przeniesiono go do Warszawy... A ten z lewej, ten łysiejący jegomość, to inspektor Policji Państwowej, a ten obok niego, ten mały, to słynny Felek Gruszka – „Jubiler”.
Stanisław patrzył z niedowierzaniem na obydwu, inspektora Szymańskiego i tego Gruszkę, o którym rozpisywały się przedwojenne brukowe gazety, tak zwane „czerwoniaki”, ze względu na używanie w nich czerwonej farby w dużej ilości... Feluś „Jubiler” był nieuchwytny. Działał tylko tam, gdzie było jak najmniejsze „rezyko”, tylko w miejscach dobrze przygotowanych przez swoich kolesiów, wysokiej klasy speców złodziejskiego fachu. Po dokładnym „ochędożeniu” sklepu lub sejfu w prywatnym mieszkaniu, ów złodziej zawsze zostawiał swoją wizytówkę. A teraz, o ironio losu, przyszło im obu siedzieć w komunistycznym mamrze (!).
– Sławny był ten Gruszka, pamięta pan, panie majorze, nawet śpiewano o nim piosenki, jak o tym drugim złodziejaszku z Nalewek, Szmulu, Szmulu... zapomniałem.
– Rosenbergu – dopowiedział Skaliński. – Mówią, że też tu był, ale już go zwolnili. Podobno wykupili go jacyś krewni z Ameryki, podobno...
Tuż przed wieczornym apelem celowy wyznaczył „spryskiwaczy” na dzisiejszy wieczór oraz „kiblowych” już na jutro rano. Zadaniem „spryskiwacza” było rozpylanie wody po nabraniu jej w usta, na czas rozkładania i składania rano sienników, kiedy cela wypełniała się kurzem. A „kiblowi” kierowali ruchem wszystkich chętnych do wypróżnienia się. Jedynie w nocy mieli spokój.
Stanisław, opuszczając celę, w której przebywał do procesu, zabrał z sobą szczoteczkę do zębów i płócienny woreczek z proszkiem do mycia zębów, a to mogło oznaczać tylko zmianę celi. Blaszana miska i sztućce pozostały na „dziesiątce”. Nie zdążył się nawet pożegnać ze współwięźniami, bo sądził, że może wróci tu jeszcze. A tymczasem spotkała go aż taka zmiana! Taka „niespodzianka”! Najbliższe piętnaście lat życia, darowanego mu życia, przyjdzie mu spędzić w więzieniu. Ale w myśl porzekadła: „Niech żywi nie tracą nadziei”, wiedział, znając Historię, że nic nie trwa wiecznie, a czasami nawet Historia lubi „przyspieszać”. I to głównie podtrzymywało go na duchu, a teraz cieszył się ze spotkania tu, na Ogólniaku, pana majora Władysława Skalińskiego, któremu także udało się wywinąć na razie od śmierci. Rozmawiali zawsze ściszonym głosem o wyrokach ferowanych na terenie tutejszego więzienia przez te ich, pożal się Boże, „sądy wojskowe”. Inscenizowane rozprawy, wśród więźniów nazywane powszechnie „procesami kiblowymi”, ze względu na to, że odbywały się one w którejś z więziennych cel, a podsądny z braku krzesła dla niego, siedział najczęściej na misce klozetowej.
– Mówiąc szczerze, nigdy, nawet w czasie najtrudniejszych akcji bojowych, nie myślałem, że mogę zginąć. Nie mówiąc już o wcześniejszych czasach, choćby jeszcze w szkole, w Dęblinie. Pamiętam taki przypadek z Anglii. Mieliśmy lecieć aż nad Hamburg jako eskorta bombowców i nagle, ni stąd, ni zowąd, mój starszy kolega z dęblińskiej szkoły, wówczas jeszcze w stopniu kapitana, Olek Gabszewicz – „Hrabia Oleś”, którego nazywaliśmy także „Gabsiem”, pewnego razu podszedł do mnie i zapytał zupełnie niespodziewanie: „Władek czy ty naprawdę się nie boisz, czy tylko tak skrzętnie to ukrywasz? Bo jeśli...” – i nie dokończył. A ja, spojrzałem na niego i powiedziałem, że owszem, też się czasami boję, ale staram się nawet nie dopuszczać do siebie myśli, że mogę już nie wrócić. Wtedy on mi na to: „Czy pamiętasz tego Czecha z 310., Jaromila Houdbę?”. „Oczywiście, każdy go pamięta” – odpowiedziałem. „Ta jego śmierć nie daje mi spokoju, bez przerwy o nim myślę” – dodał „Gabsio” i zamilkł. A ten Jaromil z czeskiego dywizjonu, na dwa dni przed swoją śmiercią, chodził w sztok pijany i rozpowiadał, że zginie nad Kanałem... I zginął, psiakrew! ...Nad Kanałem! Dlaczego panu o tym mówię, panie poruczniku, bo jeśli tylko uwierzymy, tak na poważnie, do końca... to wcześniej czy później otrzymamy to!
– „Szukajcie, a znajdziecie”...
– „Pukajcie, a będzie wam otworzone”. Wcześniej czy później! – dopowiedział Skaliński.
Podszedł do nich jeden z więźniów i zwracając się do Bohuszewicza, zapytał: – Można pana porucznika prosić na chwilę, na osobności?
– Słucham.
– Pan porucznik „Virtus”?
– Tak.
– Pan mnie pamięta?
– Nie bardzo, ale twarz jakby... Ależ tak! Kapral „Wojtek” od „Chrobrego”, ze Starówki!
– A więc pamięta mnie pan porucznik.
– Teraz tak, przypominam sobie. Byłeś na naszym ślubie!
– W osłonie.
– Oczywiście... kapral „Wojtek”.
– Mam dla pana porucznika wiadomość od „Grzędy”...
– ?
– Z Radości. Prosił, żeby przekazać panu porucznikowi, że żona z synem są bezpieczni.
– Boże! Boże! Naprawdę?!
– Naprawdę, panie poruczniku... – powiedział z przekonaniem. – Wiadomość w stu procentach pewna, prosto od „Grzędy”, a na nim można polegać!
– Ale jak się udało przemycić tutaj taką wiadomość?
– Ma się swoje chody, panie poruczniku.
– A ty sam, już po wyroku?
– Betka nie wyrok! Zafasowałem tylko... „piętnachie” – powiedział z uśmiechem, z warszawska podkreślając ostatnie słowo, i przeniósł się na drugi koniec celi.
Tej nocy Stanisław długo nie mógł zasnąć, a kiedy już zapadł w sen, śnił ich, Lucynę i Jędrka, śnił ich tak pięknie, że po przebudzeniu długo nie mógł uwierzyć, że to był tylko sen.
Znowu, po raz już niewiadomo który, stał przed śledczym tak bardzo podobnym do doktora Grunsztajna z Płochocina, który kiedyś wyleczył go był ze skrofułów.
– Szczygieł – „śledź” wymienił jego nazwisko i długo potem milczał, przyglądając mu się uważnie, jakby zastanawiał się, co zrobić z tym nawiedzonym półgłówkiem, albo tylko bardzo cwanym chamem udającym idiotę. – Ty wiesz, że za szerzenie religianctwa, wręcz nachalnego religianctwa, możesz dostać większy wyrok niż za akt sabotażu i świadome niszczenie portretów naszych przywódców i dostojników partyjno-państwowych? Wiesz o tym?
– Tera to już musze wiedzieć, choć nie bardzo wiem, o czym to panoczek rozprawiajom...
– Słuchaj, ty przestań strugać wariata! Dobrze? Ja wiem, Szczygieł, że ty jesteś cwana gapa! A takich jak ty, nowa, socjalistyczna władza nie będzie tolerować! Dla takich jak ty klerykałów nie ma miejsca w naszym społeczeństwie, ani w żadnym innym! Więc przestań, bo my cię możemy zniszczyć raz dwa! Zgnieść jak muchę albo inną wesz!
– Ale dlaczego? – zapytał swoim zwyczajem, najzupełniej szczerze zdziwiony.
– Choćby i za to, że nie chcesz iść nam na rękę.
– Ja?
– Wyraźnie widać, że nie chcesz nam pomóc. A prosiłem cię po dobroci... Dostałbyś lepsze wyżywienie, tak jak obiecywałem. Ale ty uparcie mówisz nam „nie”. A na domiar złego przeszkadzasz innym spać przez te swoje modły, a pod celą uprawiasz jeszcze zakazaną propagandę religijną. Czy nie szkoda ci zdrowia, żeby dostawać takie wciry i nie przestać tego robić, to trzeba naprawdę nie mieć wszystkich klepek pod sufitem! No i jeszcze na dodatek doigrałeś się miesiąc karceru...
– Nie miesiąc, a niecałe trzy tygodnie, jeśli już się o to rozchodzi – poprawił go Romek.
– Nieważne. Ja się ciebie pytam, czy ty jesteś aż tak głupi?
– No nie, panie – obruszył się. – Aż tak to nie. Ino może z wyglondu, ja przecie dobrze wiem co wy tu, w tym wieńźniu z ludziami wyczyniata...
– No, proszę, proszę... Co ja słyszę! Powiedz mi w takim razie, co my tu takiego wyczyniamy! Słucham cię, Szczygieł!
– Na mój rozum, to lepi nie gadać, bo sami panie wiecie, że jak kto za dużo ozorem miele, to zawsze sobie kłopotu naputa.
– No i słusznie. Ale ja, mimo wszystko, chciałbym od ciebie usłyszeć, co ty wiesz na temat tego, co się tutaj, w tym więzieniu dzieje, a?
– Ja?
– A kto? Syn Macieja?!
– Syn Macieja... – powtórzył i zaraz spoważniał, zamyślił się i spoglądając w podłogę wykrzyknął. – Ha! Mówita panie, syn Macieja, ale chyba nie o takim jednym od nas, Józwie Kaliniaku, bo to on był ten syn Macieja, ale nie Kaliniaka, tylko Rudzika, znaczy sie, jego prawdziwy ojciec, ten Rudzik to wzion i zginoł, zwyczajnie zleciał z dachu, na łeb, no może niezupełnie z dachu, ale z krokwi, bo wcześni już krzynke wypiwszy, no i jak wionzał wieche u szczytu tamuj, to sie obsunoł i tak jakoś krzywo poleciał, że i upad na głowe i... po nim zara było. To ten Józwa nosił tylko naźwisko po tym Kaliniaku, co to w miesionc sie był i zakręncił koło Maryny Rudzikowej, czyli jego matki, to jest matki Józwy... Rozumicie, panocku?