Gdy siedząc przed domem drylowała porzeczki, żeby zrobić z nich wspaniałą konfiturę i widziała, że jacyś chłopcy kradną z ogrodu owoce czy warzywa przypodnosiła się tylko z krzesła i swoim grubym głosem wołała:
“Złodzieju!!! Co tam masz? Czego szukasz? Zabieraj się stąd!!!”
I to było wszystko. Wychodziła z założenia, że jej autorytet wystarczy. Żadnego pościgu za złodziejem - nic z tych rzeczy! Po prostu wierzyła, że chłopak wszystko rzuci i wyniesie się gdzie pieprz rośnie. Złodziej, czy raczej złodzieje - bo było ich wielu - nie tylko nigdzie nie uciekali, ale jeszcze śpieszniej wyładowywali swoje worki pięknymi klapsami czy kosztelami.
Siostra mojej babci - ciocia Hania - wstawała najwcześniej. Miałem wrażenie, że w ogóle nie śpi. Była kopalnią wiadomości, bo od samego ranka słuchała swojego radia. Potem - w kuchni - dochodziło do zabawnych rozmów.
Ciocia Hania wchodziła hałaśliwie i do starego furmana Piotra, który akurat nosił wodę do kuchni głośno mówiła:
- Burze idą! Mówili w radiu, że podobnież samoloty do Paryża nie latają!
A stary Piotr wlewał spokojnie wodę do beczki i odpowiadał z zafrasowaniem:
-Uuu, to gorzej, to gorzej....
Nie byłem pewny, dlaczego ta wiadomość tak ich martwiła. Ciocia Hania ostatnią dalszą podróż zrobiła w 1916 a Piotr przez całe swoje życie nie oddalił się o więcej niż trzydzieści kilometrów od swojej chałupy.
Moja babcia, śmiejąc się, mawiała wtedy:
-No widzę, że wszyscy wybierają się do Paryża! Ciekawe kto wody nanosi i konie oporządzi!
W przeciwieństwie do tego samolotu, który kiedyś tam - w połowie pięćdziesiątych lat nie odleciał do Paryża - nasz samolot do Madrytu odleciał.
Patrzyłem na uciekającą pod samolotem ziemię. Widać było ogromny szmat Warszawy, ale nie wszystko poznawałem. Gdzieś tam w dole zostawał Dom “Jodła” wraz ze swoimi mieszkańcami, zostawał pusty dom w Wawrze, Powązki, Krochmalna, Mokotów i las Sobieskiego gdzie spacerowałem.
Lecieliśmy do Madrytu żeby stamtąd, po paru dniach przerwy wsiąść do Air Canada do Toronto.
Madryt przywitał nas tropikalnym upałem. Prawie takim jak wtedy przed 44 laty gdy zziajany, brudny i głodny dobiłem się wreszcie do młodzieżowego schroniska na wschodnich przedmieściach Madrytu.
Czy mogłem wtedy przypuszczać, że tyle lat później przyjadę tu z żoną do dobrego hotelu?
Czy mogłem wtedy w ogóle przypuszczać, że będę mógł wynająć samochód i jeździć po Madrycie jak królisko???
Tak sobie myślałem dziwiąc się po raz niewiadomo który jakimi krętymi, nieprzewidywalnymi drogami prowadzi nas życie.
Czy kiedykolwiek - jako chłopak - mogłem przewidzieć, że na przykład będę miał samochód, albo że będę dajmy na to spędzał wakacje gdzieś w tropikach? Pewnie, znałem tropiki i wiedziałem coś o autach, ale jedynie z książek albo z Dookoła Świata!
Tak więc - w czerwcu 2017 roku wylądowaliśmy z moją żonką w Madrycie!
Pożegnania, wyjazd, samolot i wreszcie hiszpańskie upały zmęczyły nas do tego stopnia, że zaraz wieczorem poszliśmy na kolację. Z winem!
Piliśmy czerwone wino rioja, jedliśmy oliwki i hiszpańską szynkę. Wieczór już nadchodził, ale choć upał jeszcze trzymał to czuło się lekki powiew. Nad restauracyjnym ogródkiem rozpylano delikatną mgiełkę wody a ktoś tuż przy wejściu grał na gitarze Besame Mucho.
Czy można chcieć czegoś więcej?
Zatrzymaliśmy się na Calle de Alcala niedaleko Puerta del Sol.
Rano wolnym krokiem wybraliśmy się do Prado. Carrera de Sante Jeronimo pełna była zapachu kawy i tytoniu. Bary i kawiarnie były pootwierane a przy kontuarach stali mężczyźni jedzący śniadanie. Kawa, kieliszek osborne, czasem bocadillo, ciastko. Wszyscy stali. Stali i jedli. W zawieszonych wysoko telewizorach szły powtórki transmisji meczów Realu, Atletico czy Rayo. Mężczyźni spoglądali czasami na ekran a czasami na telefon. Niektórzy mieli pod pachą gazetę i właściwie wszyscy byli szczupli. Patrzyłem na nich z zazdrością i automatycznie zacząłem wciągać brzuch, ale bez widocznego rezultatu.
Szli do pracy. Nie jedli śniadania w domu. Zawsze tak chciałem. To było jedno z moich marzeń. Ranek, zostawiam śpiącą kobietę w ciepłym łóżku, idę do fryzjera - golenie, malutka poprawka włosów - na mokro, potem śniadanie w kawiarni, kieliszek sherry albo brandy, kawa, papieros... Potem praca, ale bez przemęczania się. Najpierw trochę gadania, plotek, może jakiś alkoholik wyciągnięty z biurka i wlany delikatnie do kolejnej kawy... Jakżeż mi się taki filmowy styl podobał i jednocześnie jakżeż był mi daleki! Po pierwsze nie lubię włosów na mokro! A poza tym ile by to kosztowało? I jakbym wytrzymał to poranne picie brandy?!
Ale i tak byłem cały podniecony! Taki “zachodni” styl! Nie jakieś mleczne zupy, herbaty czy kromki chleba z masłem! Żadnych takich! Malutka kawunia, może jakiś croissant maczany od czasu do czasu w mikroskopijnej filiżaneczce no i obowiązkowo ten kieliszeczek!
Tak to zawsze wyglądało na filmach. Naturalnie zachodnich filmach! Z całą pewnością nie na radzieckich, bo te nie kojarzyły się z capuccino tylko raczej z wojennymi konserwami i długimi seriami z pepeszy!
A jednak ci, których widziałem w otwartych kawiarniach żyli takim właśnie zachodnio-filmowym życiem! Przynajmniej tak mi się wydawało i na to wyglądało. Trochę później - już poza centrum miasta widywaliśmy robotników idących do pracy. Byli w pełnym rynsztunku, mieli swoje narzędzia zawieszone u pasa, buty, odblaskowe kamizelki, czasem kaski. Oni też stawali przy kontuarach, zamawiali maciupeńkie cappucino albo latte a do tego kieliszek brandy czy sherry. Wypijali, wypalali papierosy - jakieś Fortuna czy Puebla i wychodzili. Siadali do swoich małych trucków - jakichś Citroenów, Renaultów czy innych Seatów i jechali do roboty.
Zauważyłem też, że w barach nikt specjalnie nie czekał. Zaraz po wejściu dostawało się swoją kawę a w sekundę później to co się zamówiło.
To mnie uderzyło już wtedy - wiele lat temu. Pamiętam drogę z Alicante do Granady. Jeździłem wtedy głównie autostopem. Miałem mało pieniędzy, ale twarde kości i nie musiałem używać maszyny do spania. Spałem gdzie się dało i jeździłem tym co się akurat na mój wyciągnięty kciuk zatrzymało.
Na którymś odcinku złapałem volkswagena z niemiecką rejestracją. Młody chłopak w drodze na południe. Wakacje. Dojechaliśmy do małego przydrożnego baru. W tym samym mniej więcej czasie podjechał wypełniony autobus. Wszyscy weszli pośpiesznie . “Ile to będzie trwało!”- myślałem. Byłem przyzwyczajony do kolejek, czekania a tu...cud! W barze było pełno - głowa przy głowie, ale wszyscy byli obsłużeni. Stanąłem w drzwiach i natychmiast ktoś do mnie zamachał, ktoś podał kawę a ktoś inny - ponad głowami - sandwich z serem i szynką! Co? Jak?! To był dla mnie tak miły szok, że pamiętam go do teraz. I nikt specjalnie nie wołał o zapłatę! W ciągu piętnastu minut wszyscy byli najedzeni i napici. I znowu ktoś coś do mnie powiedział, napisał należność na serwetce, pomógł odliczyć moje pieniądze i podał dalej.
I to wcale nie było drogie. Nawet dla mnie!
W kawiarniach, które mijaliśmy w drodze do Prado nie było takiego ruchu i tym bardziej nikt nie czekał. Zresztą wyglądało na to, że nikt się specjalnie nie śpieszył. Od czasu do czasu widzieliśmy bardzo profesjonalnie wyglądające kobiety na wysokich obcasach. One też brały kawunię i jakiś rogalik, ale nie spoglądały na mecz tylko na swoje telefony. Czasami przysiadywały na wysokich, barowych stołkach zakładając noga na nogę. Czasami rzucały wzrokiem - jakby od niechcenia i zupełnie “bezwiednie” - tu i tam - może trochę częściej tam gdzie stał jakiś przystojny, szczupły...
Zapach poranku w hiszpańskim mieście przeniósł mnie do innego świata i przywołał marzenia z przed “miliona” lat! Chłopięce marzenia o podróżach, o nieosiągalnym Zachodzie, który znałem z filmów tak odległych od naszej codzienności.
To był świat z filmu “Żyć aby żyć”!
Znowu nie mogłem uwierzyć, że to już nie są marzenia, bo przecież jestem tu! Na Zachodzie!
Idę “zachodnią” ulicą, wdycham “zachodnie” powietrze i w końcu... mieszkam na Zachodzie!
Ale jednocześnie czułem, że to nie jest tamten Zachód! Tamten Zachód był inny i wiedziałem, że nigdy już nie wróci. Nie wróci tak jak nie wrócą tamte lata i tamta rzeczywistość. Zrobiło mi się trochę żal, że nie mogę - chociaż na minutkę - wzbudzić dawnego bicia serca i dawnych fascynacji, ale zaraz palnąłem się mocno po policzku! Dla przywrócenia równowagi! Zadziwiające co też się staremu dziadowi w tym głupim łbie kotłuje!
W narożnej kawiarni siedział przy stoliku starszy człowiek. Przechodziliśmy tuż obok więc widziałem go dobrze. Pomimo wzrastającego upału ubrany był w garnitur. Widać było, że ubranie jest nie nowe. Takie przedwojenne. Mankiety, spinki, krawat. Pił kawę i palił cygaro.