Pamiętam przemiłego przewodnika w muzeum Opinogórskim, piękne muzeum impresjonistów w Paryżu i fantastyczny Ermitaż, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie. W latach pięćdziesiątych moja ukochana ciocia Zosia była przewodniczką na Wawelu i muszę przyznać, że wiele się od niej nauczyłem, ale to wszystko - jak powiedziałem - były wyjątki. Generalnie rzecz biorąc, gdy słyszałem, że mam zwiedzać jakieś muzeum to “nóż mi się w kieszeni otwierał”!
Z Prado było inaczej, bo Prado “znałem” od niepamiętnych czasów!
Gdy byłem małym chłopcem siostra mojej babci - czyli “zimna babcia” Kinia - uczyła mnie francuskiego. Nienawidziłem tego z całego serca, ale później - z perspektywy lat - doceniłem jak bardzo mi się to w życiu przydało. Wiem, że zabrzmi to jak ględzenie starego człowieka, ale naprawdę uważam, że pomysł uczenia małego dziecka obcego języka jest doskonały.
Inna rzecz, że uczenie uczeniu nie równe. Można zniechęcić, ale można też zainteresować a czasem nawet... nauczyć!
Otóż babcia Kinia - miała kapitalną umiejętność opowiadania i zdarzało się, że w czasie lekcji opowiadała. Naturalnie po francusku. Miała co opowiadać, bo za młodych lat gospodarowała z mężem w majątku na Pokuciu, a Pokucie to była Huculszczyzna, wschodnie Karpaty - dla mnie prawdziwa egzotyka! Inne zwyczaje, inni ludzie i w ogóle jakby inny kraj! Odległy, miniony a jednocześnie ciepły i kochany. Babcia mogła o nim opowiadać bez końca. To lubiłem. W każdym razie nieskończenie bardziej niż durnowatą gramatykę wraz z durnowatymi passe compose, l’imparfait i innymi głupotami, które “wypijały moją krew” i zniechęcały do nauki.
Opowiadania to było coś zupełnie innego. Pachniały dojrzałymi kawonami, melonami i winogronami. Słuchałem z zapartym tchem. Dzięki pięknej narracji czułem się tak jakbym tam był!
“Tam szum Prutu, Czeremoszu...”.
Babcia mówiła, że tamtejszy klimat sprzyjałby nawet uprawie kawy, ale myślę, że to już była lekka przesada. Wszystko to było opowiadane zawsze i tylko po francusku. To znaczy po lekcji kończył się francuski i wracał polski, ale w czasie lekcji wolno mi było mówić tylko po francusku. Opowiadała o domu, gospodarce, polowaniach, wakacjach a także podróżach, bo babcia Kinia jeździła z mężem od czasu do czasu za granicę. To nie były jakieś super podróże jak teraz. Nie było mowy o Tajlandiach, Bali, Ekwadorach i Wyspach Cooka.
Tamte - “przedwojenne” podróże to była Europa. Utarte szlaki. Przede wszystkim sławetna Abacja, do której jeździło się na wakacje. Taki Sopot czy Międzyzdroje tyle, że nad Adriatykiem. Prócz tego Wenecja, Paryż, Lozanna i naturalnie ukochany Wideń, bo tylko tak się mówiło. I zawsze “we Widniu” a nie “w Wiedniu”.
No więc w czasie tych opowiadań usłyszałem o Prado. Babcia opowiadała o Hiszpanii, w której co prawda nigdy nie była, ale którą znała z opowiadań swojej kuzynki - jakiejś Fifi, Pipi czy Funi, która wyszła za mąż - naturalnie na długo przed “Wielką Wojną” za jakiegoś hiszpańskiego hrabiego i mieszkała w Madrycie.
Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego w tamtej epoce nikt nie używał normalnego imienia tylko zawsze jakieś zdrobnienia, no ale tak było. Mówiło się, że wuj Dziunio to, a kuzynka Femcia tamto, a ciocia Bela owamto.
Zawsze zdrobnienia. Ta Fifi de Cordova, czy Gonzaga, czy jak tam się nazywała pisała listy, zdaje się, że trochę tęskniła, ale “miała się dobrze”, mąż otoczył ją opieką i jakoby była szczęśliwa. Właśnie przy okazji tych listów babcia wspomniała muzeum Prado.
-Prado mój drogi chłopcze - mówiła do mnie - to drugi Louvre - ale co ja też mówię - jeszcze lepsze! Wspaniałe malarstwo! Tycjan, Rafael, Rubens - jedna wspaniałość!
Tyle zapamiętałem. Od tego czasu Hiszpania automatycznie kojarzyła mi się z Prado.
Swoja drogą babcia miała ogromną skłonność do bezgranicznego zachwycania się często gęsto dość błahymi rzeczami. Na przykład gdy opowiadała o zupełnie mi nieznanych owocach granatu mówiła, że mają wręcz niebiański smak, albo gdy akurat czytaliśmy coś o Francji i o jedzeniu kasztanów nie mogła się powstrzymać od wykrzykników w rodzaju:
- Och - cremes de chataignes! - i przymykała oczy w zachwycie!
Dużo, dużo później jeden z moich kolegów, który był w Madrycie i widział Prado miał nieco inne zdanie. Mówił mi tak:
- W Prado idziesz kilometrami i jak spojrzysz na ściany to po jednej stronie masz tysiąc ukrzyżowań, a po drugiej tysiąc wniebowstąpień! Nudziarstwo nieopisane! Możesz sobie darować!
Wobec takiej rozbieżności opinii dochodziłem do wniosku, że najlepiej pojechać samemu i zobaczyć na własne oczy, ale akurat to było dla mnie równie nieosiągalne jak podróż na księżyc!
Nie ukrywam, że bardziej wierzyłem mojej babci niż temu koledze, który tak psioczył, ale moje pierwsze wrażenie z pobytu w Prado trochę tą wiarą zachwiało.
Jak wspomniałem to był rok 1973, stał się cud i okoliczności sprawiły, że pojechałem!
Podróże po Europie były wtedy inne niż dziś. Przede wszystkim wszędzie było dużo mniej ludzi!
W Prado zapamiętałem ogromne, puste sale. W jednej z nich usiadłem na ławce i pisałem kartę. Była cisza, spokój i nikt mi nie przeszkadzał, ale mój kolega miał dużo racji: Prado straszyło monstrualnej wielkości obrazami - przeważnie o treści biblijnej i kilometrami sal, przejść i korytarzy.
W jednym jednak nie mogłem się z nim zgodzić. W żadnym razie nie było to nudziarstwo! Po prostu trzeba było wiedzieć na co patrzeć, na co tylko rzucić okiem a co kompletnie zignorować. Tego właśnie nauczyła mnie ciocia Zosia - przewodniczka po Wawelu. Nie można zwiedzać muzeum i zatrzymywać się nad każdym eksponatem!
Zgodnie z tym z góry wiedziałem co chcę zobaczyć. Moja Krysia też miała swoje życzenia więc postanowiliśmy połączyć wszystko w jedną drogę zwiedzania.
Gdy doszliśmy do Prado upał był już potężny więc z przyjemnością zanurzyliśmy się w cieniu ogromnego wnętrza budynku.
Ludzi przybywało. W jednej z sal ujrzeliśmy szkolną grupę chłopców w wieku około siedmiu, może ośmiu lat. Siedzieli na podłodze. Ubrani byli w staranne szkolne mundurki - buty, wysokie skarpetki, krótkie spodnie i marynarki z emblematem szkoły. Wyglądali bardzo podobnie i zarazem bardzo różnie. Uderzyła nas ich delikatna uroda. Moja Krysia nie mogła wręcz oderwać oczu. Byli tam chłopcy o jasnych, kręconych włosach jak małe aniołki, byli smagli i czarnowłosi, piegowaci i rudzi... Wszyscy zachowywali się grzecznie, ale niektórzy z nich wstawali, zmieniali miejsce i coś tam ze sobą szeptali. Siedzieli przed wielkim obrazem Velazqueza zatytułowanym “La fabula de Aracne” czyli “Baśń Arachny” albo jak inni tłumaczą “Prządki”.
Prado dosłownie kąpie się w Diego Velazquezie. Trudno się dziwić - Velazquez to najważniejszy malarz Złotego Wieku i Hiszpanie są z niego dumni!
Chłopcy siedzieli na podłodze i słuchali objaśnień swojego nauczyciela. Mówił po hiszpańsku, więc nie rozumiałem ani słowa, ale chłopcy słuchali go i widać, że umie do nich trafić. Był młody, bardzo ruchliwy, ale jednocześnie bardzo w tych ruchach oszczędny i powiedziałbym elegancki. Cały obrazek był tak miły, że inni zwiedzający przystawali z uśmiechem na twarzy i raczej patrzyli na chłopców i ich profesora niż na obraz.
To było to - nauczyciel przyprowadził swoich chłopców żeby im pokazać coś wybranego co będą mogli naprawdę zapamiętać.
Mówił do wszystkich, ale od czasu do czasu brał jednego z nich bliżej siebie, o coś pytał, coś pokazywał i tłumaczył. Robił to wszystko z zaangażowaniem, uśmiechem i widać było, że niej jest nauczycielem z przypadku tylko rzeczywiście kocha to co robi.
“La fabula de Aracne” nie jest obrazem łatwym i jak wyczytałem istnieje wiele jego interpretacji, ale wyglądało na to, że wyjaśnienia młodego profesora trafiały do chłopców, bo nie widziałem żeby się nudzili. Wręcz przeciwnie - od czasu do czasu o coś pytali i coś pokazywali.
Trochę z żalem poszliśmy dalej. Gdybym znał hiszpański to na pewno zostałbym z chłopcami i słuchał ich nauczyciela, ale wołało nas jeszcze parę rzeczy.
Po pierwsze osławione “Las Meninas” - “Panny dworskie”! Wszystkie przewodniki zgodnie powtarzają, że to jest szczytowe osiągnięcie Velazqueza i jedno z największych dzieł w historii sztuki!
Znałem ten obraz z niezliczonych reprodukcji, ale prawdę mówiąc nigdy mi się nie podobał! No cóż - z jednej strony kogo obchodzi opinia emerytowanego kierowcy ciężarówki, ale z drugiej ostatecznie każdy może mieć swoje zdanie!
Zawsze mi było żal tej małej infantki w super niewygodnej sztywnej sukni! Biedne dziecko ubrane w gorset! Nie podobała mi się para karzełków, nie podobało mi się uczesanie panny stojącej trochę powyżej infantki, a nawet nie podobał mi się pies, który jakoby miał być mastyfem, a wyglądał na wszystko tylko nie na to.