Tuż obok stał starszy mężczyzna i studiował dzieło. Wsparł się obiema rękami na lasce i stał. Nie robił żadnych zdjęć, nie czytał muzealnej broszurki. Po prostu stał i patrzył. Długo. Gdy przyszliśmy już był i gdy po dłuższej chwili odchodziliśmy jeszcze trwał. Ten człowiek - pomyślałem - wie po co tu przyszedł.
Rembrandt był geniuszem, ale ożenił się z niezbyt urodziwą dziewczyną - chociaż kto wie? Ostatecznie wszystko jest kwestią gustu. Saskia była dla niego prawdziwym szczęściem i chociaż małżeństwem byli tylko osiem lat, bo Saskia umarła jako trzydziestoletnia kobieta, to lata z nią spędzone były dla Rembrandta najwspanialsze!
Jest taki obraz, do którego często wracam. Nazywają go różnie. To jest autoportret z Saskią, ale znany jest też pod nazwą “Syn marnotrawny w burdelu”. W oryginale nie widziałem go nigdy. Zdaje się, że ma go Galeria Drezdeńska. Oglądałem natomiast wiele reprodukcji. Na tym obrazie Saskia wygląda nawet ładnie, ale nie o nią chodzi. Chodzi o fantastyczne oświetlenie. Światło i cień w różnych natężeniach... Ten obraz jest według mnie “ósmym cudem świata” i jak to się teraz mówi: “tyle w temacie”!
Prado nie jest na jeden dzień! Durer, Tycjan, El Greco, Goya... dziesiątki, setki malowideł, które bez wątpienia stanowią najwspanialszą wystawę nie tylko w Hiszpanii ale może na całym Półwyspie.
Wyszliśmy wczesnym popołudniem. Sjesta. Cisza. Gorąc leje się z nieba. Okiennice pozamykane, żaluzje pospuszczane, zasłony pozaciągane. Cisza. Sklepy nie pracują, ptaki nie śpiewają, wszyscy czekają wieczoru i chłodu. Usiedliśmy w cienistym barze. Wino, oliwki, sałata. Nawet zaczęło mi się to podobać.
-Jak wrócimy do domu - mówiłem żonie - to tylko tak będziemy jeść! Rano jak to rano - kawunia, bułeczka i tak dalej, a potem na lunch butelka czerwonego wina i talerzyk oliwek. Może trochę chleba polanego oliwą i jeszcze sałata z kawałkami sera i jakimiś orzechami, owocami i to wszystko! W miarę jedzenia może weźmiemy sobie jeszcze jedną buteleczkę czerwonego. Potem sjesta!
-Dwie butelki codziennie? - spytała niewinnie Krysia.
- Co najmniej! - wykrzyknąłem.
Dobrze, że bar był prawie pusty i nikt nie zwracał uwagi na moje wygłupy.
-Nie ma mowy - podniecałem się w miarę mówienia - codziennie wino! I oliwki! Jestem na emeryturze! Będę siedział w ogrodzie, jadł oliwki i pił wino! Cały dzień!
Na dowód, że nie żartuję szybko zamówiłem kolejne dwa kieliszki rioja!
-No ciekawe jak ty to długo wytrzymasz? - Krysia patrzyła na mnie z politowaniem.
Wypite wino trochę mi już zaszumiało w głowie więc miałem prędką odpowiedź:
-Co bym miał nie wytrzymać! Przecież to samo zdrowie! Wszyscy tak mówią! Lekarze...
-Jacy lekarze?
-No lekarze na internecie...
-No tak...
-Powiedziałem, że będziemy pić w czasie lunchu? - ciągnąłem trochę podniesionym głosem - źle powiedziałem! Będziemy pić od rana! Dość tej abstynencji! - podniecałem się coraz bardziej - wstajemy rano i zamiast kawuni ...wino! Bagetka, trochę pasztetu, albo prościutto i WINO!
-A ile tych buteleczek z samego rana, jeśli wolno spytać? - słudziutko spytała Krysia. Miałem wrażenie, że nadąża za moimi planami.
Szybko dałem znak kelnerowi, że potrzebujemy jeszcze wina, a Krysi dałem entuzjastyczną odpowiedź:
-Co najmniej butelka! A może i dwie!
W tym fantastycznym nastroju poszliśmy wolnym krokiem koło Bazyliki de Jesus de Medinaceli a potem troszkę w lewo do Calle de Atocha a po drodze jak tylko zobaczyliśmy jakiś zaciszny, miło wyglądający bar albo kawiarenkę to robiliśmy malutką przerwę na winko.
Tym sposobem gdy dotarliśmy na Plaza Mayor było już ciemno, ale o to właśnie chodziło! Rozkoszny wieczór po upalnym dniu! Wieczór ciepły, pachnący rozgrzanymi kobietami, winem, cygarami i najróżniejszymi zapachami gotowania, smażenia, duszenia, pieczenia i tak dalej. Na każdym rogu tapas, bo w rzeczy samej - cała Hiszpania pławi się w tych tapas! Nieprzeliczone rodzaje! Chorizo, calamares, bacalao, empanadillas... kto by to wszystko zapamiętał!
Kucharze w białych fartuchach do ziemi krajali cieniuteńkie plasterki z ogromnych wieprzowych nóg! Szynki, które dojrzewały dwa, trzy, cztery lata. Widać je było wszędzie. Wisiały w restauracyjnych oknach, wisiały w barach, małych jadłodajniach i sklepach. Pięknie zapakowane, z pieczęciami, uwędzone na kość. Niektóre pezentowane w pięknych, aksamitnych workach. Pytałem jak długo mogą tak wisieć.
Cały czas bałem się, że takiej ilości nikt nigdy nie zje, ale Krysia uspokajała mnie, że nie tylko zjedzą, ale jeszcze codzienie dowożą nowe.
Co do tego jak długo mogą wisieć to powiedziano mi, że nawet tysiąc lat z tym tylko, że w miarę starzenia szynka twardnieje i twardnieje i z czasem może osiągnąć twardość kamienia a nawet marmuru i wtedy do jej pokrojenia trzeba będzie nie lada noża a może nawet diamentowej piły tarczowej!
Przystawaliśmy więc na tapas, na oliwki, jakieś marynaciki, jakieś to i tamto a do wszystkiego winko!
A na Plaza Mayor wpadliśmy w wir zabawy. Na środku placu była estrada, na której prezentowali się artyści. Wszędzie mnóstwo ludzi! Młodych, starych, dzieci! I wszyscy we wspaniałych humorach! W podcieniach wokół placu w restauracjach, barach i kawiarniach przemiły ruch, zabawa, śmiech, papierosy, drinki i wszędzie muzyka! Grupki starszych mężczyzn - ubranych niby zwyczajnie, ale jednocześnie elegancko. Gdybym ubrał się tak jak oni mógłbym wyglądać może i śmiesznie, ale na nich wyglądało inaczej. Pewnie dlatego, że każda nacja ma swój styl i swojego ducha.
Śmiech kobiet, brzęk kieliszków, piwo, szybko roznoszone talerze... Wielka statua Filipa III na środku placu. Madryt! I to Madryt w swoim najlepszym wydaniu, bo nocą!
Jeszcze raz wróciłem myślą do mojej pierwszej hiszpańskiej przygody przed 44 laty i znowu nie mogłem się nadziwić, że historia zatoczyła tak ogromny krąg i oto znowu stoję - tak jak wtedy - na Plaza Mayor! Tak jak wtedy - gdy wszystko było inne!
Z dalekiej, północnej Szwecji, gdzie zarobiłem trochę pieniędzy jechałem podówczas autostopem na południe. Ta północna Szwecja to była Haparanda - miasto nad Zatoką Botnicką. Pracowałem tam na czarno i nawet dość dobrze zarabiałem aż do czasu gdy wpadłem jak śliwka w kompot i dostałem surowe polecenie wyjazdu. W gruncie rzeczy zgadzało się to z moimi planami bo i tak chciałem jechać do Hiszpanii tyle tylko, że stało się to ciut, ciut za wcześnie. Mniejsza z tym. Pieniędzy było tyle ile było i wyliczyłem sobie, że przy ostrej dyscyplinie dam radę.
Jechałem więc przez Europę! Zachodnią Europę! Wszystko mnie fascynowało! Dziś taka wycieczka do Hiszpanii czy Włoch to jest zwykła wycieczka i nikt się tym specjalnie nie emocjonuje. Wtedy to była nieomal wyprawa na inną planetę bo w istocie rzeczy to był zupełnie inny świat! Kolorowy, sprawny, zamożny, uprzejmy i łatwy. Woda w kranach silniej płynęła, windy ciszej chodziły, autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały co do minuty! A sklepy! A kolorowe magazyny, a papierosy, a ludzie na ulicach! To wszystko było tak inne i wydawało się lepsze i ciekawsze. Zresztą my - baby boomers - wiemy jak to było!
No więc jechałem przez tą bajeczną dla mnie zachodnią Europę i wszystko mnie cieszyło. Może dlatego, że miałem 24 lata, dużo naiwności i głupkowatej niefrasobliwości... być może. Głowę miałem pełną pomysłów - w większości fantastycznych żeby nie powiedzieć dziecinnych.
W każdym razie wyjeżdżając z Haparandy i stojąc z podniesionym kciukiem na skraju szosy powiedziałem sobie tak:
-Marcin, nie śpiesz się do domu. Taka okazja jak teraz może się już nie trafić! Jedź i jakoś to będzie!
Tak sobie powiedziałem i dobrze wbiłem do głowy. Zaraz też - w następnej kolejności - zacząłem roić plany gdzie ja to nie pojadę i czego nie będę robił. Myślałem o dalekich krajach, wieloletnim wałęsaniu się po świecie bez stałej pracy i obowiązków.
-Będę sobie po drodze dorabiał - myślałem - i zarobię na dalszą podróż.
Jasna rzecz, że nie myślałem za bardzo o pozwoleniach, wizach i innych ograniczeniach. Uważałem, że to nie są żadne przeszkody. Jakoś się załatwi! Takie było moje motto!
Mimo tych wszystkich rojeń - wiedziałem, że wrócę do Kraju. Przecież był rok 1973 - być może najlepszy rok od czasów wojny. Coś się ruszało, inwestycje szły pełną parą i wszystko szło w kierunku “żeby Polska rosła w siłę a ludzie żyli dostatniej!”
Różnie dotąd bywało i wielu z nas pamiętało ‘68-y a wcześniej ‘56-ty, a po drodze różne Listy, Orędzia, oskarżenia, ale mimo to zaczynaliśmy się widzieć w nowych warunkach lat ‘70-tych - i w wielu przypadkach byliśmy z nich dumni. Nie tylko z naszych lekkoatletów i piłkarzy, ale przede wszystkim z tego, że nowa dekada zaczynała wyglądać inaczej niż to co było. Mieliśmy nadzieję, że będzie ciekawsza i atrakcyjniejsza! A wraz z jej początkiem moje pokolenie wchodziło w życie!
Jakoś nikt z moich znajomych nie mówił wtedy o emigracji, a jeśli już to w wielkiej tajemnicy. Po Marcu ‘68 paru kolegów wyjechało. Jedni do Wiednia, inni do Francji a jeszcze inni bezpośrednio do Izraela, ale to był taki wściekły czas. Parę razy słyszałem wtedy zdziwienia w rodzaju:
-Patrz się - wyjechał! Nic nie wiedziałem, że był Żydem!”
Trudno się było tym wykrzyknikom dziwić. Wszyscy uczyliśmy się tej naszej Polski każdego dnia.
W każdym razie wczesną jesienią 1973 roku żyłem chwilą, wydawało mi się, że mam plan i że wszystko będzie dobrze.
Autostop był łatwy bo wielu się zatrzymywało - zwłaszcza na widok młodego chłopaka z plecakiem. Można było jechać szybciej niż koleją, ale mnie się nie śpieszyło i droga do granicy francusko-hiszpańskiej zajęła mi prawie dwa tygodnie.
Wspomnienia o powtarzającej się historii i mojej podróży trwały tylko chwilę, bo zabawa na Plaza Mayor nabierała rozpędu do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać jak ci młodzi ludzie pójdą nazajutrz do pracy, szkoły czy innych obowiązków. Krysia uspokoiła mnie jednak mówiąc: