W miarę mozolnego wchodzenia widnokrąg powiększał się i zmieniał, bo droga pełna była zakrętów. Przystawaliśmy co jakiś czas dla nabrania oddechu i wyrównania bicia serca i patrzyliśmy w dół. Na zachodzie po drugiej stronie Zatoki Gibraltarskiej widać było Algeciras, a bliżej nas port i stojące na redzie statki. W paru miejscach można było nawet zobaczyć południowy cypel wraz z wielkim meczetem - darem saudyjskiego króla a jeszcze dalej - nad samym brzegiem pomnik upamiętniający katastrofę samolotu, w której zginął generał Sikorski. Jak się później dowiedziałem dopiero cztery lata wcześniej pomnik przeniesiono z mało dostępnego miejsca właśnie tu - na pięknie wyeksponowane!
To jest jedno z tych miejsc gdzie chyba każdy Polak czuje się bardziej Polakiem! Tak jak na Monte Cassino, w Narwiku, albo w Savannah! To są miejsca gdzie Polakowi mimo woli łzy napływają do oczu. I to jest dobre! Człowiek czuje się lepszym i bardziej związanym z przeszłością i swoją Ojczyzną. Różne okoliczności wywołują takie uczucia. Historyczne pomniki wyciskają nam łzy i czynią dumnymi , ale na innych działa coś innego.
Otóż byłem kiedyś świadkiem przejazdu kawalkady motocyklistów. To było w Stanach. Byłem przejazdem z Ontario do Nowego Brunszwiku. Jechałem przez Maine. Akurat ta droga - chociaż wygląda na bliższą - jest pokręcona i długa.
W jednym z miasteczek trwał przejazd ogromnej grupy motocyklistów. W Maine nie obowiązuje noszenie kasków, więc wszyscy motocykliści - najczęściej starsi mężczyźni w skórzanych kamizelkach jechali z rozwianymi siwymi włosami i brodami. Huk ciężkich motorów i widok kamiennych twarzy wytatuowanych motocyklistów miał w sobie coś potężnego. Coś co nastrajało do czynu, do dumy, do ofiary i bezgranicznej lojalności. Stałem koło starszej kobiety, która ujęła to tak:
-Wiesz, jak widzę tych chłopców (!) to czuję się jakoś bardziej patriotycznie! To nasi chłopcy!
I nasz Kraj!
Mnie się wydaje, że każdy Polak gdy stoi przy historycznych pomnikach naszych bohaterów jest właśnie w podobny sposób dumny i wzruszony!
Wchodziliśmy wyżej i wyżej i co jakiś czas wyprzedzały nas grupki brytyjskich żołnierzy ze stacjonującego tu Królewskiego Pułku Gibraltarskiego. Pułk ma do pomocy parę okrętów Royal Navy i nawet parę samolotów RAF, ale bez przesady, bez przesady - nikt tu nikogo nie będzie atakował ani się nawet do ataku przymierzał. Gibraltarczycy nie chcą zmieniać monarchy. Chcą pozostać brytyjscy. Ci żołnierze idący ostrym krokiem na szczyt Skały byli w pełnym rynsztunku z bronią, plecakami i mnóstwem dodatkowego sprzętu. Zgrzani jak myszy, wyżyłowani i wymęczeni, ale ciągnący w górę jak dobrze naoliwiona maszyna.
Krysia zaraz zaczęła ich żałować, że tacy biedni i dlaczego nie przystaną i nie zrobią sobie dłuższej przerwy i gdyby nasi chłopcy też tak musieli i temu podobne ... ale o tym nie było mowy bo najwidoczniej Królewski Pułk wiedział co robi i miał wobec swoich żołnierzy trochę inne plany niż moja Krysia.
Zresztą żale mojej żony szybko przeszły w zachwyty bo zobaczyliśmy małpy! Małpy Gibraltaru! Na mojej “bucket list” przy punkcie Gibraltar był taki malutki podpunkcik:
“Zobaczyć małpy!”
Wszystkie opisy Gibraltaru powtarzają legendę, że z chwilą gdy z Gibraltaru znikną małpy upadnie Brytyjskie Imperium! Zaraz potem dodają, że w czasie wojny Churchill polecił małpy szczególnej opiece militarnej a nawet kazał dowieźć dodatkową ich ilość z Afryki.
Małpy są malownicze. Siedzą na barierkach i drzewach, przewalają się na skałach i nie boją ludzi. Są u siebie i są od początku - od tych zamierzchłych czasów, gdy Maurowie przybyli na półwysep. Może były i wcześniej?
Zajmują mniej więcej takie miejsce jak krowy w dawnym Bombaju. Chodzą gdzie chcą pewne swojej nietykalności i ważności.
Przy małpach zatrzymują się autobusy z wycieczkami i to psuje trochę atmosferę bo jest głośno i trochę za nowocześnie, ale małpy przymują to z kapitalnym spokojem.
Równie spokojny a nawet flegmatyczny był Anglik, którego spotkaliśmy w dalszej drodze na szczyt. Biegał. Cały mokry, kapiący potem i w rzeczy samej obrzydliwie nieświeży zatrzymał się na chwilę żeby odpocząć i pogadać. Mieszkał na Gibraltarze od kilkunastu lat i codziennie biegał po Skale. Parę razy! Był koło siedemdziesiątki i okazał się fantastycznym źródłem informacji o Brytyjskim Imperium. Gibraltar był jego ostatnią “placówką”. Wcześniej mieszkał w Singapurze, Hong Kongu, Kajmanach, Bermudach, w Betsuanie a nawet na Wyspach Cooke’a.
Był świetnie zorientowany w politycznych niuansach Wspólnoty, znał warunki i widać było, że przeżył niejedno. O Gibraltarze wiedział prawie wszystko i po dłuższej rozmowie rozstaliśmy się z nim z ogromnym żalem. Egzotyczne miejsca, poczucie, że wszędzie jest się u siebie a do tego wiara w potęgę własnego kraju to było coś dobrego i oczekiwanego.
Chyba każdy tak by to odebrał. A oprócz tego tchnęło starą whisky pitą w jakimś miłym, pokrytym boazerią salonie klubowym... Tchnęło tygrysią skórą nad wielkim kominkiem, zapachem cygar, wielkim portretem królowej Wiktorii i laskami ze srebrnymi gałkami. Tchnęło starą, wiktoriańską, imperialną Anglią.
Przypomniały mi się słowa brytyjskiego oficera z “Pustyni i w puszczy” Sienkiewicza. Ten fragment byl typowy i dobrze odzwierciedlał to co słyszeliśmy od tego Anglika. Brzmiał tak:
“-To też zaczęły się już bunty i rzezie - odpowiedział kapitan - i cała ta budowa, którą wzniósł Mahdi musi runąć!
A co potem nastąpi?
Potem nastąpi Anglia! - rzekł kapitan”.
Będąc w Gibraltarze czuje się tę Anglię! Imperialną Anglię! I czuje się, że dla jego mieszkańców to jest ważne.
Gibraltar ma swoją odsoloną z morskiej wodę, ma swoje śmieciowisko, cmentarz i krematorium. Ma swój port i zaopatrzenie, bo Hiszpania nie pomaga. Hiszpania chce raczej żeby na szczycie Skały powiewała - hiszpańska flaga - flaga Filipa VI!
Wejście na szczyt Skały to dopiero początek, bo sama słodycz Gibraltaru nie tkwi we wspinaczce ale w fenomenalnym widoku. Od południowej strony w pogodne dni widać Ceutę na afrykańskim wybrzeżu i naturalnie całą Cieśninę a od północnej pasy startowe lotniska, które idą w poprzek drogi, Devil’s Tower Road, koszary i hiszpańskie miasteczko La Linea de la Concepcion. Byliśmy już trochę zmęczen i głodni. Na masce naszego auta przysiadł biały gołąb. Chyba chory, bo nie chciał odlecieć. Jechał więc razem z nami aż do miłej, włoskiej restauracji gdzie zatrzymaliśmy się - jak to się mówi - na trochę.