Przywarli do ziemi, niemal „przyklejając się” do bocznych ścian grobowców. Jakaś szatańska siła ścięła nad nimi korony drzew. A w chwilę potem zaczął się huraganowy ogień idący spoza cmentarnego muru. W powietrzu fruwały fragmenty kapliczek-mauzoleum, płyt nagrobnych. Pociski ryły cmentarną ziemię, burząc całe groby i wyrzucając na wierzch ich zawartość – przegniłe resztki trumien i kości wraz ze szczątkami pochowanych tu ciał. Trwało to, na szczęście, bardzo krótko. Nagle znowu zapadła cisza, a w chwilę potem usłyszeli jęki rannych i nawoływania powstańców. Ulicą Długosza z chrzęstem gąsienic i widocznymi zza muru kiwającymi się antenami, przejechały dwa czołgi. I znowu nastąpił wybuch. Przez wyrwę w murze pierwszy czołg został obrzucony granatami i butelkami z benzyną. Płonął i kopcił gęstym, czarnym dymem. Niemcy próbowali ewakuować się najpierw awaryjnym wyjściem umieszczonym pod spodem czołgu, ale uniemożliwił im to coraz większy ogień. Po chwili na wieżyczce ukazała się biała chusteczka zatknięta na karabinowej lufie. Powstańcy obserwowali z ukrycia płonący od dołu czołg. Po czasie, cała załoga w czarnych mundurach pancerniaków skakała już na bruk. Po rozbrojeniu ich, brutalnie popychani, zostali pognani w głąb cmentarzy, gdzieś tam, do któregoś z grobowców, gdzie być może ciągle jeszcze kwaterowało dowództwo.
Otrzepywali z siebie piach, kępki trawy i kurz, kiedy usłyszeli głos swojego dowódcy:
– Gdzie jest sierżant „Szymon”?! Znaleźli go opartego o podstawę jednego z krzyży. Krwawił, patrząc na nich gasnącym wzrokiem.
– Boże! Panie sierżancie... nie, niech pan nie umiera! – skowyczał „Orkan” głosem przechodzącym w szloch.
– Trafili mnie, o Jezuuu! Trafili, panie poruczniku... – zdążył powiedzieć i skonał. Po policzku starszego strzelca, twardziela „Waligóry” potoczyła się jedna, jedyna łza. Stali jeszcze przez chwilę, patrząc na poległego zastępcę podporucznika „Virtusa”. I jakby tego jeszcze było mało, znad Ulrychowa i Jelonek nadleciały samoloty. Pikując z głośnym wyciem silników, siekały gęstym ogniem teren cmentarza i okoliczne ulice. Po tym ataku lotnictwa znowu zapadła złowróżbna cisza. Zdruzgotani tym, co się przed chwilą stało, wciąż nie mogli uwierzyć, że „Szymon” odszedł od nich, odszedł tak niespodziewanie i na zawsze.
– Wieczny odpoczynek... racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu... świeci – usłyszeli załamujący się głos „Orkana” siłą powstrzymującego się od płaczu.
– Niech odpoczywa w pokoju wiecznym... Amen – dokończył „Virtus” i kładąc rękę na ramieniu chłopca, dodał: – Weź się w garść.
Ściemniało się już na dobre. Bojąc się przeskakiwać przez cmentarny mur bez rozpoznania terenu, zdecydowali, a właściwie zdecydował o tym „Virtus”, aby cofnąć się do tego wyłomu w murze od strony ulicy Długosza, tam gdzie wciąż jeszcze płonął ten czołg rozwalony przez powstańców. I kiedy ruszyli chyłkiem wzdłuż muru, usłyszeli w oddali głośne nawoływania po niemiecku, a potem warkot silnika i nie zdążyli nawet dobiec do cmentarnego narożnika, kiedy z naprzeciwka pojawił się czołg – „pantera”, chyba nawet ten sam, który już tu przedtem buszował. Oświetleni łuną pożarów, widoczni ze wszystkich stron, oślepieni dodatkowo silnym światłem reflektora umieszczonego na czołgu, stali się bardzo łatwym celem i chyba tylko dzięki gapiostwu celowniczego uniknęli śmierci.
– Tam! Biegiem! – zdążył krzyknąć „Virtus”, ruszając w stronę cmentarza Kalwińskiego.
Wpadli na teren drugiego cmentarza, tej największej nekropolii Warszawy. Potykając się o groby, zniknęli w zaroślach, a w chwilę później usłyszeli odgłos oddalającego się czołgu. Najwidoczniej Niemcy, zrezygnowawszy z polowania na nich, odjechali z powrotem ku ulicy Okopowej. Biegli co tchu dalej w kierunku szpitala „Karola i Marii”, będącego, na ich szczęście, jeszcze w powstańczych rękach. Jak na złość, wciąż oddalali się od celu swojej wędrówki.
W ciemnościach, bojąc się używać światła, dotarli do jednego z bocznych wejść szpitala, które było na głucho zamknięte. Dopiero następne drzwi ustąpiły. Znaleźli się w pomieszczeniach gospodarczych pełnych ludzi z walizkami, tobołkami, ludzi koczujących, siedzących i leżących na brudnych, zakrwawionych materacach lub bezpośrednio na posadzce. Ale zauważyli ich dopiero po chwili, kiedy wzrok przywykł do panującego tu mroku nieznacznie rozświetlonego lampkami-karbidówkami. Jakieś dziecko zanosiło się od płaczu, a trzymająca je niewiasta próbowała je uciszyć coraz bardziej nerwowym kołysaniem. Robiła to głównie ze względu na upominającego ją nachalnie starca, grożącego jej wręcz, że jeśli nie uciszy natychmiast bachora, on to zrobi, „ale już na amen”.
– Widzisz babo, coś narobiła! No i p r z y ś l i! – powiedział ten staruch podniesionym głosem, wskazując na nich trzech wyłaniających się z mroku.
Nagle zgromadzeni tu ludzie, głównie kobiety z dziećmi i starsi, mieszkańcy okolicznych domów, które teraz płonęły, ci wszyscy ludzie zaczęli przeraźliwie krzyczeć, zasłaniać się rękoma, chować jedni za drugich. Panice wtórował rozdzierający płacz dzieci. Na to, co się tu działo, wpadł mężczyzna w zakrwawionym fartuchu, w białym czepku i w chirurgicznych rękawiczkach. Najwidoczniej był lekarzem lub tylko sanitariuszem oderwanym od operacji. Widząc go tutaj, zgromadzeni uciszyli się nieco. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę „Virtusa” i jego ludzi. Mrużąc oczy, patrzył na nich ze złością.
– Co wy, panowie, robicie tutaj, na litość Boga?! Proszę natychmiast opuścić szpital!
– Jesteśmy powstańcami, idziemy do Komendy Głównej z rozkazu...
– Panie, do jasnej cholery, nie widzi pan, coście narobili? Nie widzi pan?!
– Nie mamy złych zamiarów! My, po prostu...
– Proszę natychmiast opuścić teren szpitala! Natychmiast!
– Niech pan się uspokoi! Proszę pana. Przyszliśmy tu, żeby na chwilę odetchnąć, przemyć się... Jesteśmy straszliwie głodni... Zaraz stąd wyjdziemy...
– Ja rozumiem, że panowie... ale, my wszyscy tu, jesteśmy bardzo głodni, a posiłki otrzymują tylko najbardziej chorzy, ranni i rekonwalescenci. Tu jest szpital, panie poruczniku, a ja jestem jego ordynatorem i chyba nie muszę panu tłumaczyć, że gdyby weszli tu teraz Niemcy i... natknęli się na panów... z bronią, to...
– Idziemy! – powiedział do „Waligóry”. – A pana, panie doktorze, najmocniej przepraszam.
I ruszyli do tych drzwi, przez które się tutaj dostali. Oświetleni blaskiem płonących domów, znowu stali się świetnym celem, nie tylko dla Niemców. „Virtus” ciągle bez konceptu, jak dotrzeć do nieodległej stąd Kwatery Głównej, przemyśliwał o zamelinowaniu się na te kilka godzin, aż do brzasku, i dopiero wtedy próbować przejść do Dzielnej.
Ulicą Górczewską przewalił się pędzący czołg, a za nim w niewielkiej odległości ciężarówka pełna Niemców. „Orkan” podnosił już swojego „stena”, kiedy „Virtus” przyhamował jego zapędy. Zdecydował, że pójdą w stronę ulicy Okopowej, a stamtąd do Żytniej i dalej ku, o ironio, ulicy Wolność, wzdłuż której ciągle stał mur nieistniejącego już getta.
XXI
Wrzucono go do celi w stanie krańcowego wyczerpania. Całe ciało pokryte miał ropiejącymi wrzodami. Najbardziej chyba ucierpiała jego twarz, nabrzmiała opuchlizną, wykręcona jakimś dziwnym grymasem, no i te jego oczy, o świdrującym, niesamowitym wręcz spojrzeniu kogoś, kto był już bliski śmierci i teraz, cudem zachowany przy życiu, zrozumiał coś, czego inni śmiertelnicy, mimo także i im zadawanego cierpienia, nie byli w stanie jeszcze tego czegoś pojąć. Jego oczy miały jakieś przenikliwe, niesamowite spojrzenie, wprawiające ich niemal w lęk.
– „Romcio”! Słyszysz mnie? – pierwszy odezwał się Janusz Mościński, na co on skinął tylko nieznacznie głową.
Zajęto się nim z całą troskliwością, opatrując mu, na ile to było możliwe, podchodzące cuchnącą ropą rany, a właściwie krosty, których nabawił się w ciągu tych prawie trzech tygodni spędzonych w karcerze, gdzie nie było klozetu ani bieżącej wody, gdzie „dowcipniś” oddziałowy „Hiszpan-Cygan”, wzorem innego sadysty-żartownisia, także oddziałowego, Boruty o ksywie „Diabeł” – karmił go do syta zupą „robaczywką” i spleśniałym chlebem, a Romek Szczygieł jadł to z „apetytem” wygłodniały przez tyle miesięcy, a jego młody organizm przyjmował to wszystko, żeby potem wydalać także w zwiększonej ilości. Aż wreszcie, niemal pławiąc się w swoich własnych odchodach, ku uciesze tych dwóch szatańskich pomiotów, zainfekował sobie cały organizm. A teraz, bliski śmierci, wrzucony został z powrotem do „swojej” celi. Karmiono go wciąż tą samą zupą „robaczywką”, ale karmiono z umiarem, ponadto była tu zbawienna, dla jakiej takiej higieny, miska klozetowa z bieżącą wodą. Po kilku dniach powoli zaczął dochodzić do siebie i pierwszym pytaniem, jakie był skierował do Mościńskiego, było pytanie o „pana porucznika Stasia, czy żyje”.
– Tak, żyje. Jest co prawda już po wyroku, ale żyje i będzie jeszcze długo żył. Nie przejmuj się, „Romcio”. Pan porucznik dostał „tylko” piętnaście lat i jest teraz na Ogólniaku i czeka na transport do innego więzienia.
– A dlaczego nie dali mu siedzieć razem z nami? – zapytał, dodając:
– Chwała Bogu, że nie dostał „kaesu” [kary śmierci], bo ja żem się tam, w tym karcu bał o niego, że nie wiem co! Chwała Bogu! – powtórzył. – A, panie Janusz, a co z panem kapitanem „Żarem”, znaczy sie z panem Zygmuntem, co z nim?
Mościński spuścił oczy i milczał.
– Rozumie... – powiedział „Romcio” i odwrócił głowę, ale po chwili nie wytrzymał i znowu się odezwał: – A tak naprawdę, to nic nie rozumie, bo co one majom za interes w tem, żeby nas tak menczyć, panie Janusz? Pan to może wie?
– Nie, też tego nie mogę zrozumieć.
– A ja myślę, że to po prostu kara Boża – wtrącił się nagle hrabia Kwilecki.
– Ale za co, panie hrabio? – spytał pan Bogusław Korsak. – Przez tyle lat! Te wszystkie wojny, najazdy mongolskie, tatarskie, tureckie, ruskie, niemieckie i szwedzkie... i wreszcie zabory, a potem powstania: Listopadowe i Styczniowe, no i to ostatnie, chyba najgorsze ze wszystkich naszych powstań, przynajmniej dla Warszawy... Nie mówiąc już o zsyłkach na Sybir. Teraz podobno zsyłają gdzieś aż za koło podbiegunowe... Czy to nie za dużo nieszczęść jak na jeden naród? - Korsak zakończył swoją wyliczankę-lament retorycznym pytaniem.
– Widocznie nie – skwitował pan hrabia.
I zapanowała cisza. Przysłuchujący się ich rozmowie więźniowie popadli w zadumę.
– A ja, to wiem bez co to wszystko... – powiedział Szczygieł, zawieszając głos. – Przez brak miłosierdzia w nas!
– Przez co?! – niemal krzyknął na niego jeden z tych nowych, któremu to nadano pogardliwą ksywkę „Dzierżyniak” od nazwiska „krwawego Felka”, tylko dlatego, że miał lewicowe poglądy i uważał się za „prawego” i przyzwoitego komunistę, co już samo w sobie nosiło znamiona sprzeczności. I dostał się był tutaj tylko dlatego, że nie dzielił entuzjazmu wraz z innymi komunistami, zwłaszcza tymi u władzy, panującymi tylko i wyłącznie z moskiewskiego nadania, a którą to władzę uważał za zbyt liberalną, wręcz miękką, jak się o niej nadal głośno wyrażał. A ponadto był kapusiem, powszechnie o tym wiedziano, bo wędrował z celi do celi i zawsze ktoś przez niego dodatkowo cierpiał.
– Bez „nico”! – odpowiedział Romek, najwyraźniej go ignorując.
– Mówże wyraźniej, człowieku! – dopominał się „Dzierżyniak”, jakby to, co miał do powiedzenia ten pastuch, miało znaczenie wyroczni.
– Takiś pan mondry, panie towarzysz, toś sie pan powinien już dawno domyśleć, o co mi sie rozchodzi! – odpowiedział mu zagadkowo i zaczął się głośno śmiać. – Taki mondrala, a nie wie...
– Szczygieł! Ty mnie lepiej nie d r z a ź n i j, bo jak wyjde z nerw, to zobaczysz!