Po paru dniach wylądowaliśmy na samym południu - w małym miasteczku o pięknej nazwie - San Pedro de Alcantara!
Brat mojego pradziadka, którego nie znałem, bo umarł przed moim urodzeniem miał na imię Piotr Alkantara. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Tak miał na imię i koniec. W rodzinie było parę przypadków, że ktoś używał dwóch imion. Na stałe. Brzmiały jak jedno. Na przykład ojciec mojej mamy miał na imię Józef Kalasanty, zawsze tak się przedstawiał i nikt się temu nie dziwił. Jakaś ciocia czy kuzynka nosiła też dwa imiona: Maria Antonina. Akurat to było chyba potrzebne, bo Marii było kilka i trzeba je było jakoś odróżnić.
San Pedro de Alcantara! Czy może istnieć bardziej hiszpańska nazwa?! Słychać w niej kastaniety i muzykę, ale słychać też brzęk kajdanów nieszczęsnych skazańców, których “święta” Inkwizycja paliła na miejskich placach! Ta nazwa jest jak tętent byka, który szarżuje na torreadora a tłum krzyczy Ole! Ale jednocześnie pachnie pomarańczami, morskimi wodorostami i orzeźwiającymi podmuchami idącymi z Sierra Nevada!
Poza tym San Pedro de Alcantara to Andaluzja ze wszystkim co ta piękna kraina niesie.
A przede wszystkim niesie wspomnienie o czasach panowania Maurów.
Siedemset lat panowania Rzymian, kolejne siedemset lat panowania Maurów i dopiero po tym monstrualnie długim okresie czasu kraj zaczął się jednoczyć i powiedzmy - europeizować. Tysiąc czterysta lat obcego panowania! I to panowanie to nie był żart!
Prawie zaraz nasunęła mi się myśl o naszej, polskiej niewoli. O rozbiorach. Trwały około 120 lat. Szmat czasu - pięć pokoleń, ale mimo wszystko jak to się ma do 1400 lat?
No dobrze - myślałem - zostawmy Rzymian i ich siedemset lat! Zostawmy te siedemset lat, chociaż - Boże mój - przecież to też jest kosmiczny okres czasu! Siedemset lat to tak jakbyśmy zapomnieli o wszystkim co było od Chrztu Polski aż do czasów Króla Jana Sobieskiego!
Ale zostawmy je! A jak już zostawimy to cały czas zostaniemy jeszcze z drugą siedemsetką! Siedmioma wiekami muzułmańskich rządów Maurów! A to już po prostu przestaje się mieścić w głowie!
Czternaście wieków to dłużej niż cała nasza polska historia!
W San Pedro zatrzymaliśmy się w hotelu prowadzonym przez holenderską parę, która uciekła z deszczowej Holandii i postanowiła na stałe cieszyć się południowym słońcem. Zresztą nie tylko ona! Całe Costa del Sol pełne jest Anglików, Holendrów, Niemców, którzy przyjechali żeby pławić się w Śródziemnym Morzu i spacerować pod palmami. To taka europejska Floryda.
Costa del Sol pełne jest emerytów. Ale nie tylko, bo całe wybrzeże łącznie z San Pedro żyje przecież swoim zwykłym nie turystycznym życiem!
Tuż przed kościołem był skwer z ławkami, fontanną, kwiatami i palmami. Do kościoła prowadziły szerokie schody, na których stali dwaj mężczyźni proszący o jałmużnę. Z chwilą zakończenia nabożeństwa i zamykania kościelnej bramy ci dwaj żebracy kończyli swoją “pracę”, pomagali kościelnemu zamknąć wielkie odrzwia, a potem schodzili na skwer gdzie przyłączali się do jednej z grupek. Grupki były różne - przy jednej ławeczce paru starszych mężczyzn. Palili papierosy, cygara, rysowali laskami coś na ziemi. Paru z nich trzymało w dłoniach puszki z piwem. Rozmawiali spokojnie, rozważnie, ale czasami rozmowa bez żadnego wstępu wpadała w niezwykle ożywioną dyskusję żeby po paru chwilach znowu ucichnąć.
Drugą grupkę stanowiły kobiety. Parę młodych z biustami kipiącymi z ciasnych bluzek.Śmiały się całymi buziami i rozmawiały szybko, gestykulując tak wyraziście, że nawet nie znając języka można się było domyślić o czym mówią. Mowa ich ciał była niesłychanie przejrzysta. Mężczyźni z pierwszej grupki rzucali co jakiś czas krótkie spojrzenia na kobiety, ale trwali na swoich miejscach. A kobietom nie brakowało tematów. Co chwila wybuchały śmiechem, kołysząc biodrami, przeciągając się i potrząsając włosami. Było już pod wieczór, ale to był tropikalny wieczór, pełen odgłosów cykad, świerszczy czy czegoś tam jeszcze.
Były i inne grupki. Starszych kobiet, par z dziećmi, chłopaków, nastolatek. Widać było, że wszyscy się znają.
To nieśpieszne, wesołe, sąsiedzkie życie emanowało spokojem. Wszyscy byli jakby w jednej rodzinie.
Dwaj kościelni żebracy śmiali się razem z innymi, ktoś z grupki chłopców podchodził czasami do grupki starszych mężczyzn, albo jedna z kobiet zagadywała do jednego z młodych małżeństw.
To było Południe!
Jeden z moich znajomych - Grek z krwi, kości i przekonania mówił mi kiedyś, że jak pójdzie na emeryturę to tak właśnie będzie spędzał czas! Będzie chodził po swoim miasteczku od jednej grupki do drugiej. Tu zagra w szachy, tam wypije kieliszek wina, porozmawia ze znajomą kobietą...
Ludzie Południa mają fenomenalną ilość czasu. Nie śpieszą się. Siedzą, gadają, popijają wino albo kawkę. Siedzą na ulicach, placach, skwerach. Znają się i zawsze mają o czym rozmawiać. Wszyscy są troszeczkę takim Grekami Zorba.
Siedzieliśmy na ławce odurzeni gorącym dniem, winem i zapachami kwiatów i obserwowaliśmy życie małego, andaluzyjskiego miasteczka, które toczyło się jakby niezależnie od tego turystycznego.
Na drugi dzień po przyjeździe postanowiliśmy pojechać do Gibraltaru. A Gibraltar był na mojej “bucket list” od zawsze. To właśnie wtedy - w czasie mojej młodzieńczej podróży - chciałem tam dojechać za wszelką cenę. To był mój cel i marzenie, którego nie udało mi się wówczas zrealizować. Teraz po 44 latach przyszedł na to czas.