Weszli do ciemnego domu. Zapalona na moment latarka rozświetliła jakieś puste pomieszczenie, gdzie stała jedynie szafa, nieużywana, a tylko zasłaniająca wejście do pokoju, w którym zastali dwóch mężczyzn.
– Nareszcie – powiedział jeden z nich, prawie powtarzając słowa tego olbrzyma z „błyskawicą”, zupełnie jakby się umówili.
– Zaczęliśmy się już o panów niepokoić, bo panowie są, jak się domyślam...
– Od pana majora „Burzy”, dowódcy batalionu „Bałtyk”. Jestem podporucznik „Virtus”, a to jest sierżant „Szymon”, mój zastępca, a ten wysoki, to starszy strzelec „Waligóra” oraz najmłodszy z nas, to strzelec „Orkan”.
– Podchorąży „Zakrzewski”– przedstawił się dowódca placówki. – A to mój zastępca, plutonowy „Korab”, no i nasza jednoosobowa obstawa, strzelec „Maluśki”... Czy pan porucznik może otrzymał już dokładne instrukcje co do swego zadania?
– Wiem tylko, że mam dostarczyć, w miarę jak najprędzej, dokumenty do Komendy Głównej, na Wolę przy Dzielnej.
– Czy został pan porucznik szczegółowo poinformowany o zawartości przesyłki?
– Myślę, że tak... Pan major „Burza” powiedział mi, że mają to być materiały „dwójki” dotyczące niemieckich planów względem dzielnic Ochoty i Woli na najbliższe dni, a ponadto lista awansów i odznaczeń naszego, całego pułku. Pan major prosił, żeby trafiło to do rąk własnych szefa Oddziału VI, pana pułkownika „Jastrzębca”. To wszystko...
– Zgadza się. Cała ta dokumentacja jest w zaplombowanym, aluminiowym pojemniku – przerwał nagle „Zakrzewski” i skinął na „Koraba”, a ten zniknął i po chwili przyniósł ze schowka pojemnik w kształcie płaskiej walizeczki. – I jeszcze jedno... Tu, w tej kopercie, jest list, prywatny list do majora „Rataja” oraz kilka zdjęć rodzinnych, a także ta maskotka od jego córki... Może pan porucznik oczywiście odmówić zabrania tych rzeczy stricte osobistych, zgodnie z prawem, ale...
– Dobrze, bez różnicy, taki drobiazg, żeby tylko udało nam się szczęśliwie dotrzeć do Komendy...
– Z pewnością został pan porucznik poinstruowany przez pana majora, że przesyłka ma być dostarczona osobiście przez pana porucznika, a jedynie w przypadku... gdyby stało się to niewykonalne, to przez pańskiego zastępcę, albo któregoś z pańskich podkomendnych, ale, podkreślam, tylko w przypadku absolutnej niemożności wykonania zadania osobiście przez pana porucznika... Poproszę jeszcze o pokwitowanie odbioru przesyłki – zakończył podchorąży „Zakrzewski”, podsuwając „Virtusowi” kwitariusz w niebieskiej oprawie i kopiowy ołówek.
– Dziękuję... Wyruszycie panowie godzinę przed świtem, czyli kwadrans po czwartej. Aha, pozostaje jeszcze sprawa dozbrojenia, zmiany ubrań, częściowego choćby umundurowania, bo o całkowitym pomyśli się chyba już... po wojnie – powiedział z nutą ironii. – Tym wszystkim, noclegiem panów i oprowiantowaniem na drogę, zajmie się pan plutonowy... Jeszcze jedno! Byłbym zapomniał o najważniejszym, o wystawieniu dla panów przepustek, priorytetowych, z zaznaczeniem, że każdy, bez względu na swój stopień, ma obowiązek udzielić panom pomocy... Po wyjściu stąd proszę uważać na budynek „Wawelberga”. Wygląda na to, że Niemcy coś tam kombinują. Poza tym, radziłbym, panie poruczniku, iść okrężną drogą, unikać głównych ulic jak Aleje, Towarowa i tem podobne. Życzę panom powodzenia. Dobranoc– skończył „Zakrzewski” salutując nad wyraz przepisowo.
„Widział ją nawet bardzo wyraźnie. Stała w pustym tramwaju sunącym bezgłośnie po dość wysokiej grobli, której jeszcze nie pochłonęła coraz bardziej wzbierająca woda, a on bał się głośno zawołać na nią, za względu na obecność Niemców, co prawda niewidocznych, ale wiedział, że korzystając z urządzeń nasłuchowych mogą go łatwo zlokalizować, więc jedyne co mu pozostało, to machanie ręką, żeby tylko być przez nią zauważonym. Mimo iż ciągle stała zwrócona doń przodem, wciąż go nie widziała, a może tylko nie rozpoznawała. – To niemożliwe! Jeszcze trochę, a ten cholerny wagon zniknie na dobre – myślał gorączkowo, bezsilny, aż nie przemógł w sobie tej paraliżującej go niemocy i nie zaczął biec, początkowo ciężko i nieudolnie, a potem nabierając powoli prędkości, biegł coraz lżej, i gdyby nie dzieląca ich fosa z pewnością udałoby się mu wskoczyć na tylny pomost. – Żeby tylko dobiec jakoś do najbliższego przystanku – myślał, wiedząc jednocześnie, że przecież tam dalej nie ma żadnego przystanku, bo ten tramwaj kursuje bez żadnych postojów i właśnie zbliża się do na w pół otwartej bramy z, co prawda, ogromnym napisem, ale niemożliwym do odczytania... Mimo podsłuchu, bez względu na konsekwencje, zdecydował się zawołać ją i krzyknął jak najgłośniej: – Lucyna!”
– Panie poruczniku! – obudził go obcy głos, a światło latarki chlusnęło mu prosto w piekące i zapluszczone snem oczy. – Dochodzi wpół do czwartej. Budzę pana, tak jak sobie pan porucznik życzył – powiedział plutonowy „Korab”.
– Gdzie jest „Szymon”?
– Śpi tam, pod oknem, a „Waligóra” i „Orkan” w drugim pomieszczeniu tuż przy kuchni.
– Dobrze, dziękuję.
– Czy pan porucznik życzy sobie na śniadanie kawę czy herbatę?
– Nie pora na żarty, plutonowy „Korab”.
– Ja nie żartuję.
– W takim razie, poproszę o kawę.
– Tak jest!
Odrzucił ciepły, wojskowy płaszcz, pod którym spał, i zaraz ciało ogarnął wilgotny chłód. Słyszał szum deszczu, którego natężenie chwilami przybierało na sile i znowu słabło. –To dobrze, a nawet bardzo dobrze, że pada – pomyślał, łudząc się, że ten deszcz może być ich sprzymierzeńcem.
Z kuchni dochodziło nikłe światełko palącej się karbidówki.
– Latarka jest na posłaniu – usłyszał głos „Koraba” – a miednica z wodą w korytarzu.
Po przemyciu się poszedł obudzić „Szymona”, a potem tych dwóch. „Orkan” natychmiast zerwał się z posłania niczym spłoszony ptak, a „Waligóra” odwrócił się na drugi bok i zachrapał smacznie, i z pewnością żałował, że ma tylko dwa boki... Dopiero ostra interwencja bezpośredniego przełożonego ich dwóch, sierżanta „Szymona”, postawiła go na nogi.
Bohuszewicz uchylił drzwi. Lało niemiłosiernie, a wokół było jeszcze ciemno, ale kiedy wzrok przyzwyczaił się już do tych warunków, widać było zarysy sąsiednich domów i drzew w delikatnej szarówce przedświtu, mimo wszystko, wstającego dnia.
– Życzę połamania nóg i rąk – powiedział im na pożegnanie podchorąży „Zakrzewski”.
– Dziękujemy, a panu plutonowemu specjalnie dziękujemy za wyborne śniadanie – powiedział „Virtus”.
„Waligóra” zaciągnął się jeszcze w pośpiechu końcówką papierosa i poprawiając na sobie za małą kurtkę-kanadyjkę, uśmiechnął się szelmowsko do „Koraba”.
– A z pana plutonowego to żona będzie miała pożytek.
– Że co takiego? – spytał zdziwiony.
– Śniadanko, ekstra! Palce lizać! Do zobaczenia na defiladzie...
– ?
– Zwycięstwa! Po wygranym Powstaniu!
– Oczywiście... oczywiście – odpowiedział mu plutonowy „Korab” z nutką wahania. – Aha, panie poruczniku, chciałem przypomnieć jeszcze o szkole „Wawelberga”. Wczoraj wieczorem mieli tam ustawiony na dachu cekaem. Strzelali świetlnymi, gdzie popadło.
– Jeszcze raz dziękuję, panie plutonowy.
I wyszli w strugi lejącego deszczu ze schowanymi pod pałatkami nowiuteńkimi peemami. Tym razem prowadził „Waligóra” znający najlepiej teren, szczególnie Pola Mokotowskiego. Pochód zamykał „Szymon”.
– Panie poruczniku – usłyszał nieśmiałe miauczenie strzelca „Orkana”.
– Słucham, co chciałeś?
– Pomodlić się.
– A dlaczego mnie się o to pytasz? Módl się...
– Ale ja chciałem na chwilę wstąpić do Ojców Jezuitów, dosłownie na kilka minut i dogonię was, przysięgam – prosił tym swoim dziecięcym głosikiem.
– Idziemy tam wszyscy – zadecydował bez wahania „Virtus”. – „Waligóra”! Prowadź najpierw do klasztoru!
– Panie poruczniku, ale tam, w ogródkach działkowych, podobno są Niemcy...
– Prowadź do klasztoru!
Chyłkiem przemknęli do ulicy Fałata, weszli we Wrzosową i znaleźli się na tyłach przyklasztornego ogrodu. Powoli robiło się coraz widniej, a deszcz wciąż jeszcze padał, ale już nie tak silnie jak w nocy.
Dzwonek u wejścia do klasztoru obudził drzemiącego ojca furtiana.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – pozdrowił go „Orkan”.
– Na wieki wieków... Słucham cię, robaczku.
– Ojcze, my tylko na chwilę, chcieliśmy wejść do kaplicy, pomodlić się...
Początkowo nie było żadnej odpowiedzi, bo co prawda wyglądali na swoich, na Polaków, ale wszyscy czterej tacy bojowi, uzbrojeni...
– Zaraz. Zapytam ojca superiora.
A kiedy wrócił po kilku minutach ze współbratem, uchylił ponownie klapkę wziernika i przyjrzał się im jeszcze dokładniej, aż wreszcie usłyszeli zgrzyt odryglowywanej zasuwy.
– Jestem ojciec Grzegorz – przedstawił się ten drugi zakonnik.
– Podporucznik „Virtus”. Chcieliśmy się tylko pomodlić przed dalszą drogą... i jeśli ojciec byłby tak uprzejmy...
– I prosić o błogosławieństwo – dopowiedział „Orkan”.
– Rozumiem, oczywiście, że rozumiem panów, ale... panowie jesteście uzbrojeni, a wokół są przecież Niemcy, gdyby tak tu wpadli i zobaczyli... Nie muszę chyba tłumaczyć panu – spojrzał na dystynkcje „Virtusa” – panie... panie poruczniku. Wtedy, bez wątpienia wszystkich nas tutaj...
– Oczywiście, ma ojciec rację... – i zwrócił się do swoich żołnierzy: – Idziemy dalej!
– Chwileczkę, panie poruczniku – powiedział ojciec Grzegorz biorąc go na stronę. – Tam w szopie na drewno jest schowek, tam możecie panowie ukryć broń na czas waszego tutaj pobytu... Za pół godziny będzie odprawiana pierwsza msza święta... Zapraszam.
Po ukryciu broni ruszyli w stronę kaplicy.
– Bardzo dziękujemy ojcu, ale czas nagli – powiedział „Virtus”. – Zdecydowałem się tu przyjść tylko ze względu na tego chłopca, bardzo mnie o to prosił...
– Czy tylko ze względu na niego?
– Nie tylko. I na nich i... na siebie też.
– No, skoro tak... – zakonnik powiedział to z ulgą, kiedy wchodzili do prawie pustej kaplicy, gdzie zaledwie kilka osób, głównie niewiast, czekało na rozpoczęcie pierwszej tego dnia mszy.
– Podejdźmy bliżej, o tam, przed obraz Matki Bożej, Królowej Polski... Tak, dobrze... Uczyńmy najpierw znak krzyża i odmówmy antyfonę „Pod Twoją obronę”. „Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko. Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać. Panno chwalebna i błogosławiona, O Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza, Pocieszycielko nasza! Z Synem Swoim nas pojednaj, Synowi Swojemu nas polecaj, Swojemu Synowi nas oddawaj.”
Stanisław natrafił wzrokiem na obraz przedstawiający Chrystusa Pana idącego z uczniami przez łany zboża. Zbawiciel miał tam twarz nad wyraz łagodną. Patrzył na swoich uczniów zrywających kłosy, patrzył na nich z pogodną wyrozumiałością. Pod spodem obrazu zrobiony był stylizowany napis: „Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary”. I dopiero po chwili Bohuszewicz uświadomił sobie, że gdzieś już widział tę twarz. Identyczną jak ta na obrazie. Ale tamta twarz należała do żywego przecież mężczyzny. Co do tego nie miał żadnej wątpliwości! Patrzył na obraz, próbując przypomnieć sobie okoliczności, w jakich spotkał tamtego człowieka... I nagle przypomniał sobie. – Tak, to było w celi na Gestapo, tuż przed wyruszeniem na Dworzec Zachodni... Tak, rzeczywiście... Ta sama twarz... Postać, nie więcej niż trzydziestoletniego mężczyzny, milcząca, emanująca jakimś wewnętrznym ciepłem, wręcz miłością w stosunku do przypadkowo spotkanego, tam w katowni Gestapo, Stanisława, a z pewnością też i do innych, nawet nieprzyjaciół, mówiąc oględnie, Niemców-hitlerowców, z których wielu zamieniło się z czasem, niezauważalnie, w ludzkie bestie...