– Pokiń, pokiń, pane Łopuski; daleko kuciomu do zajcia. Kołyb ja wsich moich ludę j i Żydów z ich żynkami i det’mi w kuczu nahromadyw, i połowyny ne bułoby toho, szczo on towko maje w swojej milicji. A szczo za dwir jeho! Marszałek bilszy pan za mene. Wiesz waszeć, mospanie Soplico, że przed kilkunastą laty całe półrocze przesiedziałem u waszego pana w Nieświeżu! Widzisz tę kresę, co ją mam na łbie? To pamiątka po panu Ignacym Wołodkowiczu. O, se buw mołodec i z rodu takoho ne baczyw! Bywało, sablu jak sykiru rubaje, aż triski litajut. Powadziłem się był z panem Józefem Rejtanem i dwa palce jemu odrąbałem, a pan Wołodkowicz ujął się za nim: „Ano ze mną, mospanie kaniowski!”. „Dobre – każu – poborim sia”. Ale jak dał meni po holowi, wsi nebesne zwizdy mohbym porachowaty. To my pisle toho tak sia polubyły, szczo bez sibja żyty ne mohły. Oj, kołyb ja buw tohda w Nowohrodku, jak jemu konczyna pryhodyła, sej proklaty pip anyb jeho łyznuw. Szczoż robyty! Ja za nym płakał jak detyna, szest nidył pyw diń i noczu, a smutku ne moh zabuty. A waścin książę oto ale pan! W koronie tylko podpanki, ne ma z kim żyty! Mospanie Soplico, przepraszam, żem waszeci zrazu źle przyjął; ale jakeś mnie oddał list pana podczaszego, anim się mógł spodziewać, że i od waszego księcia mnie drugi przynosisz. Myślałem, że znowu mnie łaje, bo gniewa się na mnie podczaszy, a sam osądź, czy ma słuszność. Kiedy wasz książę przed nieprzyjacielem uchodził Podolem na Wołoszczyznę, ja w Buczaczu zacząłem zbierać szlachtę i Kozaków. Już było wszystko gotowym do boju. A Żyd, cerulik, sobacza wira, który miał przystęp do mnie, o każdym moim kroku donosił generałowi Zagrajskiemu, który stał z komendą w Płoskirowie. Ja o niczym nie wiem, aż tu nyszczeńkom pryszły wrahi do Buczacza, mene uchopyły, potaszczyły do Kijowa i trymały zapertaho, póki ne było uże po wsim. To za teje, jak wpade w moje ruki jaki Żyd, ne pytaju sia, zwydki, a woddaju za swoje. Jakiś Żyd pokazał się w Kaniowie na Mikołę i zaczął moich chłopów w kupki ogrywać, a czort wiedział, że on z Morafy. Ja na niego magdeburgię sprowadził i Żyda powiesili. Wielkie święto! A pan podczaszy do mnie z wymówkami. Ja sześć bryk kazałem naładować Żydami śniatyńskimi i buczackimi i te wszystkie bryki przewrócić na dziedzińcu morafskiego zamku. Za jednego Żyda widdaju bilsze sto, a odczepy sia! A pan podczaszy jeszcze gorzej się rozgniewał i taki wypalił do mnie list, że kołyb to ne buw Potocki jak i ja, tob ja jemu... Ale pokińmo o tym. Pane Łopuski, szczoby pan Soplica u nas wsiu maw wyhodu! Bo to Radziwiłłowska czeladka. A teraz, panie bracie, powiedz no, w jakim interesie do mnie przyjechałeś.
– Niech się nacieszę jeszcze JW. panem, o interesie będzie pora mówić; jak się rozgoszczę, to o wszystkim objaśnię. Dziś sobota, pan zwykłeś dziś suszyć i mnie, sługę swojego, na zbawienną drogę naprowadzisz; przy kielichu jutro gładziej pójdzie, a tylko panny o wodzie rozprawiają.
– Prawdziwy albeńczyk: i zuch, i mądry. Kołyb ta subota swytsze minuła, szczoby z Łytwakom pobawyty sia. W Nieświeżu tęgo piją. Albo ja tam pół roku nie siedział? Jak się też powodzi panu Leonowi Borowskiemu?
– Zdrów, panie! Zawsze wesoły i w łaskach u JO. mojego pana.
– Albo on tego nie wart? Se hołowa! Jemu kanclerom buty. A jak pyje! Ja na neho z desiat’ raz porywawsia – ne można buło rady daty; tak mene, buwało, położyt, szczo ny ruku, ny nohu pidniaty ne mohu, a pan Leon tylko się śmieje i mówi: „Śpij, niebożę, śpij” – i szuka świeżego, żeby z nim dopić; co to, mospanie, pół garnca wina duszkiem w żywot wleje, ani oddechne. Kołyb on do Kaniowa pryjechaw, toby ja jewo jak korola pryniaw. Mospanie Soplico, z najsławniejszym próbowałem się; pijało się ze Świejkowskim, podstolim wołyńskim, i z Janikowskim, co to ma przysłowie quinque diabłów, i z Branickim, kiedy jeszcze był łowczym koronnym, i z Łahodowskim, co kielichem całą Wielkopolską rządzi: wsio drań pry Borowskim. I książę wojewoda wileński dobrze pije, ale daleko mu do niego. Na całej Koronie i Litwie jeden tylko Konarzewski, co obok niego stanąć może – oj, se mołody czołowik, ale krepi także – a prócz Konarzewskiego, jak świat szeroki, nie ma równego Borowskiemu. To, mospanie, kiedy pan Ignacy mnie nakiereszował, doktor nadworny księcia pana obwiązał mi głowę, krew puścił i wymógł na mnie, żem się na Najświętszą Pannę zaklął, iż póki mnie nie pozwoli, wodę tylko pić będę i nie wyjdę z kwatery. Tęskno mi było w ciupie, modlił się człowiek, modlił, aż się przemodlił. Przyjaciele i sam książę pan z łaski swojej mnie nawiedzali. A ja im mówię: „Dla miłości Pana Boga, bawcie się u mnie; choć mi pić nie wolno, niech przynajmniej się napatrzę, jak drudzy piją”. A książę pan zaraz posłał po Borowskiego, bo bez niego zabawa nic warta. A mnie przyszedł koncept do głowy:
„Panowie! – odezwałem się. – Doktor każe mnie pić wody jak najwięcej; zafarbujcie mnie wodę, oszukamy pana Leona, będzie potem śmiech, że będąc słabym, przepiłem go”. Na to książę wojewoda:
„Dobrze, panie kochanku; ale czy doktor pozwoli waści tyle wody nażłopać?” Właśnie doktor był przy tym, doktor Morysson, który jak wiesz, nie był od kielicha. „I owszem – odezwał się – niech pan starosta zdrów pije wodę, ile jej się wleje, a ja sam zajmę się jej zafarbowaniem”. Jak przyszedł pan Leon, wszystko było na pogotowiu i zabawa się zaczęła. Piwni czy wszystkim nalewał wina, a mnie wodę. Gładko szło. Już wszyscy byli podochoceni, tylko pan Leon zawsze świeży do kielicha. A ja piję wodę a piję, ledwo trzcina w brzuchu nie wyrosła; nareszcie takem się odął, że ani sposobu wytrzymać. Patrzę na Moryssona i oczami modlę się do niego, by mi pozwolił, aby jeden kielich wina wypróżnić, bo dalej pęknę. Domyślił się doktor, czego chcę, i wyszedłszy zrobił porządek, by mi prawdziwego wina przynieśli. Ale jak mi go nalano w kielich, a ja go do ust przybliżył, pan Leon mnie za rękę: „Nie uchodzi drwić z ludzi, panie starosto; czymś zaczął, tym kończ”. Domyślił się jucha. Ja w prośby! Spuścił mnie od dalszego picia wody, ale wina pić nie pozwolił ani kropelki. „Nie porywaj się z wodą na wino, śpij teraz i swoję wodę wypoć, a jak doktor da ci indult, służę na gołe łby, bez tych figlów studenckich”. Wszystkim śmiech, a mnie wstyd, ale odtąd nigdym głowy przed panem Leonem nie nakrywał.
Po tej gadce przybliżyli się do pana starosty jego kapelani, których miał dwóch: dominikana i bazyliana. Nawet szczególnie ruski obrządek miłował. A ja, by się nie naprzykrzyć, poszedłem sobie z panem Łopuskim, który mnie odprowadził do naznaczonej mi kwatery i kobyłę kazał wziąć na obrok pański, a wózek zostawiłem z chłopcem na gospodzie, bo taki nie dowierzałem panu staroście, by nie była jakaś napaść, jak się dowie, że pozwalam sobie wózka. Roztasowałem moje mizerie na kwaterze, ale niedługo w niej siedziałem, bo dano mi znać, że pan starosta każe sobie służyć na obiad. Na tym obiedzie i wstawszy od stołu, ciągle był zajęty mną, chudym pachołkiem, wszystko mię wypytywał o znajomych mu Litwinach i nie było mowy, tylko o życiu nieświeskim. I było tego dobrego do wieczora, który się jednak bez burzy nie obszedł. Bo woźny, trzy pozwy położywszy na ekonomii – a któremu już kilkakrotnie udało się ujść z Kaniowa bez szwanku, gdyż gęste pozwy sypały się na pana starostę – jakoś nie wywinął się i wpadł w ręce Kozaków, którzy mu relacje gotowe wytrzęśli. Biedny woźny sto nahajów dostał, a nie dwieście wedle obyczaju kaniowskiego, bo na jego szczęście to było w sobotę, a na cześć Najświętszej Panny w dniu tym pan starosta zawsze pół kary odpuszczał. Można było uważać, że przy końcu dnia JW. gospodarzowi bardzo się ta sobota przykrzyła i że niecierpliwie wyglądał niedzieli, by co prędzej popieścić się z kielichem. Zakończył nareszcie sobotę, ale w taki sposób, że nawet zakonnicy jego otaczający mogli być wielce zbudowani. Bo i koronki odmówił, i godzinki Niepokalanego Poczęcia śpiewał, i to z całym dworem, a tak gorliwie, że sto rózeg kazał dać jednemu ze swych paziów za to, że ziewnął podczas jednej antyfony. A jakeśmy się porozchodzili do wczasu, ledwom mógł zasnąć na kwaterze, bo aż do północy wszystkie dzwony kaniowskie kołysały się na cześć Najświętszej Panny in gratiam soboty. W panu staroście była wielka mieszanina pobożności i chimer.
Nazajutrz, jako w niedzielę, za przykładem pana goście, dwór, czeladź i poddaństwo, jak się zebrało w kościele na jutrznią , to dopiero aż po sumie z niego wyszli, a wszystko się modliło gorąco. Dałby pan starosta temu, co by w prawo i lewo okiem rzucał, bo chociaż sam modlił się z wielką skruchą, ciągle klęcząc, co chwil kilka patrzał, czy wszyscy obchodzą się przyzwoicie. Obaj kapelani kazali, jeden po polsku, drugi po rusku; jedli oni chleb pański, ale dlatego nie oszczędzali pana starosty: pełno było w kazaniu dla niego nie wątróbek, jak to ludzie mówią, ale głogów i cierni. Jeszcze dominikan jakoś z daleka mu przymawiał; ale bazylian po prostu siepał, bez ogródki piorunował naprzeciw pijaństwu, popędliwości, nieludzkiemu obejściu się z podwładnymi, tak że choć nazwiska nie wymieniał, właśnie jakby palcem go wytykał. Pan starosta, jakby nie o nim, tylko głową kiwa, oczy mrużąc, do Sanctissimum obrócony, i w piersi się bije kułakiem. Może komu z tego był śmiech, ale ja się budowałem i wielkie powziąłem uszanowanie dla pana starosty za to, że tak poczciwie wierzył. A czemu, powie kto, nie tak dobrze czynił, jak dobrze wierzył?