– Otoś mnie zagadł! Prawda, synu, prawda, tyś szlachcic, twój ojciec był towarzyszem w mojej chorągwi. Byty ne budu; ale koły ty szlachtycz, na szczo kradesz! A taki nezabud budesz maty.
Kazał położyć dyspozytora, a na nim przysiężnego i temu dwieście nahajów odliczono, tak że szlachcic służył chłopowi za ławę. A jak oba wstali, przysiężnemu powiedział:
– Pamiętaj, sobaczy synu, szczoby z ekonomom ne zmawlaty sia na szkodu pańsku; szlachtycz sia wykpyt, a tobi bude bida. Teperki pokłony sia ekonomowi i podiakuj jemu, szczo on pozwoływ tobi na nym leżaty.
– A waćpana, panie szlachcicu, proszę dziś do siebie z innymi na obiad.
Było tam jeszcze rozmaitych kawałków, ale Bóg świadek, że w tym wszystkim było silne wyobrażenie sprawiedliwości. Sesja ekonomiczna skończyła się przed samym obiadem. Wszyscyśmy poszli do stołu za panem starostą. Co było na sesji, to było, ale po niej każdego uprzejmie zaprosił, tak że kilkadziesiąt osób siedziało za stołem. Mnie niedaleko siebie posadził. Piwniczy nam wino nalewał, a na szarym końcu stał miód w dzbankach na stole, ale tak obficie, że każdy mógł się opić jak bąk. Jakoż uważałem, że nikt tam swojego gardła nie oszczędzał. A pan starosta po sztuce mięsa już rozpoczął zdrowia kolejnym kielichem. Pierwsze zdrowie było mojego pana, JO. księcia wojewody wileńskiego, po którego spełnieniu za danym hasłem wszystkie armaty kaniowskie huknęły; a inne zdrowia spełniano, ale bez wiwatów. Wszystkich mu znanych Litwinów pił zdrowie i kazał mi za powrotem moim ich uwiadomić, jak zachowuje ich pamięć, a szczególnie, by księciu wojewodzie oświadczyć, że nigdy w nim nie przestanie mieć gorliwego i poświęconego sługi, który żadnej nie opuszcza okoliczności, aby uczcić tego wielkiego męża, któremu równego ani świat, ani Korona Polska nie wydały.
To był prawdziwie dzień świetny dla naszej Litwy. Gdyby cała mogła być obecna tej uczcie, tak by się rozrzewniła jak ja, który w Jej imieniu ze łzami dziękowałem i odpijałem wdzięczność za to zachowanie, co jej syny uskarbili sobie na Ukrainie, a które wynurzał jeden z najznakomitszych magnatów tej strony od nas oddalonej. Byłem przejęty uczuciami najgłębszej wdzięczności, po pierwsze, za cześć kilkakrotnie wynurzoną JO. księciu wojewodzie wileńskiemu, panu i dobroczyńcy, którego smaczny chleb od tylu lat jadłem, a którego szczodrota i wówczas wstęp mi dała do zamku przemożnego pana, gdzie byłem przyjęty nie jak sługa równego jemu magnata, ale jak przyjaciel. Bo powinny nawet lepiej niż ja nie mógłby być ugoszczonym. Po wtóre, za tę zaszczytną pamięć, co ją serce pana starosty kaniowskiego zachowało o tylu Litwinach zacnych, po większej części z mojego województwa, a z którymi wychowałem się i kolegowałem, a nawet wprost za siebie samego kilkakrotnie musiałem dziękować. Bo nie tylko że jedna kolej obeszła za szczęśliwe powodzenia szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, do którego grona mam zaszczyt należeć – i to wyznaję bez obawy, by mię o chełpliwość posądzono – ale pan starosta pił zdrowie bandy albeńskiej, co mnie jeszcze bliżej dotykało, bo jakom wspomniał, świeżo byłem przypuszczony do tego towarzystwa, którego barwę ciągle w Kaniowie na sobie miałem. A na koniec pan starosta – niech go za to Pan Bóg stokrotnie i na tamtym świecie błogosławi – mnie, chudego pachołka, zdrowie stojąc spełnił, jak wszystkich innych. Bogiem i ludźmi się świadczę, że tak było, a nie inaczej; a ja klęcząc spełniłem kielich dziękczynny i nie taję się, żem mu kolana ucałował.
Już dawno było po obiedzie, a my pijem a pijem, a pan starosta tak wylany, nie tylko dla mnie, którego się usadził okryć szczególnymi względami, ale i dla oficjalistów swoich, tych nawet, co ich ofukiwał na sesji. A jaki miły w opowiadaniu! Ciągle coś wesołego miał do mówienia.
– Mospanie Soplico – mówił mnie – ogadano mnie przed światem, żem tyran na szlachtę. Broń mnie waćpan przed ludźmi! Wszak ja sam szlachcic, a podły ptak, co swoje gniazdo paskudzi. Byłeś świadkiem, że choć tak uniosłem się na ekonoma, skoro tylko się złożył szlachectwem, dałem mu pokój, i choć okradł mnie, na sucho go puściłem. Prawdziwemu szlachcicowi nigdy w skórę nie dałem, chyba nie wiedziałem o jego zaszczycie: natenczas ignorans peccavi. A że mnie dekretami osypano, nie dziw, bo tutejsi sędziowie takiego samego szlachectwa jak ci, którym skórę rozpruwszy, musiałem ją moją kieszenią nadłatać. Kruk krukowi oka nie wykole. Ot tepir jak ekonomska detyna nad nami panuje, kto w Boha wiryt i ne wiryt, to szlachtycz. Kiedyś to szlachectwo nasze dostojeństwie było zaszczytem nad zaszczytami, a nyne tak go Poniatowski zasmerdyw, szczo sorom do szlachectwa przyznawaty sia. Bih mene osudyt, a lude nehaj brechajut. Waćpan sobie nie wyobrazisz, co to się dzieje w naszej Ukrainie. Mam sąsiada Wołyneckoho, dorobił się dziedzictwa, ale ladaszczo. Jak zaczął mnie dokuczać, cierpliwości nie stało: to karczmy stawił mnie na podryw, to w grunta kaniowskie się worywał, to zające szczuł na moim polu.
Ja jemu raz każu: „Oj mosanie Wołynecki, odczepy sia, bo dohrajeszsia“. Na konec na mojej zemli ja jeho uchopył i piatsot tam kazał mu nasypaty, hde potrybno, a win, jak sia wylizaw, na mene z pozwom do grodu. Ja tłumaczę się, że on popowicz, i stawię ludzi, szczo jeho bat’ka znały; ałe i sudia, i pridsudki takowoże rodu szczo i win, i szlachectwo protiw Bohu mu pryznały, i wieżę kazali mi wysiedzieć, że musiałem pięćdziesiąt tysięcy zapłacić, a tak moju krywdu podliły sia. Zgubić mnie chcieli. Ja tu szlachtę robię jakby jaki hetmań: komu dam w skórę, ten zaraz i szlachcicem się robi, a potem za moje pieniądze zostaje osiadłym. Od Kaniowa aż po Skwyru kto didycz, to szlachtycz mojej roboty. Jeszcze za to na mnie psy wieszają, taka to tutaj wdzięczność, że na ludzi kieruję. Meni ne hroszy żal, ale kraju; my szlachtą stali, a jak szlachectwo się spaskudziło, obaczysz, że i kraj upadnie. Szczoż robyty. jaki pan, taki kram. Co tylko złego, to od Poniatowskiego wyszło. Pojedź no do Warszawy, a obacz, kim się otoczył. Aż ksiądz Naruszewicz, który choć wiersze pisze, przecie dobry szlachcic, a nawet waszego księcia koligat – to on, lubo zausznik króla, nie może wytrzymać i mawia: „Czy król myśli papiernie zakładać, że tak zbiera gałgany?”.
Warszawa gorsza niż Sodoma: same farmazony i lutry. Boha ne bojut sia, a takie teper senatory i dygnitary, szczoby kołyś nyktob ich na ekonomow ne wziaw. Pan Potocki, chorąży koronny, didycz Humańszczyzny, kołyś meni każe: „Bracie kaniowski, już waszeć dawno starostą; pojedź do Warszawy, żeby nowe krzesło do domu Potockich przybyło”. A ja mu na to: „Uwa! A szczo to ja soroci spod chwosta wyliz, szczoby mene Poniatowski meżdu senatory posadyw? Chwałyty Bohu z jeho łaski nyczoho ne maju i ne budu maty. Buczacz i Sniatyn to mojeho bat’ka pracia, a starostwo kaniowskie dał mnie neboszczyk Sas, szczo ałe buw korolom. Bude z mene, żynki i deti ne ma i ne budet, do śmierci wystarczy, a krewni, choć nic nie znajdą, z siebie bogaci. Na co tłusty połeć smarować!”.
I tak piliśmy i gawędziliśmy cały tydzień, jako z tym się oświadczył na wstępie pan starosta; a przyznam się, że choć zabawa miła i umiałem cenić poufałość magnata, rad byłem, że tydzień się kończy, bo zdrowia dalej by nie stało co nocy iść do wczasu bez przytomności, a nazajutrz toż samo powtarzać. Dopiero w piątek odważyłem się mówić o moim interesie, bo już w dniu tym był koniec zabawom, gdyż w sobotę pijatyki nie było, a w niedzielę zaraz po mszy świętej miałem opuścić Kaniów. Pan starosta nie tylko, że się nie zasępił, ale z uprzejmym obliczem, przyznawszy mi wszelką słuszność, powiedział:
– Jeszcze dziś się pobawim, a jutro skończym interes.
I w samej rzeczy nazajutrz, że nie było pieniędzy w kasie, dał mi prosty skrypt, którym do kapitalnej sumy dołączył najskrupulatniej wszystkie zaległe procenta, z których gdy część odstąpiłem panu Łopuskiemu, ten gotówką spłacił mnie sumę. A tak z kabzą napełnioną wróciłem do żonki, wedle słów JO. mojego pana, do którego pan starosta własną ręką przeze mnie napisał list niekrótki, choć pisać nie lubił. Jeszcze na niezabud darował mnie smycz chartów personatów, co każdy z nich pojedynczo wilka chwytał. Te charty były głośne na całej Litwie, a ich gniazdo, lubo u mnie się zwiodło, dotąd jednak w psiarni radziwilimontskiej się zachowuje.
Nikt nie jest bez ale, i pan starosta kaniowski za życia nie był świętym. Ale że miał dobre serce, że był gorliwym katolikiem, że było w nim wiele wspaniałomyślności, jest to prawda, o której wątpić nie mogłem. Wprawdzie wiele złego o nim słyszałem, ale wiele dobrego sam widziałem i doświadczyłem. Bynajmniej nie zadziwiło mnie, jakem się dowiedział, że w lat kilka potem skończył życie w Poczajowie w wielkiej świątobliwości i że prostaczkowie pobożnie nawiedzają jego zwłoki.
K O N I E C