Tam poszedł z księdzem Naruszewiczem, by odprawić ekspedycję do Warszawy, a my, zebrani na pokojach, pomagaliśmy gospodarstwu bawić gości, zwłaszcza tych, co składali orszak królewski. A było dość mężów z Warszawy za królem przybyłych. Odznaczali się jego czterej szambelani, nieodstępni od jego osoby przez całą podróż. Ci byli: pan Trembecki, sławny wierszopis, już wieku dojrzałego, a tamci trzej młodzi byli – pan Szydłowski, wojewodzie połocki, pan Grocholski, kasztelanic bracławski. i pan Morykoni, nasz Litwin; bo chociaż jego przodkowie wyszli aż z łukieskiej ziemi, gdzieś tam spod Rzymu, ale on był osiadłym obywatelem w wileńskim województwie, a nawet został niedługo potem starostą wiłkomierskim. Młodzi to byli panicze, po niemiecku się nosili i pudrowali czupryny; ale jak uważałem przysłuchując się ich dyskursom, dobrze z polskimi rzeczami byli obeznani. Bo kiedy się zgadało o odmianach, co je w rządzie naszym uskutecznił sejm 1766 roku, pan Butrymowicz, podstarosta piński, ośmiodziesięcioletni starzec, mąż wielkiej powagi, temu sejmowi gdy jął przyganiać, iż ścieśnieniem prawa de liberi vocis [o wolnym głosie] zniósł przywileje narodu, że to prawo słusznie od przodków naszych było uważane jako pupilla libertatis [źrenica wolności], bo zasłaniało naród od skutków korupcji, która w czasach tak zepsutych ogarnąć może większość izby sejmowej, słysząc to, na niego wielu powstało, a szczególnie szambelani królewscy. Pan Szydłowski bardzo gruntownie dowodził, że zerwanie sejmu przy lada materii zawsze było przeciwne duchowi naszego prawodawstwa, że to było nadużycie niektórych wyrazów Jana Zamojskiego, że przedtem in volumine legum śladu nie było tak dziwacznego przywileju, upowszechniającego tylko nierząd i intrygi w narodzie, a że na koniec samowolność nie na tym zależy, aby ulegać większości izby prawodawczej, ale dawać się wiązać przez widzimisię jednej osoby. Pan Butrymowicz, chociaż wielki prawnik, widno, że nie najlepiej sprawy bronił, bo dość słabe były jego argumenta. Zgadało się także o potrzebie egzekucji dekretów. Nasz poseł pan Rzewuski z wielką wymową powstał na nadużycia starostów, którzy w Warszawie przesiadują, a przecie bez ich podpisu grodzkich sądów wyroki egzekucji nie mają, i swoje rozumowania zakończył mówiąc, że:
– Sam skorzystawszy z tego nieładu, mam prawo o nim mówić. Wyobraźcie sobie, panowie, że pan Turkuł, łowczy bracławski, zyskał na mnie w grodzie kijowskim dekret nakazujący zapłacić mu sześćdziesiąt tysięcy. Prosiłem go o umiarkowanie, żeby przynajmniej rozłożył wypłatę na dwa termina; ale, zaufany w dekrecie, tak się okazał twardym, że ani mówić sobie nie dał o układach. Udałem się do Warszawy, gdzie mieszkał książę Lubomirski, wojewoda, a razem starosta kijowski, człowiek umysłu nieprzytomnego i tylko kobietami zatrudniony.
Otóż tam mój umocowany wszedł w układ z jego faworytą, iż co dzień będzie jej płacić po jednym czerwonym złotym, aż pokąd książę podpisze dekret zwykłą formą. Rozumie się, że ta imość nie dopuściła księciu takowy podpis zrobić, by nie stracić akcydensu, tak że pan Turkuł, nie mogąc się doczekać egzekucji swego dekretu, przecie zmiękczał i ze mną wszedł w układy. Na przyszłym sejmie, da Bóg doczekać, jeśli będę posłem, wniosę, aby odjąć starostom ten przywilej, tak uciążliwy dla szlachty, i domagać się będę, aby nadać sądom grodzkim moc egzekucji dekretów, jako ją mają ziemstwa.
I w samej rzeczy w Grodnie na sejmie 1784 na wniesienie tegoż pana Rzewuskiego, posła wówczas wołyńskiego, prawo o egzekucji dekretów jednomyślnie uchwalone zostało.
Tak tedy o publicznych rzeczach wszyscy byli zajęci mową i słuchaniem, gdy król wrócił na pokoje z księdzem pisarzem; i kiedy zgromadzeni poddani cieszyli się oglądaniem pana, gospodarz odezwał się, trafiając w ich myśl, o uszczęśliwieniu województwa tą pierwszą, a tak długo oczekiwaną bytnością króla na Litwie. Ale król przerwał z żywością:
– Mości panie chorąży nowogródzki, jak widzę, masz nas za obcego; wszakeśmy rodowitym Litwinem, urodziliśmy się i chrzest święty przyjęliśmy w Wołczynie, a będąc w stanie rycerskim, sprawowaliśmy urząd stolnika litewskiego. Nawet byliśmy w Lidzie na sejmiku, na którym utrzymaliśmy na poselstwie teraz tu obecnego waszego godnego wojewodę. Mości wojewodo nowogródzki, przyświadcz nam, żeśmy wtedy szczerze wam dopisali.
Skłonił się JW. Niesiołowski, dziękując za łaskawą pamięć najjaśniejszego pana, a ksiądz Kuncewicz, sufragan nowogródzki, sędziwy starzec, ale wielce lubiący gawędzić, wmieszał się do dyskursu:
– Pozwól, najjaśniejszy panie, przypomnieć pewną okoliczność jednego pobytu waszej królewskiej mości na Litwie. To było w Wilnie za księcia biskupa Pocieja. Już byłem rektorem w kolegium świętego Kazimierza, a JW. pisarz wielki litewski tylko co został profesorem; jeszcze wtedy ani myślano o kasacie. Dano przeto wiedzieć księciu biskupowi, że na ponarskiej puszczy lud tajemnie się zbiera dla odbywania jakichś zadawniałych obrządków pogańskich i że tam stoi dąb poświęcony, ogromnej grubości, przed którym lud klęka, pokłony bije i ofiary pali. Już jego poprzednik bywał o tym uwiadomiony i dał był rozkaz, by ten dąb zwalono i spalono; ale było mniemanie, iż jak kto toporem po dębie uderzy, sam siebie zetnie. Stąd prostota myślała, że to Bóg swój dąb broni, a inni wnosili, że być może, iż diabeł ludzi omamiał – dość że nikt się nie odważył na ten dąb porwać i rozkaz dopełnionym nie został, a zabobony, jak trwały, tak trwały.
Otóż książę Pociej, równie światły jak gorliwy, że tak na pedogrę cierpiał, iż od dwóch lat z łóżka nie wstawał, nie mógł osobiście zjechać do ponarskiej puszczy, ale wysłał tam komisję, a na jej czele nieboszczyka księdza Jurahę, oficjała wileńskiego; i mnie tam wysłano z ojcami jezuitami. Był z nami i ksiądz Naruszewicz, tu obecny, a ten mi kłamstwo zada, jeśli zmyślam. Siła była dominikanów, bernardynów i innych zakonników, nie licząc świeckich; dość że omal całe duchowieństwo wileńskie nie zjechało się, kto z rozkazu, kto z ciekawości, a do nich mnóstwo panów i szlachty się przyłączyło. Przybyliśmy tedy w las, a już z całej okolicy spędzono prostaczków, ile tylko ich można było nagromadzić. Dopiero ksiądz Juraha miał naukę do narodu, w której go przekonywał, że to bałwochwalstwo porzucić trzeba, a przestać naszego Zbawiciela krzyżować gardząc nauką Jego Kościoła, aby chodzić za baśniami i czartowskimi wymysłami, a po skończonym nabożeństwie kazał ów dąb zwalić: ale żaden prostak nie chciał mu być posłusznym. „A co to – prawi jeden po drugim – mam sobie samemu być wrogiem? Niech księża sami popróbują go ścinać.” Nie trzeba zaś zapomnieć o tym, że wielu było świeckich mężów. Ksiądz Juraha mówi JW. Chlebowiczowi, kasztelanowi wileńskiemu: „Jako wysoki senator, daj, panie, z siebie przykład, którym lud oświecisz!”. A pan kasztelan odpowiedział pokazując na JO. księcia Radziwiłła, hetmana wielkiego litewskiego, który był razem wojewodą wileńskim: „Oto jest pierwszy senator naszej prowincji. Strzeż mię Boże, abym przywłaszczał sobie pierwszeństwo”. Ale książę hetman: „Rybeńko, przyzwoiciej, aby stan duchowny zaczynał, a my potem”. Tu ksiądz Juraha: „To by było przeciwko powagi stanu duchownego toporem machać”.
Tak wszyscy stanęliśmy jak wryci, tylko się na siebie oglądamy, bo choć wiara była wielka, każdy myśli sobie: „A nuż czort omami”. Kto siebie pewny, kiedy on na Sanctus Sanctorum [Najświętszy Sakrament] odważył się porwać.
Świeccy jeszcze więcej zwątpili o sobie. Piękna by się rzecz zrobiła: tu uczą naród, aby w takie zabobony nie wierzył, a tu sami nauczyciele tak się polękali, iż żaden odważyć się nie może na to, przeciwko czemu piorunuje. Aż jeden pan młodziuchny, po zagranicznemu odziany, ale dziwnej urody, podobniejszy do anioła niż do człowieka, widząc te korowody, porywa topór i śmiało nim po dębie raz, drugi i trzeci zacina. Dopiero jak zobaczył lud, że jemu nic, za nim z toporami tak żwawo, że dębisko, duchem zwalone, runęło z hukiem o ziemię. My ciekawi, co to za pan tak odważny i piękny, dowiadujemy się, że to pan kasztelanic krakowski, dzisiejszy nasz pomazaniec, który zaszczyca nas swoim majestatem, a który, daj Boże, aby nad naszymi prawnukami panował, jak teraz nad nami szczęśliwie panuje. Tak, ledwo z dzieciństwa wyszedłszy, nasz wielki monarcha uzupełnił dzieło Władysława Jagiełły: tamten w pogańskich narodach prawdziwą wiarę zaszczepił, a ten ostatnie szczątki bałwochwalstwa zniszczył. Pan Bóg mu to nadgrodził, powierzając mu panowanie nad ludem, którego, śmielszy od nas wszystkich, na drogę zbawienia naprowadził.
Podobało się bardzo królowi to zaszczytne wspomnienie jego pierwszej młodości, tym więcej że w tym zgromadzeniu było kilku tego naocznych świadków, a wielu z nas o tym wiedziało, ale tylko jak o słyszanej rzeczy. Pan Trembecki zaczął trochę prześladować księdza pisarza wielkiego litewskiego, że z siebie przykładu nie dał, ale ów JW. ksiądz się tłumaczył:
– Co to waćpan myślisz, że u nas w zakonie jak między szlachtą, gdzie każdy starszy? U nas wara młodzikowi, co by się z czymkolwiek wyrwał przed swoim przełożonym. Nieprawdaż, mości sufraganie, że będąc rektorem, byłbyś mnie w ciupie zaparł, gdybym bez rozkazu jął się siekiery. A na koniec sameś napisał, mości szambelanie, o naszym pomazańcu:
Że raczył nam powszechne światło rozprowadzić;
I myślić nas nauczył, i po trzeźwu radzić.