– Nasze... znaczy się, moje i mojej narzeczonej...
– Nie bardzo, ale też wam gratuluję... Właściwie, chciałem udzielić wam pochwały za podjęcie studiów, jeśli się nie mylę, prawniczych?
– Tak, ale... to nie są studia, to tylko półroczny kurs, znaczy się zwykłe przyuczenie.
– Nieważne. Dzięki nowoczesnym metodom naszej nauki, po ukończeniu przyspieszonych studiów, wcale nie będziecie gorsi od tak zwanych prawdziwych absolwentów uniwersyteckich. Uwierzcie mi, poruczniku! Znam kilku bardzo dobrych prawników po kursach w Związku Radzieckim... Ale teraz chciałbym was zapytać o tego z NSZ-etu, tego, którego zaczęliście niedawno prowadzić, tego, jak mu tam?
– Bohuszewicz.
– No właśnie. Jak wam z nim idzie?
– Zawzięty, ale myślę, że sobie z nim poradzę.
– Liczę na was, poruczniku... A raczej liczymy na was, to znaczy, także towarzysze z ministerstwa. Myślę nawet, że sam towarzysz minister. Miejcie to na uwadze!
– Ja jeszcze tylko w sprawie, że tak powiem, formalnej, a ściślej rozchodzi się właśnie o tego Bohuszewicza... A mianowicie, przyszło mi teraz na myśl, czy nie podłączyć by go do sprawy tak zwanego „mordu borowskiego”?
– Nie bardzo rozumiem poruczniku, zreferujcie mi pokrótce, proszę.
– Otóż, w sierpniu czterdziestego trzeciego na Lubelszczyźnie Narodowe Siły Zbrojne rozbiły grupy związane z Gwardią Ludową, a ściślej, wystrzelano partyzantów, głównie uciekinierów z łódzkiego getta, zwłaszcza grupy Antoniego Palenia i Jana Liska, a także Kazimierza Piotrowskiego, wybito ich wszystkich pod pozorem oczyszczania terenu z bandytów...
– Czy Bohuszewicz był bezpośrednio w to zamieszany?
– Nie sądzę, ale na upartego, kto wie, czy nie dałoby się go w to wmontować. Bo, jak on sam twierdzi, w czerwcu czterdziestego trzeciego miał opuścić Warszawę i udać się gdzieś na Kresy...
– Macie na myśli b y ł e Kresy.
– Oczywiście, towarzyszu pułkowniku... Otóż, NSZ-et dopuścił się wtedy haniebnego, najczystszego aktu zbrodni, kierując się niskimi pobudkami wynikającymi z chęci, co tu ukrywać, zwykłej zemsty wyrosłej na patologicznej wprost nienawiści do wszystkiego, co nosiłoby tylko znamiona lewicowości, nienawiści wyrosłej na gruncie burżuazyjnej mentalności...
– A konkretnie?
– No, tego... Chciałem właśnie zreasumować towarzyszowi pułkownikowi, że ta cała „zbrodnia borowska” miała swoje bezpośrednie zahaczenie wychodzące wprost z „BLOKU” Henryka Glassa, będącego hersztem tak zwanego Porozumienia Antykomunistycznego, a tenże Glass używał pseudonimów „Martel”, „Mieczysław Wolski” oraz „Stanisław Jankowski”, a „BLOK”, czyli całe to tak zwane Prozumienie Antykomunistyczne, wedug mojej wiedzy, przed Powstaniem tworzyło strukturę podległą Komendzie Głównej AK...
– Bardzo dobrze. Widzę, poruczniku, że macie głowę na karku. Wykazujecie niezły zapał na powierzonym wam odcinku, a to, kto wie, kto wie – powtórzył Pułkownik – zaprowadzi was, o tam – wskazał sufit. – Oczywiście, mam na myśli drogę waszego awansu.
Śledczy Kwiatycki-„Kwiatek” z trudem tłumił w sobie zachwyt nad własną osobą. Przybrał jednak pozę „skromniaczka”, spuszczając wzrok, krygował się niczym dziewczę ogarnięte z nagła bardzo nieskromnymi myślami.
– A tak na marginesie, chciałem was jeszcze zapytać, czy wy przypadkiem macie coś wspólnego ze Szlomo Blumbergiem?
– Ja?! – zapytał na wyraźne pytanie Pułkownika, jednocześnie zachodząc w głowę, co też takiego mógł przeskrobać jego stryj, że sam Pułkownik pyta, właśnie teraz, kiedy wydawało się, że wszystko idzie mu jak po maśle, aż tu nagle...
– No, więc jak? Macie czy nie?
– Jak by tu powiedzieć... I mam, i nie mam.
– Nic z tego nie r o z u m i ę – powiedział Pułkownik, robiąc bardzo zdziwioną minę. – Coś mi tu kręcicie K w i e c i c ki !
– Przepraszam, towarzyszu pułkowniku, a czy ten Szlomo Blumberg, to on coś tego... nie za bardzo, jak by tu powiedzieć... – jąkając się i coraz bardziej czerwieniąc się na twarzy, był już prawie pewien, że pakuje się w niezłą kabałę.
– Nieważne! Odpowiedzcie mi, do... jasnej cholery, macie z nim coś wspólnego, czy nie macie!?
– Otóż, jest pewien problem, bo ten Szlomo Blumberg towarzysza pułkownika, to on ma tak samo na imię jak mój kuzyn, a ściślej brat mojego ojca... miał kiedyś, dawniej... – odpowiedział jeszcze bardziej zagadkowo śledczy Kwiatycki.
– Co miał kiedyś?
– Imię i nazwisko, takie samo jak ten Blumberg towarzysza pułkownika...
– No, to czemu od razu nie mówicie, że to wasz stryj?!
– Bo on już nie jest Blumberg, a nawet nie jest Szlomo... On się teraz nazywa zupełnie inaczej...
– A, to ciekawe... Jak mu teraz jest?
– Tak ogólnie? Całkiem nieźle...
– Ja sie pytam, jak jemu jest na to nowe nazwisko... i imię?! Kurwa! Czyś ty zwariował, człowieku! Lecisz ze mną w jakieś hocki-klocki?!
– Ale jakże bym śmiał, towarzyszu...
– Słuchajcie K w i e t n i c k i, ja się was po raz ostatni pytam...
– No to ja odpowiadam, tylko zaszło pewne nieporozumienie jeśli chodzi o tego Szlomo... Blumberga! Otóż, faktycznie, tak się kiedyś nazywał mój stryj, a teraz on się nazywa Kalwiński Mieczysław...
– I o nic innego mi nie chodzi! Ja tylko chciałem wam powiedzieć, poruczniku, że wy jesteście podobni, mało podobni, wy jesteście na wygląd tacy sami jak wasz stryj, kiedy on był w waszym wieku! Wprost niesamowite podobieństwo! Jak dwa bliźniaki wyklute w tym samym jaju! A musicie wiedzieć, żeśmy się z waszym stryjem przyjaźnili, i to nawet bardzo, jeszcze w czasach lwowskich... Co stryj robi?
– On nic nie robi, on myśli...
– Przecież musi z czegoś żyć!
– No, więc mówię, że on ciągle jeszcze żyje.
– Ale ja się was pytam, z czego on żyje?
– On żyje z przeszłości, bo po tym, co on przeszedł w czasie wojny, to on mówi, że już normalnie się nie da żyć, a i czasy nie takie...
– Gadanie! Ty mu powiedz, żeby on do mnie zatelefonował, to ja go raz – dwa wyleczę z tej jego melancholii wojennej – powiedział Pułkownik, patrząc wciąż z niedowierzaniem na swojego podwładnego, i po chwili dodał w zamyśleniu: – Niebywałe, niebywałe, żeby być aż tak podobnym...
VIII
– I to jest całe nasze uzbrojenie? – zapytał bardzo zdziwiony podporucznik „Virtus”.
– No, tak jakby... Melduję, panie poruczniku, że jeszcze się coś wytrzaśnie do jutra – odpowiedział ten chłopak, który przed chwilą przywiózł rikszą „towar” nakryty kraciastym kocem.
– Bo z taką ilością broni na cały pluton, to po prostu... – powiedział z goryczą Stanisław i nie dokończył.
– Panie poruczniku, dozbroimy sie, jak tylko sie zacznie.
– Ale jak? Jak się dozbroimy?!
– Na Szwabach!
– No nic. Meldujcie!
– Strzelec „Żuk” posłusznie melduje stan uzbrojenia przywiezionego z willi przy Ikara: trzy peemy, dwa kb, piętnaście granatów, w tym osiem sidolówek i siedem filipinek... przepraszam, pomyłka, sześć filipinek!
Przed nim stanął już następny dowódca drużyny.
– Kapral podchorąży „Sawa” z drugiego plutonu melduje stan gotowości bojowej! Uzbrojenie: trzy kb, typu „mauzer”, dwa peemy, cztery pistolety i trzydzieści dwa granaty! Z przewagą sidolówek – zameldował z wielką dumą.
Do składania meldunków stawali przed podporucznikiem „Virtusem” kolejni dowódcy drużyn. W każdej drużynie dało się zauważyć rażący brak uzbrojenia. Wielu, aż nazbyt wielu musiało ograniczyć się do roli figuranta niezdolnego do walki, tylko z powodu braku jakiejkolwiek broni.
Zaległa cisza.
– Trudno! Musimy sobie jakoś radzić... – Bohuszewicz usłyszał swój własny głos mącący tę ciszę. Oni, jego podwładni, usłyszeli od niego to samo, co on usłyszał dzień wcześniej od swojego dowódcy, pana majora „Burzy”:
„... musimy sobie jakoś radzić”, na co tylko odpowiedział, przytakując: „Tak jest, panie majorze”, i przepisowo salutując, zrobił w tył zwrot. A teraz tłumił w sobie wzbierającą złość na myśl, że on też musi posyłać na pewną śmierć tych chłopców, dzieci jeszcze. Jak choćby tego trzynastolatka „Magnusa”, sierotę zawyżającego uparcie swój wiek aż o trzy lata, żeby tylko, broń Boże, nie być odrzuconym, właśnie ze względu na swój zbyt jeszcze młody wiek niepozwalający mu przystąpić do Powstania, bo później, kiedy „ruszyła machina”, w kilka dni później, liczył się każdy zdolny do walki. Ale teraz? Przy tak dokuczliwym braku broni... Patrzył na milczące twarze, na ich oczy pełne wyczekiwania i młodzieńczej ufności w swojego dowódcę, „który przecież wie, co robi” tylko dlatego, że jest ich dowódcą.
– Pluton! Baczność! Na stanowiska, marsz! – wydał rozkaz.
Zwartym szykiem kolejne drużyny opuszczały podwórze-studnię przez bramę prowadzącą na ulicę Narbutta, kierując się w stronę Kazimierzowskiej. Pa chwili wraz z innymi plutonami wchodzącymi w skład dwóch kompanii batalionu „Bałtyk”, dowodzonego przez majora „Burzę”, zaatakują budynek Szkoły Rękodzielniczej noszącej kryptonim „Basy”, gdzie kwaterował silnie uzbrojony batalion SS.
– Panie poruczniku, melduje się sierżant „Szymon”.
– Słucham.
– Mam problem w plutonie... Starszy strzelec „Franciszek” wpadł w histerię, buntuje mi ludzi!
– To znaczy?
– Wykrzykuje, że wybiją nas co do nogi bez wsparcia broni maszynowej, i jeszcze to, że mamy atakować zbyt silnie umocnionego nieprzyjaciela w dzień, a nie w nocy, jak zawsze nas uczono...
– Pod sąd z nim!
– Ale jak?
– Przyprowadźcie go do mnie, jasna... – rozkazał powstrzymując się od przekleństwa.
Po chwili stanął przed nim barczysty dryblas robiący wrażenie najstarszego w kompanii. Niedbale zasalutował. Całym jego wyposażeniem bojowym było kilka granatów zatkniętych za pas.
– Co się z wami dzieje?!
– Melduję, że nic... Tylko chciałem zaprotestować! To jest pewna śmierć iść na te koszary... Ja mam trójkę dzieci.
– Czy wy wiecie, starszy strzelec „Franciszek”, że to jest niesubordynacja i za to idzie się pod sąd?
– To pójdę! – odpysknął.
– Wynocha! A broń złóżcie u swojego dowódcy! – rozkazał mu „Virtus” i ruszył w stronę bramy.
– To nie wróży nic dobrego – pomyślał Bohuszewicz, przyspieszając kroku. Na szczęście był to tylko odosobniony przypadek, bo cała reszta jego plutonu aż kipiała chęcią walki.
Jedna z drużyn skręciła w lewo, w Wiśniową, i tyralierą wszyscy pobiegli wschodnią stroną ulicy w kierunku Melsztyńskiej. Pozostali ruszyli na Kazimierzowską i natychmiast dostali silny ogień od strony koszar. W chwilę potem od ulicy Rakowieckiej nagle pojawiły się dwa czołgi. Naprzeciw nim wybiegło dwóch kilkunastoletnich chłopców z butelkami z benzyną i ten pierwszy biegnący z torbą, w której miał cały zapas, potknął się i upadł pod nogi biegnącego za nim. Eksplodujące butelki zamieniły ich w żywe pochodnie. Płonęli na oczach niemal całej kompanii unieruchomionej z jednej strony przez nadciągające czołgi, a z drugiej przez silny ogień cekaemów. Oszaleli ze strachu i coraz większego bólu, miotali się między jedną, a drugą ścianą domów. Wreszcie ktoś przytomny ruszył w ich stronę z brezentową płachtą, plandeką albo pałatką i kiedy był już dość blisko pierwszego z nich, żeby zdusić na nim ogień, otrzymał serię z sunącego powoli czołgu. Ten drugi chłopak wbiegł do jednej z bram, gdzie mieszkańcy ugasili na nim płomienie. Straszliwie poparzony przeżył jednak, trafiając do szpitala sióstr Elżbietanek, a tamten, strzelec „Cichy”, spłonął żywcem w straszliwych mękach.