– Przepraszam, panie kapitanie, że przerywam – wtrącił się jeden z więźniów – ale niech nam pan opowie o pańskim procesie.
– Procesie? Wielkie słowo! To nie był żaden proces! To był najordynarniejszy sąd kapturowy... To nawet nie był sąd, to była zwykła dintojra! Te dranie, po prostu, odgrywają przed nami, a i przed sobą też, jakąś makabryczną farsę, której jedynym celem jest wyeliminowanie nas, tych wszystkich potencjalnych wrogów, którzy mogliby jeszcze próbować z nimi walczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Im już nie wystarczy wyaresztować nas! Oni, w imię tej ich... rewolucji socjalnej, pożal się Boże, chcą nas jeszcze wybić, jak wszy albo pluskwy! Dlatego naszym, panowie, świętym obowiązkiem jest choćby tylko rzucenie im w twarz prawdy o nich samych, a prawdą jest fakt popełniania przez nich na całym polskim narodzie ordynarnej zbrodni! To pospolici mordercy, zwyczajne rzezimieszki! Na domiar złego, opętani tą swoją niby-ideologią!! – wykrzyczał, a na twarzy pojawił mu się jakiś dziwny grymas, jakby rażony został nagłym i ostrym bólem. – Przepraszam was, panowie... – powiedział, wciągając głęboko powietrze, a po chwili zwrócił się do Bohuszewicza. – Panie poruczniku, pan nadal sądzi, że tylko z braku odpowiedniej ilości broni przegraliśmy?
– Między innymi. Chociaż skłonny jestem obwiniać także polityków i rząd w Londynie za zbyt pochopne wydanie dowódcom rozkazu podjęcia walki w Warszawie.
– Zgoda, panie poruczniku, to jeden z aspektów klęski, ale powiem panu, że to tylko część prawdy. Znając fakty, jako oficer sztabowy, miałem okazję być świadkiem niektórych rozmów, jak choćby generała „Bora”-Komorowskiego z generałem Okulickim i Pełczyńskim, którzy wprost z maniackim uporem, wbrew oczywistym faktom przeczącym podjęciu tak ważnej decyzji, mimo to, parli do wybuchu Powstania. Po pierwsze, działali wbrew zaleceniom Naczelnego Wodza, generała Sosnkowskiego, który proponował jedynie atak na tylne straże niemieckich wojsk wycofujących się z Warszawy, a sekundował mu w tym Kazimierz Pużak, przedstawiciel wszystkich stronnictw politycznych... Ponadto, dlaczego pozbyto się generała Tatara, wysyłając go z powrotem, mostem powietrznym do Londynu, a do Warszawy przysłano Okulickiego, o którego kompetencjach jako oficera, a szczególnie generała, wolałbym zamilczeć. I ta jego „romantyczna” postawa, to buńczuczne stwierdzenie mające uzasadnić jego „za” wybuchem Powstania, to jego głośne powiedzenie o „krwi, która będzie się lała potokami, i o murach mających walić się w gruzy”, tylko dlatego, żeby poruszyć sumienie... świata. A „świat”, jak wiadomo, mówiąc oględnie, jest obojętny na wszelkie krwawe jatki, rzezie... Niech za przykład posłuży rzeź Pragi przez armię Suworowa czy późniejsze, rzeź Ormian przez Turków, a ostatnio Hiroszima i Nagasaki... Szkoda słów, panie poruczniku... Ale wracając do naszego Powstania, to śmiem twierdzić z całą odpowiedzialnością, że to był spisek, a spiskowcami, między innymi, byli generałowie Okulicki i Pełczyński! A z czyjej inspiracji? Tego się na pewno prędko nie dowiemy, jeśli w ogóle się dowiemy... A ci dwaj spiskowali przez co najmniej dwa miesiące przed wybuchem Powstania, ostatecznie postawili generała „Bora” wobec faktów dokonanych, i nie tylko „Bora”, ale i Jankowskiego i wszystkich sztabowców przeciwnych tej całej hucpie kapralskiej, bo to właśnie Pełczyński na argumenty sztabowców, że „zadanie jest niewykonalne”, że przeczy wojskowemu „ABC”, ten „pajac”, albo spiskowiec, miał odpowiedzieć jak kapral, a nie jak generał, że „każde zadanie jest wykonalne, jeśli się je chce tylko wykonać”. Tak, taka jest prawda, panie poruczniku! A, poza tym, było już po ustaleniach w Teheranie, po tej całej konferencji, tych trzech, Churchilla, Roosevelta i Stalina, którzy zdecydowali już w czterdziestym trzecim, niemal na rok przed Powstaniem, zadecydowali o naszym polskim losie, więc jaki to miało sens poza świadomym pchaniem nas w coś takiego, a zwłaszcza tej całej warszawskiej młodzieży, tak patriotycznej, tak nam, swoim dowódcom bezgranicznie ufającej, jak można było w tak cyniczny sposób popchnąć tylu ludzi w z góry przegraną walkę, w ten bezsensowny rozlew krwi, w tą hekatombę... A Wódz Naczelny ostrzegał, że karty zostały już rozdane... w Teheranie.
Mówiąc o tym całym szatańskim spisku, należałoby też wymienić i tego trzeciego generała, optującego za walką – „Montera”, generała Chruściela, który kłamał, twierdząc, że jego zwiad doniósł mu, jakoby sowieckie czołgi pojawiły się na obrzeżach Pragi. To było kłamstwo, cyniczne kłamstwo, panie poruczniku! A mówię panu o tym wszystkim nie dlatego, żeby siać defetyzm, ale dlatego, żeby pan poznał fakty, które mnie było dane poznać przed wybuchem Powstania. No i dlatego, że jest pan z zawodu historykiem, a dla historyka jedynie prawda jest coś warta, bo reszta, te wszystkie mity, którymi się nas, Polaków próbuje od lat karmić, to wszystko jest funta kłaków warte!
– Dał mi pan do myślenia, panie kapitanie. Swoją drogą, zastanawiało mnie zawsze, jak to się dzieje, że prawie każde nasze powstanie, czy to Listopadowe, czy Styczniowe, czy jeszcze wcześniej Insurekcja Kościuszkowska, wszystkie one brały w łeb, za wszystkie te zrywy wyzwoleńcze płaciliśmy tak wielką daniną krwi i wszystkie one były przegrane, a skutki wręcz katastrofalne dla naszego narodu. Myślę, że te klęski powstańcze, wszystkie one budowane były na złudzeniach, na strategii złudzeń. Dwa wygrane powstania wielkopolskie, w tysiąc osiemset szóstym i w tysiąc dziewięćset osiemnastym i obydwa one wzniecone były przez Polaków z Ziem Zachodnich, Polaków o bardziej racjonalnej kulturze, stojącej wyżej od tej w centralnej i wschodniej Polsce. No i to trzecie Powstanie Śląskie... Tego się nie da zaprzeczyć – mówił Bohuszewicz.
– Ale o tym się jakoś dziwnie nie mówi. Dlaczego?
– Ano, właśnie, dlaczego? – niemal wykrzyknął kapitan „Żar”.
– A poza tym należałoby też powiedzieć o naszym wiekowym opóźnieniu społecznym i gospodarczym, a także kilkunastoletnim braku organizacji państwowej w porównaniu z naszymi sąsiadami i z całą niemal Europą. Poza tym zawsze mieliśmy wadliwy system doboru elit. Nie kierowano się realizmem, ale bardziej zasadą „widzimisię”. Stąd „romantycy” brali zawsze górę nad realistami... Niefachowość wielu wojskowych, którzy decydowali w końcu o sprawach zasadniczych, o naszym wspólnym „być albo nie być”, oraz błędne kryteria poczucia odpowiedzialności! Od dołu do góry niekompetencja! Zwłaszcza od przewrotu majowego, no i mamy to co mamy. Teraz, po tym co usłyszałem od pana kapitana, zaczynam widzieć wiele wydarzeń, a wśród nich i nasze Powstanie, w zupełnie innym świetle!
– Panie kapitanie, panie poruczniku! Panowie, błagam, trochę ciszej – upominał ich hrabia Kwilecki siedzący tylko za to, że był właśnie hrabią i swego czasu nie podzielał był entuzjazmu tych, którzy w jego własnym majątku witali z radością wkraczających na kresy w 39 Sowietów. I już raz przesiedział przez to w „tiurmie” i gdyby nie wkroczenie potem Niemców w czterdziestym pierwszym, to kto wie, czy jako uparty, a na domiar złego i „gordyj graf” [dumny hrabia] już dawno nie dokonałby żywota w którymś z łagrów Workuty. Przeżywszy jakoś w wielkim strachu hitlerowską okupację w jednej z wsi w swoim majątku, został znowu zamknięty, tym razem tylko za to, że zataił przed nową władzą swoje arystokratyczne pochodzenie. Teraz uciszał ich obu ze strachu przed strażnikiem, prawdopodobnie podsłuchującym pod drzwiami, ze strachu przed jakąkolwiek, najmniejszą nawet karą, bo jak na jedno człowiecze życie to drugie wkroczenie Sowietów do Polski i odebranie mu majątku było zbyt ponurym żartem Historii. Było to wszystko już ponad jego siły. I nie tylko jego.
– Panie hrabio, a czego ja się mam obawiać?! Czymże oni mogą mnie jeszcze ukarać? Najwyżej karcerem! – zareagował kapitan „Żar” na zwróconą mu przez pana hrabiego uwagę.
– Bagatela! – odpowiedział hrabia Kwilecki, wznosząc oczy ku sufitowi. – Rozumiem pańskie wzburzenie, ale jeśli zamiast pana ukarzą karcerem kogoś Bogu ducha winnego. To co wtedy?
– Przepraszam, bardzo przepraszam – zmitygował się kapitan „Żar” i zwrócił się do Bohuszewicza: – A wracając do tej całej rozmowy, niejako reasumując, uważam, że w naszym przypadku, pozostaje nam jedynie obrona naszego honoru jako oficera i jako człowieka. Jedynie to!
Nagle otworzyły się z hukiem drzwi, a w nich pojawił się strażnik Boruta, przezywany „Diabłem”.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! Klub dyskusyjny czy jakaś inna „wolna wszechnica”?! Cofnąć mi się, ale to już! Dalej, dalej! A tera na litere „sy”!
Nikt nie wymienił swojego nazwiska.
– Na litere „sy”! Głuchy?! – powtórzył „klawisz”.
Znowu odpowiedziała mu cisza. Spojrzenia więźniów skierowały się na Romka Szczygła. Chcąc, nie chcąc, wstał niezdarnie, przyjmując pozycję „baczność”.
– Tak, ty! – ryknął Boruta.
– Ja? Ja to jestem na „szy”.
– Zaraz będziesz na „szczy”, dowcipasie! Wyłaź!
Jeszcze przez chwilę „Romcio” stał bezradnie, patrząc na pozostałych w celi, aż zniecierpliwiony strażnik chwycił go za kark i wypchnął przed siebie. Po zatrzaśnięciu drzwi słychać było głośne przekleństwa „klawisza”.
– Nazwisko! – wykrzyknął śledczy.
– Moje?
– A czyje? Matki Boskiej?
– Niech pan nie bluźni! – stanowczo upomniał go Szczygieł.
– ?!
Śledczy oniemiał. Patrzył na tego oberwańca w za długiej, połatanej marynarze, w za dużych i zniszczonych buciorach, patrzył jak na jakieś kuriozum.
– Przygłup czy bezczelny cham, albo jedno i drugie – pomyślał, wstając zza biurka. Niespodziewanie zadał mu silny cios w szczękę i nim ten zdążył ochłonąć, otrzymał następne uderzenie w skroń z drugiej ręki. Zachwiał się, ale nie upadł. Romka na chwilę ogarnął strach, a potem już tylko złość na tego „śledzia”. Opanował się jednak, zaciskając pięści.
– To tak dla porządku. Żebyś sobie ćwoku zapamiętał, że od zadawania pytań i zwracania uwagi jestem ja i moi koledzy, a ty, bury chamie, masz tylko odpowiadać na pytania, i to konkretnie! Zrozumiałeś?... Pytam czy zrozumiałeś?!
Stał milcząco ze spuszczoną głową.
– Nazwisko?! – krzyknął śledczy, patrząc na więźnia z wzbierającą w nim wściekłością. Odpowiedziała mu znowu cisza.
– Obraziłeś się? Dobrze! I żebyś później nie miał do mnie pretensji!
Po chwili w drzwiach pojawiło się dwóch siepaczy. Popychany na przemian przez jednego, otrzymywał ciosy od drugiego. Po kilku minutach takiego sparringu upadł na podłogę, nakrywając głowę rękami. Wtedy zaczęli po nim skakać.
– Wystarczy! – krzyknął śledczy, powstrzymując ich zapał. – No jak, powiesz mi teraz jak się nazywasz?
Patrząc na śledczego nadal uparcie milczał.
– Dobrze, bardzo dobrze... Popamiętasz mnie, chamie niemyty! – pogroził mu śledczy i zaraz wezwał strażnika.
– Do celi z nim!
Obiad, czyli zupa „robaczywka”, wciąż na niego czekał. Mimo ciężkiego pobicia zachłannie wychłeptał całą zawartość miski.
– Młodość– pomyślał hrabia, patrząc na Romka jedzącego to, co u innych wywoływało na początku odruch wymiotny. – Taki przeżyje najgorsze. Oto, paradoksalnie, do czego może doprowadzić nędza.