Wilgotna polana zdaje się dygotać razem z drgającymi falami rozpływającymi się po niej chóralnie. Tu lub tam śpiewak przerwie melodię – czuszykanie, po czym znowu tokuje namiętnie. Niektóry skoczy w górę, trzepnie kilka razy silnie skrzydłami i albo usiądzie z powrotem na to samo miejsce, albo na inne, i znów rozchyli kolisty brzeg ogona, wydłuży poziomo tułów i bełkotliwym głosem dołączy do ogólnego chóru. Wszystko to odbywa się spokojnie, dokąd płeć piękna nie oznajmi swego przybycia miękkim, pieszczotliwym kwokaniem. Wtedy zaczyna się ruch na tokowisku. Zalotnicy zmieniają miejsca, szukając odpowiedniejszego, drudzy starają się zbliżyć wprost do kur, inni wypowiadają walkę domniemanym rywalom, którzy albo przyjmują wyzwanie, albo też uchodzą z placu boju. Są i takie osobniki, co nie ruszają się ze swoich miejsc, licząc widocznie na to, że właśnie nim zwabią do siebie zalotną bogdankę. Gdzie buńczuczny rycerz trafia na równie odważnego i silnego rywala, szybko dochodzi do walki wręcz. Trzaskają skrzydła, w ruch idą dzioby, sypią się pióra, zaczerwienia się upierzenie. O wschodzie słońca na boisku atmosfera cichnie na krótką chwilę, by po tzw. szabasie odżyć od nowa. Nadal siedzę i przyglądam się tej scenerii i samemu widowisku z biorącym w nim udział zespołem dramatycznym.
Załuże jest matecznikiem nie tylko dla cietrzewi, ale również dla wszelkiego rodzaju ptactwa wodnego wymarzonym miejscem. Tu można spotkać stada liczące setki sztuk kulików, bekasów, krzyków, dubeltów, kwiczołów, a zwłaszcza batalionów.
Dwór stał na wzgórzu otoczony z trzech stron błotnistymi łąkami, do których od południowego wschodu dotykały zarośla olchowe na bagnistym, niedostępnym prawie gruncie. Tu ptactwo miało wyśmienite miejsca na lęgi – nikt im nie mógł zakłócić spokoju. W kierunku wsi ciągnęły się na pozór suche łąki poprzedzielane błotami i dawnymi strugami pokrytymi piękną zielenią, która przy stąpnięciu przerywała się i groziła zapadnięciem się. Środek obszarów stanowiły łąki porosłe kępiastą słodką trawą na tłustym, przeważnie czarnym podłożu. Jeżeli dodamy, że na nich pasło się bydło dworskie, to będziemy mieli wymarzone warunki dla lęgów i odkarmiania, zwłaszcza dubeltów. O ile bowiem na przykład krzyki są niewybredne, lubią bagna bardziej grząskie, trzymają się szuwarów, trzcin i sitowia, na brzegach stawów, strumieni i rowów, o tyle dubelty – ptaki wybredne, nie osiedlają się w takich warunkach.
Dubeltów były tu tysiące, tak samo nieco większych od nich batalionów, które, jak sama nazwa wskazuje, są ptakami rycerskimi, walczącymi o swe względy u płci pięknej na tokowiskach. Batalionów jest tak dużo, że czas ochrony ich jest najkrótszy: od 1 czerwca do 10 lipca, nawet o miesiąc krótszy od terminu ochrony cietrzewi. Reszta ptactwa wodnego ma taki sam czas jak kaczki: 1 marca – 25 lipca.
U państwa Tuszowskich czuję się jak u siebie. Nie jestem niczym krępowany, rano mile witany, wieczorem serdecznie żegnany. Dzień cały spędzam na łąkach i w lasach. Towarzyszy mi pointer Raf. W powrotnej drodze Nina zwraca się do mnie z zapytaniem, czy byłbym skłonny postawić jej na koniec roku z łaciny dostatecznie, gdyby zrezygnowała z przystąpienia do egzaminu maturalnego. Zaskoczyła mnie tym, ale bez zastanowienia się odpowiedziałem, że oczywiście chętnie to uczynię. „Po co mi matura, skoro widoki na zdanie jej są prawie żadne i skoro nie mam zamiaru studiować.” Przyznałem jej rację.
Wiadomość ta musiała prędko dotrzeć do Załuża, gdyż już w kilka dni później Nina podeszła do mnie na przerwie i w imieniu mamy zaprosiła mnie na popołudnie do siebie na kawę. Nie mogłem odmówić. Na tym spotkaniu pani Tuszowska zaprosiła mnie na dwa dni świąt – 3 Maja i następującą po nim niedzielę. Zachęcała mnie widokiem na polowanie i toki pięknych batalionów. Uległem i w piątkowe popołudnie jechaliśmy z Niną i Wandzią do Załuża. Siedząc w przedziale, naprzeciwko Niny, miałem po raz pierwszy okazję dłuższego przypatrywania się tej ślicznej dziewczynie. Zapatrzony w jej radością lśniące oczy – duże i niebieskie, byłem przekonany, że oboje myślimy i marzymy o chwili, kiedy już nie będziemy krępowani stosunkiem profesor-uczennica. Nastąpi to za 10 dni.
Nastrój podczas kolacji świadczył o tym, że Tuszowscy wcale nie pragnęli matury dla Niny za wszelką cenę – nigdy zresztą nie poruszali tego tematu, co pozwalało mi bywać u nich bez zobowiązań.
Nabożeństwo 3-majowe tak się przedłużyło, że nie zastałem tokowików na miejscu. Trzeba było odłożyć widowisko na jutro. Najbardziej bowiem ożywione są toki w dni ciepłe i słoneczne i trwają zwykle do godziny jedenastej przed południem. W południe można je spotkać stojące spokojnie, nieruchomo, a jasne kołnierze lub ciemne główki na tle pierwszej zieleni wybijających się ponad wodę kaczeńców, z daleka zdradzają obecność tych fenomenalnych ptaków na szlamowatych wysepkach, ulubionych przez nie żerowiskach. Po południu, prawie do wieczora, do zachodu słońca, są znowu w ruchu, przelatują stadami jak szpaki.
Po południowej kawie przebrałem się w strój myśliwski, narzuciłem fuzję na ramię, poprosiłem Rafa i wychodzę. Wtedy Nina: „Mamo, czy ja mogę pójść z panem profesorem jako drugi pointer?”. Możesz, odrzekła mama. Ciepło mi się zrobiło na duszy i w sercu. Po wyjściu za bramę podwórza, trzymając się za ręce, w podskokach zbiegamy w dół ku łąkom. Na dole nie zwalniam ręki Niny, czekając, czy zechce sama zabrać ją z mego uścisku. Jest zadowolona i ściska moją dłoń. Zapominam, że idę polować. Pierwszy przelot nad nami batalionów otrzeźwia mnie. Już niedaleko do pierwszych krzaków, które będą nam służyły za zasadzkę. Nina staje pod jednym, ja w małej odległości pod drugim. Zerkamy ku sobie i przesyłamy sobie nasze myśli.
Przelatuje jedno stado, po chwili drugie, za nim trzecie, ale wszystkie w odległości przekraczającej skuteczność strzału. Dopiero po kilkunastu minutach stado znalazło się nad nami. Ściągam z niego aż trzy sztuki. Pointerowi nakazuję leżeć. Nabijam broń i jestem gotów do przywitania następnego stada. Nina bije rękami brawo. Posyłam jej ustami podziękowanie, odpowiada mi tym samym. Lecą następne stada, znowu nie dla mnie. Ruch jest duży, ale widocznie miejsce źle wybrane, albo też jesteśmy z góry widoczni. Niczego się już nie zmieni, trzeba na tym miejscu wytrwać do końca. Jeszcze co najmniej półtorej godziny przed nami i najbliższego lotu strącam dwa bataliony, po pół godziny jeszcze jedno stado znalazło się w zasięgu mojej winchesterki i spadły również dwa bataliony. Kończę na tym. Posyłam Rafa po zestrzelone ptaki, a sam idę do Niny, biorę ją w objęcia i długim pocałunkiem zaczynamy nasz flirt. Z siedmioma batalionami u torby kierujemy nasze kroki ku domowi. Mówimy już sobie po imieniu.
Jeszcze przed świtem wychodzę z domu, by nie spóźnić się na tokowisko. Mam tam dobrze zamaskowaną budkę, z której będę mógł swobodnie obserwować nowe widowisko. Jestem jego bardzo ciekawy. Tyle tych pięknych wiosennych przeżyć i obrazów, a każde inne i każde ciekawe. Dla wygody zabieram krzesełko myśliwskie, bo przyjdzie tam posiedzieć kilka godzin.
Nie ma jeszcze żadnego ruchu, więc sięgam po śniadanie, ponieważ z chwilą pojawienia się pierwszych batalionów takiej okazji nie będzie. Jem śniadanie i myślę o wczorajszym zdarzeniu z Niną – o kilka dni za wcześnie się to stało. Ale w końcu nie uwiodłem nieletniej, a dziewczynę dorosłą, dwudziestoletnią. Zdaję sobie jednak sprawę, że na tym całowaniu się nie skończy, że teraz wypadki potoczą się jeden po drugim. Zależeć to będzie od Niny, czy będzie szukała okazji do spotykania się ze mną. Osobiście chciałbym mieć w Ninie taką Zosię czy Agnieszkę z Inowrocławia, a nie kochankę.
Przylot pierwszego koguta przerwał rozważania. Spłynął lotem ślizgowym i cichutko osiadł na łące. Jest niespokojny, rozgląda się na wszystkie strony i sprawdza, czy mu co nie grozi. Jest to ptak nieco większy od dubelta. Samiec w porze godowej posiada piękny kołnierz i korale, upierzenie ciekawe, bo różnobarwne, że trudno dobrać dwa jednakowej barwy. Różnią się od głuszców i cietrzewi tym, że na tokach nie śpiewają, nie wydają żadnych innych głosów, natomiast stale toczą walki. Nie są to jednak walki w całym tego słowa znaczeniu, a raczej nieszkodliwe wyładowywanie energii bez chęci robienia rywalowi krzywdy. Nie zauważyłem, by się sypało pierze, by który z walczących został ranny. Nie walczą też do upadłego. Gdy który ma dosyć walki, ustępuje pola, staje obojętnie na stronie, jak statysta, a na jego miejsce podchodzi następny i w zabawnych podskokach rozpoczyna walkę. Samiczki, jak u cietrzewi i głuszców, zajmują wyczekującą pozycję i spokojnie przyglądają się zapasom swoich rycerzyków.
Widok tych walczących par jest tak zabawny i interesujący, że chyba rzadko który prawdziwy myśliwy zdobywa się na psucie strzałem tej ciekawej i pięknej idylli. Pozostaję w budce do zakończenia widowiska. W drodze powrotnej zamierzam upolować kilka batalionów.
Do obiadu jeszcze z półtorej godziny. Posuwam się więc wolno po bagnistej łące. Nie znam zwyczaju tego ptaka, czy tak jak bażant siedzi do momentu, aż mu się wchodzi na grzbiet, czy też zrywa się wcześniej.
Wchodzę wreszcie na teren pastwiska. Tu powinny były opaść stadka po tokach. Idę więc ostrożnie. Nie wiem również, czy po strzale wszystkie się zrywają, czy tylko te, które wypłoszę. Same niewiadome. Samemu trzeba doświadczyć. O kilka kroków przede mną zrywa się para. Składam się i po kolei spadają oba. Następnie natrafiam na gromadkę kilkunastu sztuk. Zbieram następne dwa. Nim doszedłem do końca pastwiska, uzbierało ich się aż dziesięć.
Przed wieczorem wyjeżdżamy z Niną i Wandzią. Żegnając się z państwem Tuszowskimi, otrzymuję zaproszenie na najbliższą sobotę. „Jest pan zawsze u nas mile widziany – prosimy nie zapominać”. Nic nie odpowiedziałem.
Pociąg jedzie w gęstej mgle. Wysiadając w Sarnach, ledwo możemy trafić do wyjścia na ulicę. Tak tu na Polesiu wiosną zawsze, kiedy parują wody rozlewisk. Stojąc pod latarnią uliczną, nie można dojrzeć jej światła. Cudowna pora dla bezdomnych zakochanych, na randki. Nina chce ze mną odprowadzić Wandzię, bo ma rzekomo paczkę dla ciotki. Okazało się, że to paczka dla mnie z batalionami. Po odprowadzeniu Wandzi i odniesieniu broni i walizki ze strojem myśliwskim oraz batalionów, maszerujemy z Niną na drugi koniec miasta. Nina mieszka u rodziców swojej przyjaciółki i koleżanki klasowej, Marysi Borowskiej. Żegnając się, umawiamy się spotkać jutro.
Wróciwszy do domu, zabieram ptaki i zanoszę do Ukrainki. Byli wszyscy, jedynie mojej Kalinki nie zastałem. Podobno przychodziła każdego wieczoru, a nie zastawszy mnie, wychodziła. Biedna Kalinka. Mimo że wie, iż z naszej miłości małżeństwa nie będzie, głęboko przeżywa nawet moją kilkudniową nieobecność. Przykro mi się zrobiło, że jutro znowu ją spotka zawód. Kalinka nie traktuje naszej przyjaźni i miłostek jak Halinka czy Lusia jako przygody miłosnej, ona pragnie mieć mnie, jak długo jestem w Sarnach, wyłącznie dla siebie. Oby nie stało się tak samo z Ninką. Mam pecha, co wezmę niewiastę w ramiona, jest zakochana.
Przeżyłem 23 lata i nie znałem takich problemów. Niewiasty były mi niepotrzebne, nawet przeszkadzały mi w nauce i studiach. Dopiero Łucja rozbudziła uśpione zmysły, kazała, bym inaczej patrzył na niewiastę. Wiem, że gdyby ona tu była, nie istniałaby dla mnie żadna inna niewiasta.
Nie myliłem się, przypuszczając, że Nina zdecyduje się przyjść do mnie. Nie umiałem sobie wyobrazić, jak my jutro w szkole będziemy na siebie patrzyli, czy Nina będzie się rumienić, jak miną najbliższe 9 dni, kiedy będzie jeszcze moją uczennicą.
Od kilku dni zastaję na stoliku na werandzie świeże kwiaty. Jeszcze jedna „zakochana”. Uciekaj, bracie, czym prędzej z Polesia, bo będziesz musiał tu pozostać na stałe.
Całe szczęście, że 1 kwietnia wymówiłem pracę, i nic nie jest w stanie mnie tu zatrzymać, mimo że tu tak miło, przyjemnie, wprost cudownie pod każdym względem. Ale postanowiłem skończyć z belferką i rozpocząć nowy kierunek studiów: prawo lub ekonomię – w myśl życzeń Ojca, które w tej chwili uznałem za bardzo słuszne. Bezpośrednią przyczyną porzucenia tego fachu była scysja z wizytatorem, który zarzucił mi, że moja metoda nauczania jest niezgodna z wytycznymi Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ta właśnie kwestia dała początek memu zastanowieniu się nad sensem tkwienia w szkolnictwie, chociaż praca z młodzieżą dawała mi pełną satysfakcję. Lubiłem młodzież, kochałem ją, spostrzegłem jednak, że belferka to zajęcie raczej dla ludzi niedynamicznych, mało energicznych i bez zacięcia organizatorskiego. Nie zamierzam skapcanieć i powoli zamienić się w typowego profesora ze śmiesznymi nawykami, ograniczonym horyzontem myślowym, który ściśle wypełnia określone zadania przez ministerialnych urzędników niewielkie mających pojęcie o pedagogice.
Mając któregoś dnia wolny wieczór, postanowiłem przyłapać dziewczynę, która przynosi kwiaty. Okazała się nią Sonia Piotrowcówna z kl. VII, córka bogatego kupca – Rosjanka. W karnawale państwo Piotrowcowie z okazji jakiegoś święta prawosławnego zaprosili Laprusa i mnie na przyjęcie. Sonia miała o dwa czy trzy lata starszą od siebie siostrę oraz starszego o rok brata, który jako repetent powtarzał kl. VII – był razem z Sonią. Podczas jednej z gier towarzyskich wypadało Sonię w sąsiednim ciemnym pokoju pocałować. Wtedy widocznie coś się w niej obudziło. Ująwszy Sonię na gorącym uczynku, starałem się jej wytłumaczyć, że z uczennicami nie mogę flirtować i proszę, by tego więcej nie robiła, jeśli chce żyć ze mną w zgodzie. Na to Sonia: „A Nina to może?”. Tak, Nina może, bo przestała być uczennica. Na tym się skończyło i Sonia przestała przynosić kwiaty, przekonawszy się, że nie zamierzam korzystać z jej oferty. Była to dziewczyna bardzo ambitna, a nawet zadziorna, stale nastawiona na „nie”, „przeciwnie”. Zresztą zupełnie nie w moim typie: brunetka z mięsistymi wargami. Po wojnie znalazła się w Warszawie. Pracowała w departamencie Komitetu Normalizacyjnego u mego przyjaciela, Zygmusia Kołodziejczyka, męża „ciotki” Izabeli.
Ostatni miesiąc polowań. Przenoszę się nad rzekę Słucz z jej doliną i rozlewami. To z tej racji, że nad samą Słuczą leżą Dorotycze, w których uczy Kalinka. Można tu za 2 zł wypożyczyć łódź z wiosłami na całe popołudnie, powiosłować i przy okazji nawet coś upolować. Nie zależało mi na samym strzelaniu do ptactwa, bo właściwie nie więcej niż 10 sztuk tygodniowo pochłaniała nasza kuchnia, a na samym przebywaniu w otoczeniu tej przecudnej przyrody.
Nim opuszczę Polesie, postanowiłem, korzystając z pobytu w tych okolicach, zwiedzić najważniejsze miejscowości, które w dziejach Rzeczypospolitej Polskiej odegrały i odgrywały znaczące role. Moim przewodnikiem chce być Kalinka, która podejmuje się opracować plan i marszrutę. Już w czerwcu zamierzamy wykorzystać na ten cel wszystkie soboty i niedziele. Prawie do każdej z tych miejscowości prowadzi linia kolejowa, zwłaszcza na Wołyniu. Aż dziw bierze, że na dalekim wschodzie Rzeczypospolitej jest tak gęsta sieć kolejowa. Zasługa wielkich magnatów i potentatów, to przecież dla nich budowano drogi żelazne dla eksploatacji drewna, transportu zboża, mięsa, spirytusu, krochmalu, cukru, fornirów, stąd dawniej szły tysiące wagonów cennego materiału dębowego i jesionowego do Europy Zachodniej i Anglii. Obecnie próbuje się odbudować ten olbrzymi przemysł zniszczony podczas I wojny światowej. Temu celowi służyć mają „Dni Polesia” w Pińsku, starożytnej stolicy Polesia, w ramach których odbywa się co roku „Jarmark Poleski”, wielka i ważna impreza, która ma się przyczynić do podniesienia gospodarki tego rejonu, wskazać zachodniej Polsce na niewykorzystany teren, który może się stać terenem produkcji, jeżeli zostaną na nim zainwestowane odpowiednie kapitały. Z uwagi na olbrzymie lasy powoli powstaje przemysł drzewny. Są już fabryki dykty pokrywające 60 proc. polskiego eksportu. Anglia zakupiła całą produkcję dębowych drzwi.
Wypad na Jarmark Poleski był ciekawą i przyjemną wycieczką krajoznawczą, połączoną z zapoznaniem się z całą gospodarką Polesia. Ba- rdzo licznie reprezentowany był przemysł domowy i rzemiosło, oraz cały szereg ciekawostek regionalnych.
Specjalnością Polesia są liczne płótna, szare i bielone, gładkie i w desenie, grubsze i cieńsze. Zdobi je czerwony, rzadziej dwubarwny szlak, wyszywany lub wytykany, o ile służyć mają na namitki, koszule, fartuchy. Spódnice (anraraki) wełniane o barwach przeważnie spokojnych – gładkich lub w szerokie paski podłużne na tle czerwonym przechodzą w różnych powiatach w kratę. Jedynie w powiecie Kamień Koszyrski mamy barwne szerokie pasy podłużne – szerokości pasów przypominających pasiaki łowickie – nie mniej jaskrawe. Bardzo ciekawe są spódnice letnie, tzw. letniki. Są to spódnice białe, bawełniane, wytykane w białe lub brunatne pasy deseniowe idące w poprzek spódnicy i zwężające się ku górze. Koszule i fartuchy wszędzie bogato zdobione szlakami tkanymi lub wyszywanymi i mereżkowane. Barwa szlaków czerwona, czerwona z czarnym lub granatowym. Partasz czy kaftanik z sukna białego, szarego lub brunatnego i pas dopełniają stroju. Stroje na wystawie były nie tylko na manekinach, ale prezentowali je także żywi ludzie: siedziały stare gospodynie z różnych regionów Polesia w strojach miejscowych, stali obok mężczyźni – wszystko na nich było własnej, ręcznej roboty – nie tylko z płótna, również z wełny tkają samodziały na ubrania i pasy męskie, robią pończochy, rękawiczki, słowem – całkowity przyodziewek.
Z konopi kręcą postronki i uprząż na konie. Dzieci robią ze słomy „plotki”, z których starsi szyją kapelusze, robią słomianki, tj. duże, ścisłe beczki do przechowywania zboża, mąki, koszyki do pieczenia chleba. Chłop poleski umie sam wykonać pług drewniany, radło, bronę wiązaną witkami jałowcowymi. Wozy robią z drewna brzozowego, a osie z dębowego.
W następną sobotę jedziemy do „Nowej Jerozolimy” – do proroka Eliasza. W Niwecku poleski chłop Muraszko kupił 200 ha ziemi i buduje „Nową Jerozolimę”. Na Polesiu jest olbrzymi ruch sekciarski. Są tu dwie grupy sekt: sekty o charakterze racjonalistycznym: Studio Baptystów, Adwentystów, Sobotników, Badaczy Pisma Świętego i Bezbożników, oraz sekty o charakterze mistycznym: Zielonoświątkowcy i Syjoniści (Muraszkowie). Te dwie ostatnie działają prawie wyłącznie na terenie powiatu sarneńskiego. Założycielem sarneńskiej sekty Syjonistów jest Muraszko, który nazywa siebie prorokiem Eliaszem – „Aniołem Testamentu”, a swą kochankę, Olgę Kirylczuk – „Matką Syjonu”. Muraszkowie świętują soboty. Sam prorok udziela wyznawcom komunii z krwi wspomnianej Olgi zmieszanej z wodą. Jak twierdzi Muraszko, za kilka lat nie tylko cały powiat sarneński, ale całe Polesie będzie syjonistyczne. Chciał i nas przekonać do swego wyznania. „Nowa Jerozolima” ma być miejscem świętym, do którego w najbliższej przyszłości mają ciągnąć pielgrzymki z całego kraju, jak do Ziemi Świętej. Te odświętnie ubrane tłumy biednych Poleszuków, Białorusinów i Ukraińców, modlących się do proroka Muraszki, składające ostatni grosz na budowę „Nowej Jerozolimy”, a szczególnie „komunia” w postaci „wina mszalnego” z krwi „Matki Syjonu” zmieszanej z wodą i podawanej przez Muraszkę w wielkim kielichu przystępującym do komunii, robiły przykre, jeśli nie wstrętne wrażenie. Co za ciemnota.
Zakończył się rok szkolny. Wszyscy się rozjechali. Już 1 lipca wybraliśmy się z Kalinką do Nieświeża, głównej rezydencji Radziwiłłów. Tu przygotowywano kierunki polityki pod przywództwem Janusza Radziwiłła, syna Ferdynanda z Antonina, tu odbywały się zjazdy tzw. Żubrów, magnatów ziem wschodnich, tu w tyglu politycznym po zamachu stanu Piłsudskiego w maju 1926 r., na odbytym zjeździe przedstawicieli kół arystokratycznych, przygotowywano program wprowadzenia w Polsce monarchii. Królem polskim miał być Radziwiłł, a królową jedna z córek Piłsudskiego. Zarząd Główny Monarchistycznych Organizacji Włościańskich na nadzwyczajnym posiedzeniu w październiku 1926 r. domagał się od rządu przeprowadzenia referendum w sprawie formy ustrojowej państwa polskiego.
Nieśwież ma starą historię – był grodem Krywiczan. Jeszcze przed XIII wiekiem był stolicą książąt oddzielnej dzielnicy. Ród kniaziów ruskich wygasł w początkach XV w. W roku 1492 król Aleksander oddał Piotrowi Kiszce z Ciechanowa za zasługi Nieśwież wraz z okolicznymi dobrami poleskimi. Kiszkowie nie panowali tu długo. Już w roku 1513 ostatnia z rodu Kiszków, Anna, wychodząc za mąż za Jana II Mikołaja Radziwiłła, wniosła mu w posagu całe dobra wraz z Ołyką na Polesiu. Syn Jana II, Mikołaj VI zwany Czarnym, wyjednał od cesarza Karola VI tytuł książęcy, co później jego szwagier, król Zygmunt August (Barbara Radziwiłłówna), na sejmie 1549 potwierdził. Co miał biedak robić? Mikołaj VI jako pierwszy zaczął się pisać księciem na Ołyce i Nieświeżu. Jego syn Mikołaj Krzysztof w roku 1584 założył fundamenty pod wspaniały zamek, istniejący do dziś, oraz pod bazylikę, w podziemiach której chowano prochy książęce.
Gdy wskutek prawa z 1566 lenność na Litwie upadła i szlachta mogła swobodnie rozporządzać swymi dobrami, ks. Radziwiłł Sierotka (Mikołaj Krzysztof), by zapobiec dzieleniu dóbr, wyjednał u króla Stefana Batorego przywilej ustanowienia na wieczne czasy trzech ordynacji: nieświeskiej, ołyckiej i kleckiej, z tym że na wypadek wygaśnięcia którejkolwiek linii dobra miały się zlewać w jedną ordynację. Ordynacja ołycka już w 1614 r. spadła na ks. Michała Kazimierza, ordynata nieświeskiego. W roku 1814 za udział ks. Dominika Radziwiłła po stronie Napoleona ordynacja nieświeska oddana została tzw. linii pruskich Radziwiłłów – w osobie ks. Antoniego Radziwiłła, namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego, ożenionego z Ludwiką Pruską, stryjeczną siostrą króla pruskiego, Fryderyka Wilhelma II. Do tych Radziwiłłów należała ordynacja przygodzicka wraz z miastem Ostrowem. Siedzibą tych Radziwiłłów był Berlin.