– Co za nowa desperacja!
– Abo to ja pozywać się będę kiedykolwiek? Już mi się dał proceder we znaki tak, że teraz, gdyby mnie nawet kto imparitatem zadał, to bronić się nie będę. Dziękuję ci więc, panie Jerzy, ale twojej ofiary nie przyjmę.
– Panie Leonie, porzuć bluźnić. Wszak wiesz, że ja nigdy nie uchodził za takiego, co swoje pracę w błoto rzuca. Kiedy ci chcę pieniędzy powierzyć, to widać, że muszę upatrywać jakąś pewność. Oto masz sto czerwonych złotych: wykup, coś pozastawiał, potraktuj mnie dobrym winem, jeśliś mnie rad, a wrócisz mnie pieniądze w Nieświeżu.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! Ja w Nieświeżu! Wątpię, panie krajczy, żebyś za dobrą ewikcją swoich sto czerwonych złotych przyjął monetą, która dla mnie przygotowana w Nieświeżu, a która – dodał z głębokim westchnieniem – wcześniej czy później i tu mnie znajdzie.
– Co mamy na sucho rozprawiać! Bierz pieniądze, poszlij po wino, napisz mnie dokumencik, a przy kielichu i uradzim, i uradujem się.
– Tać to i Bóg, i ludzie wiedzą, że masz więcej ode mnie rozumu. Robię, co każesz.
Odliczył pieniądze pan Leon, a swego chłopca posłał do winiarza, dając mu czerwony złoty jeden, mówiąc:
– Ruszaj do Małgosi, połóż jej w rękę, co ci daję, i powiedz, żeby mi przysłała garniec tego wina, co po oficjale Świętochowskim dostała.
Sama nadzieja, że będzie traktował gościa, i jeszcze tak dobrym winem, rozweseliła pana Leona – on, co jest najgościnniejszym z ludzi – że taki sam humor wrócił do niego, jakiego miał, kiedy był jeszcze wyrocznią nieświeską.
Przynieśli wino. Siadli obaj przyjaciele. Pan Leon dokument napisał, odczytał go z uwagą pan krajczy, porządnie go złożywszy włożył za nadrę i kielichem zaczęli się bawić. Opowiadał różne dychteryjki pan Leon, ale tak dowcipne, że nie tyle garniec, ale i dziesięć ich by się wypróżniło i aniby się spostrzeżono, tak miło czas schodził. Ale gdy przyszło do interesu, to jest, jaką furtką trafić do księcia, tu nad tym zaczęły się suszyć umysły. Rozmaite podawał sposoby pan Jerzy, ale pan Leon zawsze odpowiadał:
– Ja na to się nie odważę. Znam ja księcia pierwszy impet: każe mnie na śmierć obatożyć, jak mu się pokażę, i nie jeleń weźmie w skórę, ale pan Leon personaliter. I między nami, wart tego. Sam sobie nieraz po skórze chcę dać, a on by mnie miał żałować? Nadto mu się naraziłem! On poczciwe ma serce, ale mój postępek był tak niewdzięczny, tak zapamiętały, że i nieboszczykowi Sierotce nawet bym się naprzykrzył; a dopiero jemu. Nie ma rady, on wszelkie do mnie przywiązanie utracił.
– Oto wiesz co, panie Leonie? On ciebie kocha. Kiedy trzeźwy, to na twoim łbie szyby żelazne łomie; ale jak tylko się podchmieli, ciebie szuka i przymrużając oczy, mruczy nalewając kielich: „Do ciebie, panie Leonie!”.
– Co powiadasz?
– Bóg świadek, że kilka razy byłem przy tym. A cały dwór za tobą tęskni, bo nie ma komu za kim do księcia w interesie się wstawić. Ksiądz Kantembryng, co tylko sumienia książęcego nie tyczy, do tego się nie miesza, i za rodzonym ojcem słówka nie powie. Pan Mikołaj Morawski, kontent, że mu się udaje księcia z błotem zmieszać nieraz, jak książę go zniecierpliwi, na tym poprzestaje i ani za sobą, ani za nikim, jak wiesz, się nie wstawia i rad by księcia więcej do oszczędności niż do wspaniałości nakłonić. Ile razy książę czym grubym kogo obdarzy, to on mówi: „Za-za-za-płać twoje dłu-dłu-dłu-gi a do-do- a dopiero bądź wspaniałym”. Pan Michał Rejten, co by u niego, co by chciał, wyprosił, a pięciu diabłów by się nie zląkł, przed nim boi się usta otworzyć; a zresztą oprócz tych trzech nikomu by i nie bardzo uszło być z księciem zbyt śmiałym. Po tobie tęskno wszystkim i jeżeli ci prawdę mam powiedzieć, bo ty wiesz, że in vino veritas, cała Alba mnie do ciebie, panie Leonie, wysłała w delegacji, abym ciebie jakoś przywabił do przeproszenia księcia; bo wszyscy radzi by mieć po dawnemu twoje plecy za sobą w Nieświeżu niż być zmuszonymi gdzieś tobie drogę poniewolnie zastąpić.
– Tam do diabła! Otóż kiedy tak się rzeczy mają, będę w Nieświeżu.
– Kiedy?
– Najdalej za tydzień. Żeni się JW. Plater, kasztelaniec trocki, z panną Rzewuską, chorążanką Wielkiego Księstwa Litewskiego, siostrzanką księcia; ja pójdę do Nieświeża na wesele.
– Takoż ci przystąpiło co nowego do głowy taki dzień wybierać! Nieproszonemu na wesele się pokazać?
– Albo ja sam nie potrafię się zaprosić?
– Porzuć, lepiej po weselu, jak się goście porozjeżdżają, a książę zacznie się nudzić, to z księdzem Kantembryngiem do niego pójdź i powiedz, że...
– A co to ja na szubienicę dekretowany, żebym w asystencji księdza chodził? Ja wolny szlachcic! Audaces Fortuna iuvat, timidosque repellit. Panie Jerzy dobrodzieju, dość o tym! Co mnie Pan Bóg natchnie, to się zrobi. A teraz cały frasunek, że już dno u garnca się pokazuje. Pozwolisz po drugi posłać?
– Nie, nie, jakem sodalis, ani kropli więcej. Będzie ze mnie! Już konie moje popasły i koniecznie muszę dziś jeszcze przed zachodem być u JW. Bliźnia, podkomorzego słonimskiego, a stamtąd ze świtem ruszyć opowiedzieć się z mojego poselstwa na sejmiku relacyjnym dworu nieświeskiego. Bywajże zdrów, kochany panie Leonie, niech Pan Bóg tobie instynktuje i nie dopuszcza na ciebie nowej wariacji. Żegnam cię. Tylko bez ceremonii. Trafię do moich koni.
– Bywaj zdrów, łaskawco. Niech ci Bóg odpłaca dobroć twojego serca. A wszystkim kłaniaj się ode mnie. Kiedy mi wszyscy dobrze życzą, to już widno, że Bóg ze mną. Upadam do nóg twoich, panie krajczy, a westchnij no za mną czasem do Pana Boga, aby mi się udało; wszak my obadwa sodalisy.
I tak pożegnawszy się czule, pan krajczy siadł w swoje brykę, a pan Leon już w dobrej nadziei i wesołym humorze został. Opowiedział nam krajczy za powrotem swoim do Nieświeża to wszystko, com opisał.
Aleśmy się nigdy nie spodziewali, żeby pan Leon odważył się bez przygotowania wpaść do Nieświeża, jeszcze w czasie wesela siostrzanki księcia, kiedy listy zapraszające po całej Litwie biegały. Żeby nieproszonemu przyjechać do zirytowanego na siebie gospodarza? Ale kto mógł pana Leona przeniknąć?
W dzień wesela – pamiętam jak dziś – książę o samej dziewiątej z rana, po mszy świętej, siedział w sieniach, gdzie mu przynieśli w kobiałce szczenięta po Nepcie. Był w złym humorze, bo sapał, nic nie mówił, tylko szczenięta głaskał, a na koniec odezwał się:
– Panie kochanku, kazałem, aby kilka łosiów i dzików przywieziono na wesele chorążanki; nie ma ich dotąd. I wstydzić się trzeba przed kasztelanicem trockim, że u Radziwiłła kapcański obiad. Nikt mnie nie słucha, drwią ze mnie; odkąd mnie pan Leon skrzywdził bezkarnie, za Boże stworzenie mnie nie mają. Trzeba uciekać z Litwy, bo doczekam się tego, że w własnym domu pan Leon da mnie w skórę, a moi przyjaciele jeszcze mu do tego pomogą, pojadę do Ołyki. Tam może znajdę między koroniarzami łaskawych przyjaciół, co z panem Leonem za mnie się porachują, a Litwy i znać nie chcę.
I coraz mocniej zaczął sapać, a my, co go otaczali, nie wiedzieli już, co z sobą robić.
Aż tu drzwi od sieni się otwierają i wchodzi – kto? – pan Leon Borowski! z miną gęstą, w kontuszu nowogródzkim pąsowym i niziutko skłonił się księciu.
Książę tak się zmieszał, że aż wstał z krzesła, potem siadł wznowu i odezwał się jakby w roztargnieniu:
– Co tam słychać, panie Leonie?
– A tak słychać, książę panie, że jest dwóch wielkich głupców na Litwie.
– Jacy?
– Jeden książę Karol Radziwiłł, wojewoda wileński, a drugi Leon Borowski, komornik słonimski.
– Jak to? – odezwał się książę mocno zasapawszy.
– Radziwiłł, że się porwał na carowę, a Borowski, że się porwał na Radziwiłła.
Cóż powiecie? Książę, natomiast co by się miał rozgniewać, zaczął się śmiać z całego serca, a potem powiedział:
– Panie Leonie, waćpana całe życie tylko błazeństwa się trzymają. Kto waćpana zaprosił do Nieświeża na wesele?
– Zatęskniłem się w Słonimiu. Wykroczyłem, to bij, książę, ale ostrzegam, że i kijem z Nieświeża mnie nie wypędzisz – i kląkł przed księciem.
Książę się rozczulił, ucałował go, a ten mu do nóg padł i rozpłakał się i my wszyscy się rozpłakali. Potem już książę ciągle był wesoły, bo pan Leon zawsze go umiał rozweselić, jako i wszystkich.
I wrócono mu Niehoryłę i mundur albeński, przy dawnej łasce, i odtąd już nigdy pan Leon księciu się nie naraził.
I takiego pana, któremu równego nigdy nie będzie, śmią nazywać barbarzyńcem Francuzy!