farolwebad1

A+ A A-

PAMIęć (7)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

braunfotoNA BUDOWIE

        Nie dostałem się na studia. Nie przyjęli mnie do żadnej pracy. Gdy wypełniałem ankietę personalną, okazywało się, że  jestem synem „wroga ludu” i sam jestem „wrogiem ludu”. Po wielokrotnych staraniach o pracę „biurową”, choćby najniższego szczebla, pewnego dnia powiedziałem sobie, że mam tego dosyć. Poszedłem do biura jakiejś budowy. Właściwie na chybił trafił. Tam ankieta personalna była krótsza. Zostałem zatrudniony do pracy fizycznej jako zwykły robotnik.  

        Skierowano mnie na poznańskie Stare Miasto, wtedy odbudowywane i remontowane.  Musiałem wstać przed piątą. Wychodziłem z domu kwadrans po piątej, bez śniadania, ale zabierając przygotowany mi troskliwie przez ciocię Wandzię prowiant. Biegłem do tramwaju. Przesiadka do drugiego. Barak-szatnia, gdzie przebranie się w robocze „ciuchy”. Na stanowisku pracy trzeba było być punktualnie o szóstej. Śniadanie jadłem w stołówce robotniczej w czasie przerwy o dziesiątej, popijając czarną kawą zbożową przyniesione kanapki, czy też, jak mówiło się w Poznaniu, „sznytki”.

        Pierwszą moją pracą było kopanie fundamentów. Niełatwe, bo to było rwanie gruzu kilofem, wyciąganie z błota kamieni i cegieł. Niebawem zostałem przeniesiony na budowę jednego z domów. Jeszcze dziś potrafię go rozpoznać w małej uliczce po wschodniej stronie Rynku. Awansowałem: zostałem pomocnikiem murarza.

        Murarz miał z reguły dwóch pomocników. Jednego na dole, drugiego na górze. To był system „trójki murarskiej”. Obaj pomocnicy pracowali przy taczkach – żelaznych, albo „drzewiannych”, jak mówiło się w Poznaniu. Pomocnik na dole ładował taczki cegłą – zwykłą, albo „dziurawką” (lżejszą), albo już rozrobioną zaprawą murarską, albo workami z cementem. Papierowe worki stale się rozrywały. Każdy ważył 50 kilogramów. Na taczki wchodziły dwa takie worki. Taczkami wjeżdżało się na windę, a była to po prostu otwarta platforma z desek, i chwytało się stojące na niej, spuszczone z góry puste taczki. Dawało się znak windziarce. Od razu, nie czekając na odjazd windy, biegło się z taczkami po następny ładunek, tocząc taczki po deskach ułożonych w rodzaj chodnika łączącego windę z najbliższym składem materiałów, ponad błotem czy wykopami. Pracując na górze, odbierało się pełne taczki z windy i pchało się je po wąskich pochylniach z desek na stanowisko murarza. Tam rozładowywało się taczki i wracało z pustymi do windy.

        Jeśli murarz był „przodownikiem pracy”, to dostawał więcej pomocników. Na górze było ich czterech. Pierwszy pomocnik lał na mur zaprawę, a drugi kładł na nią cegły. Murarz tylko poprawiał ułożenie cegieł, ogarniał zaprawę kielnią, umacniał i wyrównywał. Dodatkowo dwóch pomocników obsługiwało taczki, biegając ruchem wahadłowym do windy z pustymi taczkami i od windy na stanowisko pracy z pełnymi. Gdy jeden pomocnik brał naładowane taczki z windy, to drugi wtaczał na nie taczki puste i tak na zmianę. Do tego było dwóch pomocników na dole, każdy z nich miał taczki. Jeden napełniał taczki materiałem i wysyłał je na górę. Nie czekając na ich powrót, drugi pomocnik napełniał materiałem drugie taczki. Gdy te pierwsze zjeżdżały puste, od razu pomocnik wtaczał na windę pełne.

        Była to więc wtedy nie „trójka murarska”, opisywana w gazetach, ale nawet siódemka. Przy pobijaniu „rekordów pracy”, murarz i wszyscy pomocnicy pracowali jak maszyny. Ale cyrki z rekordami, na które przyjeżdżała Kronika Filmowa i przychodzili dziennikarze, zdarzały się rzadko. Najczęściej każdy murarz miał jednego pomocnika na górze i jednego na dole. Murarz sam chlapał kielnią zaprawę, sam kładł cegły, a pomocnicy szarpali się z taczkami i materiałem. Osiem godzin takiej roboty. Od szóstej do drugiej trzydzieści. Półgodzinna przerwa śniadaniowa była o dziesiątej i jej czasu nie wliczało się do godzin pracy. Po takiej porcji pracy fizycznej trudno mi było zmobilizować siły na trening lekkoatletyczny, też przecież będący pracą fizyczną.

        Mój majster zorientował się po pewnym czasie, że umiem pisać i liczyć. W piątki rano zabierał mnie od taczek i chodził ze mną po całej budowie, sporządzając „wypiski” pracy wykonanej przez poszczególnych robotników. Pisałem cyferki i mnożyłem je na specjalnych formularzach pod jego dyktando. Choć majster, oceniając robotę, posługiwał się często calówką, to jednak jego wyliczenia były bardzo „uznaniowe”. Jak już raz jakiś murarz został przodownikiem pracy, to z reguły majster „naliczał” mu więcej metrów kubicznych muru niż innym. W piątek po południu „wypiski” szły do biura budowy, w sobotę praca była przeliczana w biurze na pieniądze, a w poniedziałek przychodziła na budowę pani kasjerka i w czasie przerwy śniadaniowej wypłacała robotnikom w stołówce odpowiednie sumy. Nieraz słychać było głośne skargi, że tak mało.

        Jako premię za skuteczną pomoc w robieniu „wypisek”, majster przesunął mnie w marcu do magazynu. Moim zadaniem było odtąd wydawanie pomocnikom murarzy cegieł i cementu, w tych stale rozrywających się workach. Praca była fizycznie lżejsza, ale za to stale w tumanach cementowego pyłu.

        W kwietniu 1954 r. wziąłem od majstra przepustkę, poszedłem do dyrekcji budowy, odczekałem kolejkę do „pani personalnej” i poprosiłem ją o skierowanie na studia wyższe, „w drodze awansu społecznego”. Powiedziałem jej, że mam maturę, ale musiałem pójść szybko do pracy z powodu kłopotów w domu, co było prawdą. Jestem robotnikiem, chciałbym zostać nauczycielem. Napisałem to w podaniu. Pani personalna nawet ucieszyła się, bo kierowanie robotników na studia i zapewnianie im „awansu społecznego” były dobrze widziane i na pewno premiowane: Polska Ludowa otwiera tak wielkie możliwości przed dziećmi klasy robotniczej! Pani personalna wypisała mi więc chętnie „skierowanie na studia”. Zapytała jednak, czy należę do ZMP. Nie należałem. „To się zapiszecie na studiach” – powiedziała, i tyle.

        Złożyłem nowe podanie na Uniwersytet Poznański, wraz z nową ankietą personalną. Na germanistyce nie chciałem wpaść na tych samych egzaminatorów. W ogóle poprzednie nieprzyjęcie mnie na germanistykę zraziło mnie całkowicie do języka niemieckiego. Dopiero po latach próbowałem do niego wrócić. Tym razem postanowiłem zdawać na polonistykę. I prawdę mówiąc, te studia znacznie bardziej mnie interesowały, wciągała mnie literatura, pisanie wierszy; liczyłem też, że na polonistyce będę się uczył historii dramatu i teatru. W rubryce „pochodzenie społeczne” napisałem, nie jak rok temu, „inteligencja pracująca” (taka była formułka) ale, zgodnie z prawdą, że jestem robotnikiem. Dołączyłem zaświadczenie z budowy i skierowanie na studia wyższe. Ojciec był już na wolności – choć na „urlopie” z więzienia, więc nie musiałem napisać, że siedzi. Znów jednak wyszło, że nie mam jednego ważnego „papierka” – dowodu, że jestem członkiem ZMP. Bo nie byłem. Papiery zostały jednak przyjęte.

        Egzamin wstępny zdałem bez przygód. Bałem się jednak cały czas, że mnie nie przyjmą. Pamiętam ten niepokój, napięcie, strach, gdy szedłem ku tablicy w Collegium Minus, przy rektoracie, gdzie wywieszone były listy przyjętych. Widniało tam moje nazwisko i imię. Był  czerwiec 1954 r.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.