Pierwszy po zakończeniu walk komunikat – wydany przez sztab piłsudczykowski, donosił, że „Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zrzekł się władzy na rzecz marszałka Piłsudskiego i uznał go za jedynie godnego i powołanego do rządzenia Polską”, toczka w toczkę, jak nasza Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Piłsudski, mimo wybrania go przez Sejm, władzy prezydenta nie przyjął, a zaproponował na to stanowisko prof. Ignacego Mościckiego.
Chociaż ostatni wyruszyliśmy na front, pierwsi byliśmy w domu, bo już 16 maja. Zastaliśmy w Poznaniu sytuację bardzo napiętą. Pod auspicjami gen. Józefa Hallera propagowano tworzenie armii ochotniczej. Zamierzano przeprowadzić w województwach zachodnich mobilizację. Toteż bataliony ochotnicze nie zostały rozwiązane, a stanowić miały zalążek tej armii. Odżywały nowe tendencje separatystyczne ziem b. zaboru pruskiego. Zamierzano w Poznaniu zebrać Sejm i Senat, a nie w Warszawie.
Gdy 20 maja powróciły do Poznania pułki z Warszawy, dowódca VII Okręgu Korpusu, gen. Hauser, zarządził defiladę na placu Wolności przed Komendą Miasta. Udzielono nam wszystkim przepustek w celu umożliwienia uczestniczenia w tej podniosłej uroczystości. Pierwszy przechodził 57. Pułk – na przedzie sztandar pułku owinięty krepą, a obok sztandaru kilku rannych z obandażowanymi głowami, rękami na temblakach. Za nimi szły kompanie, każdy bagnet owinięty krepą.
Szli, jak umieli iść Poznańczycy, twardo, zdecydowanie, buńczucznie. Na twarzach nie było widać przygnębienia, raczej zawziętość i dumę spełnionego obowiązku. Na chodniku stał tłum spokojnie, bez ruchu, tłum wpatrzony w swoich żołnierzy. Nie było żadnych okrzyków, nie było płaczu. Na twarzach malował się głęboki smutek.
Była to demonstracja polityczna o olbrzymiej sile oddziaływania, trafiła bowiem na grunt społeczności o wyrobionym poczuciu legalizmu. W dawnym zaborze pruskim wstrząs majowy był głębszy niż w innych dzielnicach.
Już 16 maja 33 senatorów i posłów endeckich uchwaliło w Poznaniu rezolucję, w której stwierdzono, że „Stolica Państwa jest opanowana przez zbuntowane oddziały i uzbrojone przez nie bandy. Konstytucyjny następca prezydenta, Marszałek Sejmu, znajduje się pod fizyczną przemocą i nie ma możności powzięcia swobodnej decyzji, nie może powołać do kierowania państwem rządu właściwego. Nie może też zwołać Zgromadzenia Narodowego w stolicy, gdzie by musiało obradować pod groźbą bagnetów”. Równocześnie wysłano do Rataja depeszę – ogłoszoną w prasie – sprzeciwiającą się zwołaniu Zgromadzenia Narodowego w Warszawie.
W kilka dni później, kiedy złożyłem prośbę o zwolnienie mnie z wojska dla przygotowania się do absolutorium, powstał Komitet Wojewódzki Organizacji Obrony Państwa w Poznaniu, a następnego dnia taki sam w Toruniu. Zawrzało znowu w byłej dzielnicy pruskiej. Wiece, manifestacje, pochody, transparenty, śpiewy – wszystko przeciwko Piłsudskiemu i piłsudczykom. Dodam, że w czasie wydarzeń majowych dowódca Okręgu Korpusu Toruń, generał Hubischta, opowiedział się za rządem, zarządzając równocześnie aresztowanie inspektora 3. Armii, generała Skierskiego, dowódcy 15. Dywizji Piechoty, gen. Thomme i kilku innych oficerów podejrzanych o sympatie dla zamachowców. Sparaliżowany został w ten sposób ośrodek piłsudczykowski na Pomorzu. Wprawdzie te komitety nie odgrywały większej roli politycznej, ale zmuszały piłsudczyków do ostrożniejszej polityki.
Wybory odbyły się jednak w Warszawie 31 maja. 29 maja Bartel zwołał zebranie przedstawicieli stronnictw parlamentarnych w celu wysłuchania opinii Piłsudskiego po wyborze prezydenta. Endecja zebranie zbojkotowała. Piłsudski na nim stwierdził: „...Warunki tak się ułożyły, że mogłem nie dopuścić was do sali, ale czynię próbę, czy można jeszcze bez bata w Polsce rządzić. Nie chcę czynić nacisku, ale ostrzegam, że sejm i senat są instytucjami najbardziej znienawidzonymi w społeczeństwie. Róbcie raz jeszcze próbę. Nacisku nie będzie. Żadna siła fizyczna nie zaciąży nad wami. Dałem gwarancję swobodnego obioru prezydenta i słowa dotrzymam, ale ostrzegam, nie zawierajcie z kandydatem na prezydenta układów partyjnych...”.
Formalnie rzecz biorąc, do przedstawicieli przemawiał minister spraw wojskowych i kandydat na prezydenta, ale w rzeczywistości przemawiał dyktator.
Piłsudski nie ukrywał, że ma pełnię władzy, że wyłącznie od niego zależy istnienie parlamentu, konstytucji, że jeśli zechce, będzie rządził batem. Dalszy przebieg znamy. Na prezydenta został wybrany kandydat Piłsudskiego, profesor Ignacy Mościcki, który przetrwał na tym stanowisku do 30 września 1939 r. – data zrzeczenia się urzędu prezydenta przez Mościckiego.
Zapomnieliśmy już o studiach. Zwolniony z wojska w pierwszych dniach czerwca 1926 r., przystąpiłem natychmiast do zdawania końcowych egzaminów, a uzyskawszy absolutorium, poprosiłem o temat pracy dyplomowej. Docent dr Dziech zaproponował mi następujący: „Qua ratine Sophocles et Euripides philosophiae partem, quae de vita moribusque fertur, tractaverint?” – pogląd Sofoklesa i Eurypidesa na życie i obyczaje.
Będąc w posiadaniu – dzięki nabytkom z Biblioteki Kórnickiej – pełnych wydań utworów tych dramaturgów, postanowiłem rozpocząć pracę zawodową w szkolnictwie, i obok niej napisać pracę. Miałem na to rok, wystarczająco, by ją skończyć. Zachęcił mnie do tego sam docent Dziech, który podsunął mi nawet propozycję objęcia stanowiska profesora łaciny i historii starożytnej w prywatnym gimnazjum żeńskim w Inowrocławiu. Była to atrakcyjna oferta tak z uwagi na dość wysokie pobory, na samą miejscowość – ładne miasto i słynny kurort, jak i na fakt, że w tym gimnazjum był nie tak dawno katechetą mój stryj, ks. Ludwik Zaborowski, jeden z twórców Polskiej Organizacji Wojskowej na tym terenie, który zginął w Powstaniu Wielkopolskim 6 stycznia 1919 r. podczas ataku na niemieckie koszary. Połączenie kolejowe Inowrocławia z Poznaniem ułatwiało też możliwość częstego przyjazdu na uczelnię. Wreszcie jest to miasto, spod którego wywodzi się ród Zaborowskich, herbu Grzymała z Zaborowa.
Nie namyślając się wiele, wsiadłem do pociągu i pojechałem na zwiady. Liczyłem na to, iż moja śliczna kuzyneczka Krysia Wentzlówna, z męża Kaźmierczakowa, będzie mi mogła udzielić wszelkich informacji o tej szkole przed rozmową z dyrektorką. Kaźmierczakowie posiadali w pobliżu Inowrocławia majątek Płonkowo, i mąż Krysi, Tadeusz, rodowity Kujawiak, z pewnością zna miejscowe warunki i będzie mi mógł poradzić, czy warto osiąść w Inowrocławiu na rok. Dlaczego na rok? Miało to być zastępstwo kolegi, który został powołany do odbycia służby wojskowej. Wcale mi to nie przeszkadzało.
Rodzinka radziła, że warto spróbować. Krysia zapewniała, że jest tam tyle ładnych dziewczyn, że kawalerem z Inowrocławia nie wyjadę. Nawiasem mówiąc, rodzice Krysi liczyli do niedawna na mnie jako zięcia, a męża Krysi, ale ja się nie spieszyłem z ożenkiem, nawet nie myślałem o tym. Matka Krysi, Marysia Wentzlowa, była z domu Wilgocka z Ołoboka, bratanica stryjeczna mojej Matki.
Interes został ubity, warunki omówione: pensja zasadnicza – za normatywną liczbę godzin łaciny, tj. miesięcznie 20 godzin – 400 zł, plus za godziny nadliczbowe po 10 zł każda (4 łaciny i 2 historii) – 240 zł, razem miesięcznie 640 zł. Bardzo wysokie wynagrodzenie.
Żeby nie przyjeżdżać drugi raz i mieć spokój do końca sierpnia, poszukałem mieszkania. Znalazłem dwa ładne pokoje w amfiladzie u emerytowanego dyrektora banku w willi w ogrodzie, w spokojnej i zacisznej dzielnicy willowej, z dala od śródmieścia. Pokoje były na pierwszym piętrze. Na parterze mieszkali gospodarze, starsi państwo, i nikt więcej. Idealne warunki do pracy, na czym mi najbardziej zależało. Stancja była z pełnym utrzymaniem – śniadaniem, obiadem i kolacją. Drogo, bo drogo – 300 zł – ale wszystko z głowy.
Zabawiwszy kilka dni w Płonkowie, pospieszyłem do Antonina. Dotychczas nie wspomniałem ani razu o mojej drugiej pasji, jaką było myślistwo, a przecież pierwszego zająca zastrzeliłem, mając lat dwanaście, kiedy byłem w pierwszej klasie. Ciotka Heintzowa, żeby ratować swego męża przed wysłaniem na front, zawarła bliższą znajomość za pośrednictwem teścia swojej starszej siostry Paszkowskiej, leśniczego lasów radziwiłłowskich, z synem leśniczego ze Szmaty, kolegi Paszkowskiego, Oskarem Herbichem, komendantem rejonowej komendy uzupełnień, zapalonym myśliwym. Często towarzyszyłem mu w tych wyprawach na podostrowskie pola – zwykle korzystał z powózki ciotki, a wtedy ja powoziłem – nadworny stangret rodziny Heintzów. Na jedno z polowań leutnant Herbich zabrał również dla mnie lekką fuzyjkę – 20-tkę. Szliśmy na pomyka przez kartoflisko z bronią gotową do strzału. Gdy spod nóg wyskoczył zając, Herbich krzyknął: „Schiess” – strzelaj. Złożyłem się i paff – zając pokoziołkował i padł. „Stasiu, das war herlich!” – Stasiu, to było wspaniałe – poklepał mnie po ramieniu.
Strzelcem dobrym to ja byłem chyba już od siódmego czy ósmego roku życia. Ojciec był kilkakrotnym królem bractwa kurkowego, strzelectwo było jego jedyną dziedziną sportu. W domu były dwie wiatrówki – ciężka dla Ojca i lekka dla mnie. W podwórzu była strzelnica. Zamiłowanie do strzelectwa zaczęło się więc bardzo wcześnie i trwało do końca moich drugich studiów, gdzieś do roku 1934. Potem nagle ustało, chociaż fuzje były w domu do początków października, kiedy Niemcy po kapitulacji Warszawy w 1939 r. kazali oddać broń.
Po wojnie, już w Gościejewie, nabyłem wiatrówkę na Wystawie Krajowej we Wrocławiu, w latach sześćdziesiątych drugą wiatrówkę, którą jeszcze posiadam i od czasu do czasu strzelam. Kiedy przenieśliśmy się do Antonina, pierwszą rzeczą, jaką sobie po powrocie z wojny 1920 r. kupiłem, była fuzja – silna dwunastka, dalekonośna.
Jeziora: antonińskie, kociembskie i przygodzickie, dzierżawił Pankalla, kuzyn antonińskiego Pankalli, ojca Pawła, a ojciec mojego kolegi klasowego, Bronisia Pankalli. Był on dzierżawcą również folwarku radziwiłłowskiego w Przygodzicach. W tych trzech jeziorach prowadził gospodarkę rybną – hodowlę karpi. Na tych jeziorach, a zwłaszcza na kociembskim, które było z trzech stron otoczone lasami i na którym panowała przez cały rok grobowa cisza, było mnóstwo ptactwa wodnego – przede wszystkim kaczek. W sezonie – od połowy lipca do końca wakacji – kaczki pieczone w płatach słoniny były często na obiad na Kociembie, zwłaszcza że również Marysia się w nich rozsmakowała, do tego „kluchy na lumpie”, jak tu nazywano kluski na parze, specjalność Poznańskiego.
Całe dwa miesiące wakacji spędziłem przy pracy na Kociembie. Brałem udział we wszystkich robotach na równi z innymi robotnikami. Po zebraniu zbóż najprzyjemniejszą dla mnie pracą stała się podorywka. Przez kilkanaście dni na czele sześciu fornalek przemierzałem za dwuskibowym pługiem, zaprzężonym w moje kasztanki, kilkunastokilometrową trasę, zawsze w jednakowym – pogodnym nastroju. Przy tej pracy nigdy nic nie mogło się zdarzyć, co by mogło człowieka czy konia zdenerwować. Po takim dniu chciało się wieczorem tylko wskoczyć do jeziora, umyć się, kilka minut popływać dla nabrania apetytu, zjeść kolację i do łóżka. Lubiłem i lubię zmęczenie fizyczne, które zawsze było dla mnie odpoczynkiem.
W niedziele przed śniadaniem przeważnie odbywałem godzinny spacer w siodle przez przepiękne lasy radziwiłłowskie, a po śniadaniu wsiadałem na łódź, zaszywałam się w gęstych szuwarach i obserwowałem życie stworzeń, które tam mieszkały. Dopiero po obiedzie albo wieczorem zaglądałem do Antonina – jako gość.
Ruch był rzeczywiście olbrzymi, przekraczał wszystkie przewidywania i możliwości pełnego zaspokojenia żądań gości. Podwajało się, potrajało obsługę, stawiało w ogrodzie i nad jeziorem stoły z ławami, ale i to nie wystarczało, takie zjeżdżały się tłumy. W dni świąteczne kuchnia wydawała do 800 obiadów. Kucharki, kelnerki, pomywaczki na twarz upadały. A żaden z nas nie chciał zmienić fachu. Jedynie siostra starała się zastępować Matkę w kuchni i prowadzić markowanie i kasę.
13
Inowrocław
Prywatne Gimnazjum Żeńskie im. Marii Konopnickiej w Inowrocławiu powstało 1 września 1921 r. Od roku 1924 przyznano mu prawa gimnazjum państwowego. Grono profesorskie w momencie objęcia przeze mnie posady składało się z 13 osób, w tym 11 niewiast, ksiądz i ja. Prawdopodobnie, gdybym był się zainteresował składem osobowym i zobaczył, że będę – nie licząc księdza – jedynym, i to tak młodym w tym babskim gronie mężczyzną, byłbym się poważnie zastanawiał, czy przyjąć tę posadę. Ale stało się i trzeba ten roczek wytrzymać. A może wcale tak źle nie będzie. Miałem 23 lata, nie byłem ułomkiem, raczej przystojnym i eleganckim młodzieńcem. Kiedy córki doniosły do domów wiadomość, że mają takiego i takiego profesora „od łaciny”, mamy zaczęły przychodzić na zwiady. Pod różnymi pretekstami próbowały nawiązać ze mną kontakt. Wychowany w szkole, która traktowała ucznia już od III klasy jako dorosłego, nie znała żadnych wywiadówek, nikt z rodziców nigdy nie przychodził do szkoły, żeby się dowiadywać o swego pupilka, byłem więc zaskoczony tymi wizytami. Matki szybko wyczuły niechęć u mnie do udzielania informacji i pożaliły się dyrektorce. Po kilku tygodniach dyrektorka poprosiła mnie do siebie na rozmowę. Wytłumaczyła mi, że jest to gimnazjum prywatne, że wszyscy musimy dbać nie tylko o wysoki poziom nauczania, lecz również o utrzymanie dobrych stosunków z rodzicami naszych podopiecznych, którzy płacą za naukę wysokie czesne, z którego m.in. i my korzystamy. Zrozumiałem, że trzeba zmienić swój dotychczasowy pogląd i stosunek – nie do uczennicy, a do matki, i traktować to jako zło konieczne.
Krótko po rozmowie z panią Kempf (dyrektorką) mamy przystąpiły do generalnego ataku. Jedna przez drugą pragnęły zdobyć mnie dla siebie. Były to panie nie tylko dobrze wychowane, towarzysko bardzo wyrobione i przy tym sprytne, ale miały nade mną na ogół przewagę wieku, chociaż były też niektóre niewiele ode mnie starsze. Większość uczennic pochodziła z ziemiańskich domów kujawskiej szlachty.
Zaczęło się teraz zarzucanie sieci. Inowrocław jako słynny kurort gościł stale setki kuracjuszy, musiał mieć dla nich też odpowiednią liczbę odpowiednich kawiarń, restauracji, hoteli, cukierni, dancingów. Przeważały lokale luksusowe, ponieważ najliczniejszą grupę kuracjuszy stanowili ludzie bogaci, bo by móc się tu leczyć czy wypoczywać, trzeba było mieć pełny portfel.
Byłem pracowity, ale nigdy nie należałem do „kujonów”. Toteż czasem zaglądałem do kawiarni lub na dancing. Sprytniejsze mamy wpadły na pomysł wytropienia lokali, w których bywam. A takim np. była luksusowa restauracja „Belle Vue”, do której czasem wstępowałem po obiedzie na kawę, żeby posłuchać dobrej muzyki.
Pierwsi przydybali mnie tu państwo Znanieccy z Jaront. Mieli córkę w kl. VI. Ula nie była orłem. Wiadomo, zabiegali ci, których córkom mogło coś grozić. Państwo Znanieccy okazali się jednak nie tylko bardzo mili, ale i delikatni: nie próbowali zapłacić za mnie rachunku, czym mnie bardzo ujęli.
Kilka dni później spotkałem się tu z panią Puzynową, mamą bardzo pilnej i zdolnej Kasi z IV klasy. Poprosiła, abym usiadł przy jej stoliku – czeka na męża. Nie mogłem odmówić, zwłaszcza że bardzo mi się podobała – była przystojna i elegancka. Mąż się jednak nie zjawił – prawdopodobnie w ogóle go w Inowrocławiu w tym dniu nie było. Ale nieważne, w każdym razie jest to mama, która nie musi szukać u mnie łaski dla swojego dziecka, i to jest najważniejsze.
Jak powiedziałem, nad głową wisi praca dyplomowa jak miecz Damoklesa, którą muszę jak najprędzej napisać. Poświęcam jej codziennie kilka godzin wieczornych, a gdy jestem w transie – nocnych. Kolega Steffen, który w Poznaniu objął asystenturę w katedrze filologii klasycznej, wspiera mnie różnymi opracowaniami naukowymi, wiec robota posuwa się szybko naprzód. Postanawiam uporać się z nią do Wielkanocy.
W niedzielę, 28 października, byłem w Płonkach na imieninach Tadzia Kaźmierczaka. Podczas obiadu dowiaduję się, że będą okoliczni znajomi i będzie też pani, której wpadłem w oko. „Nic więcej nie powiem” broniła się Krysia przed moją ciekawością.
Wieczorem zaczęli zjeżdżać się goście. I ja, i większość pań byliśmy zaskoczeni naszym tu spotkaniem, jak i Kaźmierczakowie, którzy przypuszczali, że znam tylko panią Puzynową, ich najbliższą sąsiadkę. Czekali na moje zdziwienie, kiedy się tu pojawi. A tu co rusz to znajoma pani.
Wpadłem jak śliwka w kompot. W tej chwili nie wyobrażałem sobie następstw tego spotkania, jakie mnie czekają. Grono zżytych ze sobą, często od urodzenia, gości wytworzyło z punktu wraz z gospodarzami taki miły nastrój, że nie sposób było myśleć o tym, co przyniesie jutrzejszy dzień. Przypomniało mi się hasło Horacego: „Carpe diem”, nie dbaj o jutro, póki jesteś młody, nie pytaj nigdy losu: a cóż dalej? Baw się, mój chłopcze, kochaj się i szalej. Tak naprawdę do kochania i szaleństwa z tego grona nadawała się prześliczna, filigranowa jasna blondynka z zawsze mokrymi wargami i śmiejącymi się trochę przymrużonymi bladoniebieskimi oczętami, Krysia, pani Puzynowa i pani Schlichtingowa. Reszta pań dobiegała czterdziestki lub pięćdziesiątki bądź je przekraczała. Tylko dwie panie nie miały dziecka w szkole i dlatego nie narzucały się swoją osobą. Przed resztą musiałem się spowiadać ze swego życiorysu. Panowie na razie zostawili mnie w spokoju, zajęci preferansem. Dopiero w czasie kolacji padały pytania w moim kierunku. Byli zdziwieni, gdy zacząłem się wtrącać do ich dyskusji na tematy rolnictwa, polowań, a nawet mieć odmienne zdanie. Zaczęli zapraszać na grudniowe polowanie na zające, a panie na bale sylwestrowe.
Po kolacji tańce. Krysia zasiadła do fortepianu: biały walc. Nim się spostrzegłem, już była przy mnie pani Puzynowa. Aha, pomyślałem sobie, to ta, której wpadłem w oko. Bardzo się ucieszyłem. Była w moim guście. W walcu byłem mistrzem. Wirowaliśmy w prawo, lewo i na „odsiebkę”, wspak. „W takim walcu jestem nieprzytomna, można ze mną robić, co się zechce” – cicho szeptała mi do ucha i ściskała moją dłoń. Bez zastanowienia zaproponowałem spotkanie. „Będę w sobotę w szkole.”
Krysię zluzowała pani Brzeska, mama najśliczniejszej w całej szkole uczennicy kl. VII, „pięknej Zosi”. Tym razem nie któraś z niewiast, a pan Brzeski zaczął mi sekundować, prosząc, by ich odwiedzić. „Kamieniem można z Inowrocławia dorzucić do Cięślina, bardzo zapraszamy”. Od samego początku powiedziałem sobie, że nie będę zawierał żadnych bliższych kontaktów z rodzicami uczennic. Zawsze muszą budzić podejrzenie o stronniczość w ocenie, psują takiemu nauczycielowi opinię. Dobry zwyczaj każe zatańczyć z każdą obecną niewiastą. Ograniczony czas nie pozwolił drugi raz poprosić pani Puzynowej.
Po imieninach życie stało się mniej spokojne. Musiałem na siłę izolować się od towarzystwa, chcąc dotrzymać danego sobie słowa złożenia pracy dyplomowej przed Wielkanocą. Spostrzegłem, jak łatwo rozmazywał się dzień w tym przyjemnym mieście, w którym na każdym kroku spotkać można było znajomych z całego kraju.
Sobota, 13 listopada, dzień moich imienin. Sala kl. VII, której byłem wychowawcą, tonie w kwiatach. „Piękna Zosia” w imieniu uczennic wszystkich klas składa życzenia. Jestem bardzo wzruszony. Spotyka mnie to po raz pierwszy. W tym dniu byłem zawsze otoczony przyjaciółmi, żadnych kwiatów, uścisk dłoni, pocałunek, bardzo rzadko jakiś prezent. Dziś inaczej: uroczyście i tyle uśmiechniętych młodych twarzyczek, niektórych wyraźnie zakochanych.
Po lekcjach cała klasa odprowadza mnie do domu. Lubiłem je wszystkie i one mnie lubiły, i nie tylko w tej klasie, w innych również było tak samo. Robiłem wszystko, aby dziewczynki polubiły łacinę. Dla słabszych prowadziłem bezpłatne lekcje zbiorowe, by uzupełnić braki. Założyłem kółko filologiczne. Garnęły się do niego.
Dzisiaj chciałem być tylko z Łucją (Puzynową). Umówiłem się z nią w ubiegłą sobotę. Ma wpaść przed wieczorem, pretekst: krawcowa. Siedziałem przy oknie, wpatrzony w chodnik prowadzący od furtki. Powoli robiło się coraz ciemniej. Zauważyłem, iż jestem zdenerwowany, ręce mi się trzęsą. Wkrótce wzrok już nie sięga furtki. Narzucam palto i wychodzę. Staję w cieniu po przeciwnej stronie ulicy i patrzę w kierunku światła latarni, skąd powinna się ukazać. Jest już w pół do piątej. Jestem coraz bardziej niespokojny. Czyżbym był zakochany? Jakiś powóz skręcił w tym momencie w boczną uliczkę. Po chwili ukazuje się Łucja. Poznałem ją po charakterystycznym chodzie podobnym do mojej siostry: jakby się odbijała od ziemi. Poczekałem, aż wejdzie do ogrodu, i wtedy pobiegłem za nią. W mieszkaniu zastrzegła, by nie szykować żadnej kawy, gdyż musi za chwilę wracać do domu. Usiedliśmy na kanapie, objęła mnie, zaczęła całować, tulić się, szepcząc: „Stachu, Stachu, nie wiem, co się ze mną dzieje. Pomóż mi przywrócić dawny spokój, bo oszaleję”. Sam byłem w takiej samej sytuacji. Minęło zaledwie kilkanaście dni od pamiętnego walca, a dziesięć od pierwszego spotkania en deux i pierwszego pocałunku. Trzeba trochę poczekać, może się oboje uspokoimy.
Wstała. Nie zatrzymywałem. Podałem futro, sam nałożyłem palto i wyszliśmy. W ciemnościach ogrodu pożegnaliśmy się. „W przyszłą sobotę znowu przyjadę. Pomyśl o mnie, Stachu, o mnie i o sobie.” Szedłem za nią w odległości kilkunastu kroków, a kiedy skręciła w uliczkę, gdzie czekał powóz, zatrzymałem się chwilę na rogu. Gdy wsiadła do powozu, wtuliwszy głowę w podniesiony kołnierz, wolnym krokiem poszedłem w stronę Śródmieścia. Mijając mnie, pożegnała mnie jeszcze kiwnięciem ręki.
Szedłem dalej, nie chciałem wracać do siebie, pragnąłem być wśród ludzi. Wstąpiłem do „Belle Vue”, tam zawsze jest dużo gości, jest muzyka. Usiadłem w kącie przy małym stoliku, zamówiłem kawę i obserwuję gości. Myśli o naszych z Łucją sprawach zostawiam na później, do zacisza domowego, do łóżka.
Leżąc w łóżku, długo się zastanawiałem nad sytuacją. Przypomniałem sobie spotkanie w „Belle Vue”. Czekała na mnie, zaprosiła mnie do swego stolika. Czekała rzekomo na męża. Domyślałem się wtedy prawdy. Byłem zadowolony, bo bardzo mi się podobała. Zrobiła na mnie duże wrażenie już przy pierwszym zetknięciu na niby-wywiadówce. Nie tylko ja jej wpadłem w oko, ale i ona mnie. Są podobno takie przypadki, że ludzie zakochują się w sobie od pierwszego spojrzenia na siebie. Może tak jest z nami. Nie miałem w tej materii żadnego doświadczenia. Nie zamierzałem się żenić. Takie plany na przyszłość były mi zupełnie obce. Raczej przewidywałem starokawalerstwo. I nagle stało się coś, czego jeszcze nazwać nie umiem, ale co od kilkunastu dni zaprząta moje myśli, budzi niepokój, pragnienie widzenia się z Łucją, tulenia jej do siebie, całowania. Dotychczas nie przeżywałem takiego stanu, nie miałem nikogo tak bliskiego, jak dzisiaj Łucję. W sobotę wpadła do szkoły. Umówiliśmy się u mnie na godz. 11. Po córkę miała podjechać dopiero o 15. Mieliśmy dla siebie kilka godzin. Była inna, weselsza, nie narzekała na swój los. Cieszyliśmy się sobą jak dzieciaki. Nadchodzący grudzień miał być dla nas szczególnie łaskawy: oprócz naszych cosobotnich spotkań – najpierw imieniny Krysi 5 grudnia, Łucji 13 grudnia, Boże Narodzenie i wreszcie Sylwester, nieustalony jeszcze, u kogo się odbędzie.
Po kwartale nauki pierwsza wielka wywiadówka, moja pierwsza w życiu. Poznałem prawie wszystkie matki – około 130. Co to za straszny dzień. Ile pochwał trzeba było usłyszeć – przeważnie o tych, o których miało się odmienne zdanie, jak trudno rozmawiać z matką dziecka niezdolnego czy leniwego. Ona rzadko kiedy skłonna jest przyznać nauczycielowi rację.