Każda strona po jednym arbitrze dodała JO. księciu cum voce consultativa [z głosem doradczym], na żądanie samego księcia. Od pana Leona zasiadł pan Michał Rejten, pisarz ziemski nowogródzki, a pan Bonifacy uprosił W. Radziszewskiego, chorążego starodubowskiego. Wprowadzenie sprawy, inducta, repliki, wysłuchanie świadków trwały dni cztery, po których książę ogłosił dekret, przysądzający cztery konie wraz z uprzężą panu Bonifacemu Sołohubowi, a stosując się do konstytucji 1764 r., za sprzeciwienie się pana Leona Borowskiego dobrowolnemu opisowi uwalniał go od wieży, ale nakazał mu zapłacić grzywien około dwóchset złotych, z których ośmdziesiąt jednak odtrącił, bonifikując szkodę przez pana Leona poniesioną w gończym psie, co go pan Bonifacy był zastrzelił.
Pan Leon milczał przez czas czytania dekretu, tylko pobladł i wargi mu się trzęsły, i natychmiast, nie podziękowawszy księciu, wyjechał z Nieświeża w niepohamowanym gniewie i zajechawszy do Niehoryły, dzierżawy, którą z łaski księcia przez zastaw za bezcen trzymał, napisał list do księcia pełen wymówek, wyrzucając mu niesprawiedliwość i odsyłając mundur albeński z oświadczeniem, że już do tego zgromadzenia, skażonego parcjalnością jego naczelnika, należeć przestaje, że nieprawemu wyrokowi nigdy się nie podda i że jako wolny szlachcic, będzie szukał sprawiedliwości po sądach szlacheckich, nie znajdując jej w kaprysach pańskich, i inne podobne rzeczy. Jak książę odebrał list, kazał go głośno przy nas wszystkich sobie czytać. Myśmy struchleli nad taką zapamiętałością pana Leona przeciw swojemu dobroczyńcy; książę, natomiast co by się miał obruszyć, zaczął się śmiać do rozpuku, mówiąc:
– Panie kochanku, pan Leon coś się bardzo na mnie rozchimerował, ale jakoś da się przeprosić.
Ale to nie dość na tym. Pana Leona wyraźnie coś było przystąpiło, bo zaczął ciągnąć księcia po sądach, wszędzie próbując zwalić kompromisarski dekret i wszędzie przegrawszy, podał prośbę na księcia do Rady Nieustającej. Tu już książę dopiero się obraził; bo tej jurysdykcji nienawidził i opierał się, o ile mógł, jej ustanowieniu, w przekonaniu, iż ona jest niezgodną z wolnością obywatelską i z niezawisłością sądownictw krajowych i władz prawodawczych. Bo jakaż może być powaga sejmów w tworzeniu praw, skoro jest magistratura interpretująca też prawa? Pan Leon niczego nie wskórał, bo Rada Nieustająca odmówiła mu uchylenia dekretu kompromisarskiego, tym więcej, że jej marszałkiem wówczas był JW. Jelski, podkomorzy smoleński, mąż wysokiego światła i znający, że w narodzie żadna władza nie jest w prawie naruszać świętości kompromisu; a książę, do najwyższego stopnia zirytowany, zaawizował pana Leona o okupno Niehoryły, a złożywszy sumę, odebrał na siebie majątek, więcej dochodu rocznego przynoszący niźli kwota zastawna na nim oparta. A do tego odgrażał się, że na tym nie poprzestanie, i po kilkokrotnie, ledwo nie co dzień, przed nami odzywał się:
– Panie kochanku, nie mam ani przyjaciół, ani sług wiernych. Pan Leon mnie ukrzywdził, a nikt się za mną nie ujmuje. Kto mnie szczerze kochał, już nie żyje. Gdyby żył Zawisza lub Wazgird, lub Bohuszewicz, dawno by pan Leon Borowski poznał, co to jest Radziwiłła ukrzywdzić; a cóż dopiero, gdyby pan Ignacy Wołodkowicz zmartwychpowstał! Wszyscy albeńczykowie moje folwarki za bezcen trzymają, a słudzy moi się panoszą – i to cały dowód ich przywiązania.
A te słowa nam wnętrzności przeszywały jakby nożem, bośmy i pana Leona lubili, pomimo jego dziwactw. On, będąc w największych łaskach u księcia, nie tylko że nikomu z nas nie był na przeszkodzie, ale owszem, każdemu starał się pomagać, za każdym mówił i prosił, a za sobą nigdy. Ale nasze obowiązki i dla księcia były święte: my chleb jego jedli, i niesuchy; i gdyby pan Leon nie był przeprosił księcia, radzi nieradzi, pomścilibyśmy naszego księcia. Przyjaciele i słudzy księcia zrobiliśmy gatunek sejmu, aby jakoś tak wszystko pogodzić, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia ani względem przywiązania i wdzięczności dla księcia, ani przyjaźni, cośmy dochowywali panu Leonowi. A że pan krajczy Płaskowicki był między nami, mąż wielkiej powagi, jedyny do rady i wielki kunktator i który miał przewagę nad nami wszystkimi i nad samym panem Leonem, dawszy tyle dowodów i wielkiego światła, i wielkiego charakteru, uprosiliśmy go, aby do niego się udał i wmówił mu, by się upokorzył przed księciem panem, jako słuszność do tego powinna by go zniewolić sama z siebie, nie czekając, aż pomimo że go kochamy, zmuszeni zostaniemy, chociaż z boleścią serca, zadośćuczynić naszej powinności, jako już bywały tego przykłady. Bo książę z uniesienia tylko wyrzucił nam, żeśmy obojętni na szarpanie jego sławy; on w duchu dobrze znał, że tak nie było, i jeszcze przed upłynionym rokiem odebrał był dowód sług i przyjaciół swoich przywiązania. Bo kiedy książę Michał Radziwiłł, wówczas kasztelan wileński, mając sprawę z księciem wojewodą, sprowadził był na niego aż z Poznania sławnego piotrkowskiego mecenasa, pana Raczyńskiego, którego pamiętają dobrze w Wilnie, bo chodził po niemiecku z ogromną upudrowaną fryzurą i z kulczykiem na lewym uchu – a ten przeciw naszemu księciu wystąpił w swoim indukcie z lezjami w przytomności kilku albeńczyków, ci to na pozór obojętnie przyjęli; ale dwu dni nie upłynęło, kiedy książę kasztelan z panem Raczyńskim wyjechali szpacjerem na kawę wiejską do Pohulanki, gdzie już nie dochodziła jurysdykcja marszałkowska, pan Paweł Siemieradzki i pan Bazyli Czeczot, obydwa albeńczykowie i Nowogródzanie, z kilku sługami księcia wojewody tam wpadli i w obliczu księcia kasztelana jego umocowanemu sto batogów odliczyli po niemieckich pludrach. Książę kasztelan tak się przeląkł z obawy, by i jemu samemu się nie dostało, że potem w Wilnie kilka niedziel obłożnie chorował; a pan Raczyński, wyleżawszy się parę dni, że go świat nie widział, wrócił do swojej Wielkopolski, oberwawszy nadspodziewane honorarium. I książę nasz, chociaż umiał ocenić dowód przywiązania, ale był z tego nieco markotny, z powodu iż się chybiło prawidłom gościnności: Wielkopolanina w Litwie obić. Jeszcze to pan ciwun Rupejko nas wszystkich rozśmieszył, a najwięcej samego księcia, mówiąc, że wedle praw naszych in loco delicti każdy powinien być karany. To kiedy oni nie oglądali się na JO. księcia kasztelana, wysokiego senatora i kuzyna księcia naszego, czego by się na dal mógł spodziewać pan Leon?
A widać było, że książę taki w duchu tęsknił za nim; bo choć na niego odgrażał się póki trzeźwy, to jak się dobrze podochoci, często go wspomina przez zapomnienie, ale jako przyjaciela; a nazajutrz wznowu się odgraża.
Pan Płaskowicki w Słonimiu znalazł pana Leona; on tam był komornikiem. I zastał go prawie w czarnej melancholii.
– Patrz, panie krajczy dobrodzieju – powiedział mu po przywitaniu –gdzie mnie czort zapędził! I dwudziestoletnie zasługi diabli wzięli, i piękny majątek utraciłem, i jeszcze wcześniej czy później po skórze dostanę. Nic nie brakuje, tylko tego. Wybaczaj, ale jeszcze mam pół garnca wódki starej i tym cię traktować będę, bo nie ma z czego. Patrz! – dodał mu, wytrząsnąwszy sakiewkę, z której wypadła złotówka i kilka srebrnych groszów. – Oto cały mój majątek, a wszystkie moje pasy już po Żydach zastawione. Dało mi się w znaki polowanie samuelowskie! Ale sam znam, żem się nie popisał. Wstyd mi, a było jeszcze gorzej, bo w Warszawie, chodząc jak chłystek koło Rady Nieustającej za moim głupim interesem, którego nie mogłem nie przegrać, chociażbym był królewskim bratem, takem się odłużył, że z miasta by mnie me wypuszczono, gdyby poczciwy Sołohub nie był przysłał przez Tatara trzech tysięcy złotych z listem, w którym wyraża, że nigdy nie przestanie ubolewać, iż jest przyczyną moich dolegliwości. On nic nie winien, ale ja jak ostatni błazen postąpiłem. Jakem wpadł w niełaskę księcia, to ode mnie stronią jak od zapowietrzonego. Bóg ci odpłaci, żeś o mnie nie zapomniał.
I nalawszy kielich wódki, wypił do krajczego. Wypił i krajczy.
– Cóż myślisz z sobą robić, panie komorniku?
– Albo ja wiem? Przecież przyjacielski oblicz mi się pokazał; tego już dawno nie bywało, więc zmartwieniom zrobi się przerwa. Jest przynajmniej z kim wypić: na frasunek dobry trunek, bis repetita placet. Do waćpana, panie krajczy!
– A cóż to, panie Leonie, czy już z desperacji nie rozpiłeś się gorzałką?
– Kto? Ja? Jakem sodalis, że tylko wodę piję jak kaczka. Albo to mam z kim pić? Tydzień dziś się kończy, jak tu do mnie przybył szlachcic Rac. Wszak musisz znać pod Nowogródkiem okolicę Raców, mości krajczy?
– A dla Boga!