Po wakacjach 1950 r. wróciliśmy do Częstochowy. Życie biegło dalej. Ojciec siedział w więzieniu w Warszawie. Nie wysłano go do strasznych Wronek – tam zawieziono stryja Jerzego. Byłem u niego we Wronkach na widzeniu. Zapamiętałem na zawsze jego poszarzałą twarz za blaszanym sitem w izbie widzeń, tylko oczy – żarzące się, wręcz wesołe; bardzo się ucieszył z mojej wizyty. Siedział z dożywociem, na które zamieniono mu żądaną przez prokuratora karę śmierci.
Ojciec był potrzebny w Warszawie, jako wysoko kwalifikowany prawnik i ekonomista. Umieszczono go w tak zwanym BAK-u. Było to „Biuro Architektoniczno-Koordynacyjne”, gdzie więźniowie opracowywali projekty odbudowy i zagospodarowania przestrzennego Warszawy. Niektórych wybitnych specjalistów-więźniów politycznych tak właśnie wykorzystywano. Odbudowa stolicy wymagała pracy wielu architektów, w tym tych siedzących w więzieniach, miała też aspekty prawne i ekonomiczne, dlatego ojciec był „zatrudniony” w tym biurze, oczywiście bez żadnego wynagrodzenia. BAK mieścił się w więzieniu przy ul. Anielewicza i tam jeździłem na widzenia z nim. Pamiętam, jak ojciec opowiadał później, że najważniejsze, najcenniejsze w tej pracy było światło. Było tam jasno – w biurze projektowym musiało być jasno – w przeciwieństwie do ciemności i mroków więzienia mokotowskiego. Może dlatego profesor Twarowski, więziony najpierw na Mokotowie, a potem właśnie w BAK-u, napisał potem książkę pt. „Słońce w architekturze”?
Tu wspomnę, że ojciec, mówiąc o latach śledztwa i więzienia, był zawsze bardzo oszczędny w słowach, zwięzły, mówił o tym jako o sprawach zwykłych, zwyczajnych, oczywistych. Podobnie brzmiały opowiadania stryja Jerzego, innych.
Pamiętam ludzi, z którymi ojciec tam pracował, poznałem ich później: inżynierowie, architekci: Mieczysław Twarowski, Stanisław Gryniewicz, Franciszek Krajewski, Franciszek Glinka, Romuald Kozioł – wysoki dowódca AK na Podlasiu, skazany na śmierć, latami trzymany w celi śmierci, potem z dożywociem. Panu Romualdowi zawdzięczam obyczaj codziennego uczestniczenia we Mszy świętej. Nie każdego dnia, bo zwłaszcza w okresach intensywnej pracy nie było to możliwe, ale i w tych dniach nawyk, wykształcany latami, kierował, jeśli nie kroki, to myśli do kościoła. W Częstochowie rodzice starali się być codziennie rano w kościele, choć nie zawsze zajęcia i wyjazdy pozwalały na to ojcu. Po jego aresztowaniu chodziliśmy często w ciągu tygodnia do pobliskiego parafialnego kościoła św. Jakuba na siódmą rano, a mama często jeszcze wcześniej, na szóstą, na Jasną Górę. Zanim nie podjąłem w Poznaniu pracy na budowie, byłem prawie co dzień o szóstej w pobliskim kościele pallotynów. Ale to pan Kozioł niejako ustanowił dla mnie codzienną Mszę jako regułę.
A było to tak: już po wypuszczeniu ich wszystkich z więzień – wszystkich, to znaczy tych, którzy nie zostali tam zamordowani, jak ksiądz Oborski – pan Romuald odwiedzał nas czasem w Milechowach. I raz, w czasie zwykłej rozmowy po kolacji, gdy mówiliśmy o zbliżającej się po wakacjach pracy, innej dla każdego, pan Romuald powiedział, tak jakoś bardzo zwyczajnie, w ogóle tego nie podkreślając, traktując to jako oczywistość: „Ja, to się staram każdy dzień zaplanować tak, aby jego centralnym punktem było uczestnictwo w Najświętszej Ofierze. Nie zawsze można pójść do kościoła, ale zawsze można przenieść się myślą przed Najświętszy Sakrament”. Rozmowa toczyła się dalej. A dla mnie to był wstrząs: ten znakomity architekt i ten wysoki oficer AK jest tak głęboko wierzący, praktyki religijne traktuje jako najważniejszy obowiązek, wokół nich planuje każdy dzień.
Do komunistycznych manipulacji propagandowych należały w tamtych czasach różne „imprezy masowe”. Otóż w ramach przygotowań do planowanego w Warszawie „Zlotu Młodych Przodowników – Budowniczych Polski Ludowej” w 1952 r., który miał uświetnić ogłoszenie nowej konstytucji (ustanowiła ona formalnie „PRL”, „Polską Rzeczpospolitą Ludową”), zorganizowano w całym kraju uliczne biegi sztafetowe. Dwudziestu biegaczy pokonywało w odcinkach różnej długości dystans 10 kilometrów. W sztafecie częstochowskiego „Ogniwa” biegłem na 300 metrów. Ciężki dystans – przedłużony sprint. W Częstochowie zajęliśmy jedno z czołowych miejsc, premiowanych udziałem w zawodach wojewódzkich w Katowicach. Przypadł mi tam odcinek ostro pod górkę. Dałem radę. Zajęliśmy znów dobre miejsce i zakwalifikowaliśmy się do zawodów centralnych.
– Jedziemy do Warszawy! Na Zlot! – cieszył się trener. – Na defiladę młodych Budowniczych Polski Ludowej! Ten trener, pan Stefan Liczberski, był zresztą poczciwym człowiekiem, ale absolutnie uzależnionym od reżimu. Przed wojną pracował w częstochowskiej elektrowni. W czasie wojny dostał się do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Miał na przedramieniu wytatuowany numer obozowy. Ale nigdy nam nic o tym nie opowiadał. Jak został trenerem lekkoatletycznym – nie wiem. Choć było jasne, że żadnej głębszej wiedzy, doświadczenia ani umiejętności w tej dziedzinie nie miał.
Zaraz, zaraz... Do Warszawy? Na zlot? Na defiladę? Przecież tam ojciec siedzi w więzieniu. I ja – ja mam być „Budowniczym Polski Ludowej”? Do Warszawy pojadę na zawody, bo to będzie fajna przygoda, ale na defiladę nie pójdę! Nie wiedziałem, jak to zrobię. Ale tak postanowiłem. Nie pójdę.
Pojechaliśmy, wpychając się na stacji w Częstochowie do specjalnego pociągu, już pełnego „przodowników” z Katowic. Wszyscy byliśmy tylko w kostiumach sportowych i dresach. Zakazano wziąć ubrania cywilne. Pewnie po to, byśmy byli łatwo rozpoznawalni, by nas łatwiej było kontrolować w stolicy.
Zakwaterowanie na siennikach w sali gimnastycznej jakiejś szkoły na Powiślu. Całe popołudnia ćwiczyliśmy marsz ósemkami, przygotowując się do defilady.
– Krok dziarski. Uśmiech. Radość w oczach – pouczał trener.
Z powodu wzrostu byłem w pierwszej ósemce, i to prawoskrzydłowym. Wielki zaszczyt i wielka odpowiedzialność. Ale ja nie chciałem iść na defiladę. Bo jakże to: ja idę tutaj, na czele kolumny, dziarski, uśmiechnięty, a tam ojciec siedzi – bity, głodzony, upokarzany. Nie pójdę.
Zawody sztafetowe odbyły się na Służewcu. Biegaliśmy zamiast koni. Trybuny napełnione były „młodymi przodownikami” z całej Polski. Doping ogłuszający. Zajęliśmy dobre miejsce, w pierwszej dwudziestce. Trener bardzo nas pochwalił:
– Prawdziwi z was przodownicy, budowniczowie Polski Ludowej!
W dniu „Święta lipcowego” wczesna pobudka, rozruch, mycie, śniadanie w stołówce.
– Spieszyć się, bo zaraz wychodzimy na defiladę! – nawoływał trener.
Nie pójdę, myślałem ponuro. Nie pójdę.
Wymyśliłem w ostatniej chwili. Podniosłem do ust kubek pełen kawy (oczywiście zbożowej) i gwałtownie poderwałem łokieć. Jakby ktoś mnie potrącił. Chlust. Kawa pociekła mi na koszulkę, na spodenki. Byłem cały zapaprany. Ku uciesze sąsiadów. Otrzepałem się. I od razu, zaplamiony, do trenera, który siedział przy stole „naczalstwa”. Stanąłem przed nim.
– Panie trenerze, cały się zaplamiłem. Ktoś mnie potrącił. Nie mogę iść na defiladę. Nie pójdę.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Jak to nie pójdziesz? Wszyscy muszą iść.
– Ale ja się zaplamiłem.
Spochmurniał, rozejrzał się. Obok siedzieli jacyś działacze w czerwonych krawatach. Podniósł się i wziął mnie na bok.
– Sabotaż? – powiedział cicho, jakby się bał własnego głosu.
Przecież trener, dyrektor szkoły, sekretarz POP PZPR w szkole, nauczyciele – wiedzieli o ojcu, wiedzieli, że byłem „synem wroga ludu”. Przeraziłem się. „Sabotaż” to było straszne słowo, słowo-groźba, słowo-wyrok. Usiłowałem walczyć:
– Ktoś mnie potrącił! Nie mogę tak iść na defiladę.
– Pójdziesz – powiedział ponuro – nikt nie będzie zwolniony z defilady. Nikt!
– Ale ja nie mogę.
– Nie ma żadnego ale – uciął. – Za pięć minut zbiórka. Żeby cię nie brakowało. Bo jak nie...
– Nie mogę tak pójść!
– Jak nie, to wyrzucenie z klubu. Wniosek do szkoły. Pożegnasz się z maturą. No, już.
– Ale...
– Zjeżdżaj!
Zaplamiony, z buntem w sercu, wściekły, że nie udał mi się wybieg, poszedłem na zbiórkę. Tam dogryzania kolegów. Stoimy w ósemkach. Ja z plamą. Ze skrzydła pierwszej, trener przesuwa mnie do środka drugiej ósemki. Idziemy. Długie dojście. Długie czekanie na placu Dzierżyńskiego. Włączenie „kolumny sportowej” do kolumny głównej pochodu. Orkiestry. Transparenty. Marszałkowska. Trybuna z „przywódcami”.
Cały czas myślałem o ojcu. Jego obecność w moim życiu i jego nieobecność. Jego obecność przez nieobecność.
Maturę miałem zdawać na wiosnę 1953 r. Już na wiele miesięcy przed tym, pamiętam, chodziłem po Częstochowie, patrzyłem na ludzi. Zastanawiałem się: kto jest po maturze, a kto nie. Matura wydawała mi się jakąś bardzo wysoko zawieszoną poprzeczką. Bałem się, że nie przeskoczę. Choć przez całą szkołę, mimo poświęcania wielkiej ilości czasu na treningi, stopnie miałem dobre.
Pisemna matura była z polskiego i matematyki. Polski poszedł mi gładko. Matematyka, jak po grudzie. I potem było to – dla mnie pamiętne, zapamiętane aż do dziś – rozdanie świadectw. Najpierw jakieś przemówienia, jakieś nagrody, oczywiście, nie dostałem żadnej, czego się zresztą spodziewałem. Potem na scenkę auli wszedł dyrektor szkoły. Ktoś podawał mu kolejne świadectwa. On wyczytywał imię i nazwisko, uczeń wchodził schodkami na scenkę od prawej strony (patrząc z sali), podchodził do dyrektora, który mu wręczał świadectwo i podawał rękę, a potem schodził ze scenki schodkami lewą stroną.
Gdy schodziłem po tych schodkach spojrzałem, wiedziony ciekawością, na swoje świadectwo. I pamiętam, ten moment, ułamek sekundy. Spojrzałem i pomyślałem: nie moje. Zatrzymałem się na schodkach. Tak, doprawdy tak, przez sekundę pomyślałem, że to nie moje świadectwo. Bo, poza polskim, z którego stopień był „bardzo dobry”, były tam same „dostateczne” oraz jakiś dziwny stopień z zachowania, nie pamiętam jego nazwy, ale w każdym razie nie „bardzo dobry”. I przez tę jedną sekundę, no, może trzy, myślałem, że to nie moje świadectwo, że nastąpiła pomyłka. Naprawdę! Pobiegłem oczami w górę karty. Było tam moje imię i nazwisko. Ruszyłem dalej w dół schodków.
Nie mogli mi dać innego stopnia z polskiego, no, nie mogli, ale z innych przedmiotów dla „wroga ludu” nie było innego stopnia niż „dostateczny”, a ze „sprawowania” jakiś obniżony.
Jeszcze przed maturą można było złożyć papiery na wyższą uczelnię. Już rok wcześniej, po naradach z mamą i babunią ustaliliśmy, że spróbuję się dostać na germanistykę – bo kandydatów będzie mniej niż gdziekolwiek indziej i może się jakoś prześlizgnę. Już było ustalone, że studiować będę w Poznaniu. Wuj Kazimierz Tymieniecki, mój ojciec chrzestny, i ciocia Wanda zaproponowali mamie, że mnie przyjmą do swego domu. Piękna ich dobroć.
Przez całe lato poprzedniego, 1952 roku, będąc w Milechowach, wkuwałem niemiecki. Uczyć mnie – za darmo – podjęła się nauczycielka tego języka ze szkoły 11-klasowej w Małogoszczu, która znała i szanowała rodziców. Mamy nie byłoby stać na jakiekolwiek inne lekcje dla mnie. Babunia nie miała już na to siły. Dojeżdżałem do Małogoszcza dwa razy w tygodniu na rowerze. Potem, w ciągu roku szkolnego ostatniej klasy sam powtarzałem niemieckie czytanki, słówka, gramatykę.
Pojechałem na egzamin wstępny na Uniwersytet Poznański, zamieszkując u wujostwa Tymienieckich. Egzamin pisemny był z polskiego, a ustny z niemieckiego. Myślałem, że jeden i drugi poszedł mi dobrze. Ale po paru dniach nie znalazłem na liście przyjętych mojego nazwiska. Cios.
Powiedziałem o tym wujowi. Kazał mi czekać w domu i wybrał się na uniwersytet. Od cioci dowiedziałem się, że poszedł w mojej sprawie do rektora. On – wielki uczony, profesor, kiedyś dziekan wydziału historii, chluba Uniwersytetu Poznańskiego, poszedł jako petent do urzędującego z nadania władz zarządcy uczelni.
Był to profesor Jerzy Suszko, chemik, który już niebawem wsławił się wiekopomną gafą: na akademii ku czci przyjaźni polsko-radzieckiej, studenci na bocznych balkonach auli, nudząc się niemiłosiernie, zaczęli jakieś rozróby, rozlegały się głośne śmiechy. Rektor przerwał uroczystość i surowym głosem powiedział: „Proszę państwa, proszę się nie śmiać. Przyjaźń polsko-radziecka nie jest rzeczą śmieszną”. Skwitował to przeraźliwy huragan śmiechu.
Wuj Kazimierz wrócił po kilku godzinach, wyraźnie poruszony i gniewny. Jego rozmowa z rektorem nie dała żadnych rezultatów: ojciec był wrogiem ustroju – syn nie miał prawa studiować. Tego samego dnia wieczorem, przy kolacji, wujostwo powiedzieli mi, że choć na studia mnie nie przyjęto, to mogę zostać w Poznaniu i mieszkać w ich domu. Mogę próbować dostać się na studia za rok. Będą mnie utrzymywać. Odciążało to znacznie mamę w Częstochowie, a mnie dawało jakąś perspektywę. Byłem im niewymownie wdzięczny.
Na jesieni 1954 r. dostałem telegram z Częstochowy: „Ojciec wrócił”. Pojechałem natychmiast. Był w domu. Wielka radość. Wyglądał źle. Wielki niepokój. Okazało się, o czym mówił bardzo oszczędnie, że ma zaawansowaną gruźlicę. Zwolnili go na roczną „przerwę w odbywaniu kary”. Zapewne nie chcieli, aby umarł w więzieniu. Do więzienia miał wrócić, co przez wiele miesięcy wisiało nad nami wszystkimi wielkim ciężarem. Ale na szczęście do tego nie doszło. Jakoś ojciec przeprowadził to przy pomocy znajomych prawników. Jego ponowne uwięzienie zostało „zawieszone”. Ale dopiero po październiku 1956 r., i to nie zaraz, ojciec został formalnie zrehabilitowany.
Ojciec najpierw pojechał od razu do Warszawy, zabierając mnie ze sobą, i podjął starania o uwolnienie stryja Jerzego. Bez powodzenia. Zaraz potem poszedł do szpitala w Częstochowie, a potem miał jechać do sanatorium. Ja zaś wróciłem do Poznania, a tam po kilku tygodniach ojciec przyjechał do mnie. Starał się przy pomocy dawnych znajomości w kręgach „przemysłowo-handlowych” znaleźć dla mnie jakąś pracę. Wszystkie drzwi, do których pukał, uchylały się na chwilę, by zaraz się zatrzasnąć. Uchylały się, gdy rozpoznawano ojca. Zamykały, gdy ja wypełniałem ankietę personalną. Ojciec wrócił do Częstochowy, gdzie sam szukał – przez długi czas bezskutecznie – pracy. Ja zostałem w Poznaniu.