Dzieło Homera toruje drogę pojmowania poezji jako sztuki niemającej innego celu poza realizacją piękna. Homer był natchnieniem wielu pisarzy, poetów, dramaturgów w różnych epokach i w różnych krajach, również polskich, że wymienię tylko Mickiewicza, Sienkiewicza, Wyspiańskiego, Staffa. Jan Parandowski w „Nauzykaa” tak zachwyca się tą dziewczyną: „Odczuwam osobliwą rozkosz, widząc tę postać u świtu naszej cywilizacji. Gdy Nauzykaa przy słowach pożegnania Odysa wyciąga przed siebie ramię, to jest w tym jakby gest błogosławieństwa dla nieskończonego łańcucha jej potomstwa, tych wszystkich dziewczyn, które kochać i cierpieć będą w literaturze świata. Widzę je, jak idą długim szeregiem ciemne i jasnowłose w stroju wszystkich wieków i narodów, szare jak skowronki, rozśpiewane wierszami lub milczące, świetne kapłanki piękności lub skromne służebnice serca, drogocenne ampułki wzruszeń, pachnące jak róże pod ranną rosą – i widząc je w takich powabach, wielbię potężnego, tajemniczego poetę, który na tej mlecznej drodze zapalił pierwszą i najjaśniejszą gwiazdę”.
Koniec roku i kłopotów szkolnych – matura. Po pisemnych egzaminach z polskiego, greki, łaciny i matematyki – przerwa tygodniowa, którą wykorzystaliśmy na grę w bilard – przed południem, i kino – wieczorem. W bilard grałem często, natomiast w kinie byłem dopiero po raz drugi. Pierwszy raz byłem w kinie, mając lat 8 – pojechała cała szkoła wozami drabiniastymi. Przerwa trwała 12 lat. Jestem pewny, że wystarczyłoby mi palców u obu rąk na policzenie, ile razy w całym życiu byłem na filmie. Pamiętam, że wyświetlano wtedy „Ben Hura” w sześciu odcinkach, tak że wypełnił mi cały tydzień.
Komers odbył się huczny, również w restauracji „Cztery Pory Roku”. Na sobotę, 7 lipca, zaprosiłem na Kociembę swoich trzech przyjaciół: Józefa i Ignacego Duczmalów oraz Julka Kuczkowskiego – wszyscy z Jankowa Zaleśnego. Franka Barczaka nie prosiłem, nie chciałem mu robić przykrości, tym bardziej że znowu nie dostał promocji i musiał opuścić gimnazjum. W poniedziałek – z większą gotówką w kieszeni – pojechałem z przyjaciółmi do Jankowa Zaleśnego. Tam bawiliśmy się do piątku, a w sobotę wybraliśmy się na Kujawy do kolegów i hulaliśmy tam do następnej niedzieli. Dopiero w trzeciej dekadzie lipca znalazłem się na łonie rodziny i zabrałem się do uczciwej roboty – kończyły się już żniwa, a rozpoczęły się drugie sianokosy, tzw. potrawy.
11
Na Uniwersytecie Poznańskim
Nie ucichły jeszcze działa, a już 12 maja 1919 roku otworzyła swoje podwoje Wszechnica Piastowska w Poznaniu, rozpoczynając działalność dydaktyczną na Wydziale Filozoficznym (ciekawe: pierwszy jej rektor, profesor dr Heliodor Święcicki, inaugurując pierwszy rok akademicki, mówił: „Macie, młodzi przyjaciele, wykształcić się w uniwersytecie nie tylko naukowo, lecz nie mniej kształcić się na dobrych obywateli kraju, bo macie być później apostołami naszej sprawy, Ojczyzny naszej nadzieją...”). Wkrótce nazwę zmieniono na Uniwersytet Poznański a dziś, kiedy to piszę, od kilkunastu lat nosi nazwę: Uniwersytet Adama Mickiewicza. Do tej właśnie Alma Mater Posnaniensis złożyłem prośbę o przyjęcie na Wydział Filozoficzny, na od lat wybrany kierunek: filologia klasyczna. Byłem drugim maturzystą ostrowskim (po Bohdanie Chrzanowskim, który w ubiegłym roku zdał maturę), który poświęcił się tym studiom.
Było nas wszystkich dwudziestu na wszystkich latach studiów. Wykłady, seminaria i ćwiczenia nie były podzielone na lata, lecz stanowiły ciągłość. Wydział mieścił się w byłym Zamku Królewskim nieopodal głównego gmachu uniwersytetu, w którym miał siedzibę Rektorat, wszystkie dziekanaty, agendy administracyjne, jak również Wydział Prawa i Wydział Ekonomii.
Piękna i bardzo akustyczna Aula z pięciuset miejscami siedzącymi służyła jednocześnie za salę ogólnych zebrań, jak i za salę koncertową, w której co niedziela występowała poznańska Orkiestra Filharmoniczna. Dlaczego właśnie tu? Bo takie były założenia u podstaw tworzenia uniwersytetu, który miał jedyny w Polsce wówczas Wydział Muzykologii. Trzeba wiedzieć, że Poznań w owych czasach był i pozostał do dnia dzisiejszego najbardziej umuzykalnionym miastem w kraju. I nie tylko Poznań, również większość miast Poznańskiego słynęła i słynie z tradycji chórów. Nie ma i nie było w Poznańskiem miasta, w którym by nie było chóru. Już 31 sierpnia 1919 r. Opera Poznańska (Teatr pod Pegazem) otworzyła swoje podwoje wystawieniem „Halki” Moniuszki.
W tym samym roku ksiądz profesor Gieburowski zorganizował Chór Chłopięcy. Zaszczepiony przez ks. Gieburowskiego bakcyl chórów chłopięcych uczynił z Poznania najsłynniejsze w tej dziedzinie miasto w świecie. Tu tradycje chórów chłopięcych są najstarsze. Po Gieburowskim Stefan Stuligrosz przedłużył jego linię działania, rywalizując z drugim, równie sławnym w świecie, zespołem Jerzego Kurczewskiego „Pro Symfonika”, który stał się swego rodzaju sensacją dla całego świata młodzieżowego ruchu upowszechniania muzyki. Stworzył go i do dziś nim kieruje Alojzy Łuczak, człowiek, który postawił sobie za cel zagadnienie muzycznego wychowania młodzieży, stworzył własne formy pracy z młodzieżą. To nie jest żadne koło czy towarzystwo muzyczne, to jest szeroko rozbudowana sieć kółek w szkołach, którymi kieruje sama młodzież. Tu nie jest najważniejsze wyrobienie zainteresowań tą dziedziną sztuki ani wdrażanie przyzwyczajeń w chodzeniu na koncerty, chociaż i o to chodzi, ale przede wszystkim – umiejętność zaktywizowania u młodych ich najcenniejszych wartości: nauczenie odpowiedzialności w działaniu i życiu. Specjalne seminarium Międzynarodowego Stowarzyszenia Wychowania Muzycznego (ISME), które odbywało się w sierpniu 1979 r. w Poznaniu, nosiło tytuł: „Muzyka w Uspołecznianiu Młodych”, nie umuzykalnianiu, a właśnie w uspołecznianiu.
W Poznaniu od dziesiątków lat odbywają się międzynarodowe festiwale chórów chłopięcych. Wszystkie one mają oparcie w Operze i Filharmonii Poznańskiej oraz Polskim Zespole Tańca Conrada Drzewieckiego, instytucjach o długiej i chlubnej historii. Chyba bez takiej bazy, bez tych wielkich i tyloletnich tradycji, trudno byłoby sobie wyobrazić tak wysoki poziom. Dlatego też Opera Poznańska jest jedyną operą w kraju, która nie przeżywała kryzysu, która nie musiała błagać o wsparcie miasta czy państwa, która nie musiała ratować swojego budżetu wystawianiem operetek czy komedii muzycznych – ponieważ miała i ma tak umuzykalnione społeczeństwo. W okresie międzywojennym przeciętny inteligent bywał na każdej wystawianej operze, znał je na pamięć, ciekawsze arie umiał zaśpiewać lub zagwizdać. Za chwilę wrócę jeszcze do tego tematu.
Zamieszkałem ze swymi przyjaciółmi: Józefem i Ignacym Duczmalami oraz Frankiem Barczakiem, który zapisał się na kurs maturalny, by zdawać jako ekstern maturę w przyszłym roku, przy ul. św. Marcina, u pani Wodowej, wdowy po nauczycielu. Miała czteropokojowe mieszkanie, z tego dwa zajmowała sama z trojgiem dzieci, a dwa odstępowała nam. Stancja była z obiadami i herbatą rano i wieczorem. Najczęściej śniadanie jedliśmy w bufecie na uniwersytecie, a kolację w jadłodajni Braci Dawidowskich albo u Jasiaka, gdzie na szybie wystawowej był napis zachęcający do wstąpienia: „Jedna noga = 1 kg = 1 zł”. Taka porcja napełniała żołądek do rana.
Program powszedniego dnia wyglądał następująco: 7.30 śniadanie, godz. 8 początek wykładów i już do obiadu nie wychodziło się z gmachu. Jeżeli w międzyczasie było „okienko”, wszyscy – mówię tylko o filologach klasycznych – przechodzili do tzw. Seminarium – czytelni z dużą podręczną biblioteką. Warunki wspaniałe. Była to czytelnia specjalistyczna wyłącznie dla filologów, wyposażona we wszystkie potrzebne studentowi dzieła. Nie było bibliotekarza, gospodarowaliśmy w niej sami. Po obiedzie nie było wykładów, ale zwykle wszyscy znowu zbierali się w Czytelni i pilnie studiowali. Wyjątkowo pilny i pracowity zespół. O 20 zamykano gmach. Po drodze do domu wstępowało się na kolację. Wszystko było „w zasięgu ręki” – odległość domu od Zamku 5 minut pieszo, do Dawidowskich tyleż, do Jasiaka 2 minuty więcej, do „naszej” kawiarni 2 minuty mniej.
Krótko po godz. 21 zwykle spotkanie, ale już w innym gronie, w kawiarni „Nowy Świat”. Był to lokal studencki, ściślej – korporancki, w którym zbierali się członkowie korporacji zrzeszonych w Związku Korporacji Polskich, wyraźnie prawicowych. Do godz. 20 kawiarnia była dostępna dla wszystkich, potem godzinna przerwa dla przewietrzenia i sprzątnięcia sali. Od godz. 21 wstęp mieli wyłącznie studenci i ich goście, ale tylko męskie towarzystwo. Niewiastom w tym czasie był wstęp wzbroniony w myśl burszowskiej piosenki: „Nie ma niewiast w naszym stanie”.
Może się to wydawać dziwne, ale nasze spotkania nie miały charakteru kawiarnianych spotkań na plotki. Tu toczyły się dyskusje polityczne, tu ścierały się poglądy na różne tematy, tu rodziły się programy działalności korporacji, zwłaszcza ustalanie polityki wobec socjalistów, którzy wtedy zaczęli przejawiać pewną działalność na uniwersytecie. Nie było tu atmosfery dla spotkań z niewiastami – niby którymi? Te, które mogły nas interesować, i tak by do kawiarni nie weszły bez towarzyszącej mamy czy cioci, a te znowu w takich lokalach nie bywały. Niewiasty w Poznańskiem, podobnie jak w całej Europie Zachodniej, nie miały jeszcze statusu samodzielnego człowieka, jeszcze ciągle pokutował pogląd, że „dziewczyna nie ludzie”. Nie mogło też być niewiast na naszych fidułkach-komersach. Oczywiście korporacje urządzały w karnawale bale z paniami, tylko że wówczas było tyle mam czy ciotek lub starszych sióstr, ile naszych sympatii.
W „Nowym Świecie” przygrywała nam wspaniała orkiestra. I znowu nie żadne tanga czy shimmy, a arie operowe wszelkich rodzajów i okresów, a co charakterystyczne – najwięcej Wagnera, który nam najbardziej odpowiadał ze swoją „niekończącą się melodią”, „romantyczną harmoniką”, którą zawdzięcza Lisztowi i Chopinowi. Często cała sala śpiewała najpiękniejsze fragmenty oper.
Z tego wszystkiego, co tu powiedziałem, nie należy jednak wyciągać wniosku, że ta poznańska brać studencka była przedwcześnie stara, stetryczała, że poza książką niczego nie widziała. Wcale nie. Była taka sama, jak każda inna, z tym że na pierwszym miejscu stał obowiązek, potem dopiero rozrywka, zabawa. W karnawale widziało się na wykładach studentów we frakach – wprost z balu na wykład, a do łóżka dopiero po zajęciach. Dlaczego po balu można było pójść na wykład? Ponieważ nikt nie był pijany. Nie mówię, że się takie wypadki nie zdarzały, było to jednak surowo potępiane przez prezydia korporacji i karane zakazem brania udziału w balach – w jednym czy dwóch następnych. Kto chciałby się bliżej zainteresować historią korporacji studenckich, odsyłam do swego krótkiego opracowania, które można znaleźć wśród załączników. Większość ostrowiaków należała do korporacji „Posnania”.
Właściwie na tym można by zakończyć wspomnienia ze studiów poznańskich, gdyby nie tzw. wypadki majowe 12-14 maja 1926 r., jakie się wydarzyły w przedostatnim miesiącu moich studiów.
Przewrót majowy 12-14 maja 1926 r.
Kiedy we wtorek, 11 maja, wyszedłem wieczorem z Seminarium, zauważyłem, że przed gmachem Uniwersytetu stoją grupy studentów. Podszedłem. Byli bardzo podnieceni, bo rzekomo z Warszawy dotarły wieści, jakoby tam miały miejsce demonstracje piłsudczyków, że młodzi ludzie uwijają się po lokalach z okrzykami „Niech żyje Piłsudski – Precz z Witosem”. Jeden z kolegów stał na stole wyniesionym z hallu Uniwersytetu i czytał wywiad udzielony przez Piłsudskiego “Kurierowi Porannemu”. Był on niezwykle obelżywy wobec Witosa i jego gabinetu. Zarzucał im Piłsudski przekupstwo za pieniądze skarbowe, szpiegowanie nieprzyjaciół partyjnych itp. insynuacje. Wywiad kończył się oświadczeniem Piłsudskiego, że staje on do walki z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o obowiązkach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyściach.
Pamiętajmy, że gabinet Witosa powstał dopiero dwa dni temu, i to przy poparciu prawicy, w której endecja poznańska odgrywała główną rolę, dalej – że Piłsudski nie cieszył się w byłym zaborze pruskim sympatią, był nawet przez znaczną większość społeczeństwa znienawidzony.
Pod uniwersytetem tłum rósł. Nie tylko każdy przechodzący student dołączał, ale każdy mężczyzna, kiedy się dowiadywał, że Piłsudski przygotowuje zamach na rząd, już nie opuszczał szeregów. Na mównicę wchodzi jeden po drugim, głosząc swoje propozycje i grożąc zdrajcom. Wreszcie uchwalono, że „jutro jedziemy pomóc rządowi”. Koło północy uformował się pochód, który ruszył ze śpiewem na miasto. Przed Komendą Miasta pochód się zatrzymał. Wybrani przed Uniwersytetem delegaci udali się do komendanta miasta, aby się dowiedzieć, jaki jest faktyczny stan polityczny państwa, jakie są zarządzenia dowódcy Korpusu Poznań. Niestety, dowódca Korpusu, gen. Kazimierz Sosnkowski, był w Warszawie i dotychczas nie przekazał żadnej instrukcji ani rozkazów. Taka odpowiedź nie mogła zadowolić naszych podnieconych umysłów, w dodatku że zaraz po przemówieniu komendanta miasta, zabrał głos ktoś, kto przed kilkudziesięcioma minutami wrócił z Warszawy i twierdził, iż już wczoraj rozpoczęła się koncentracja wojsk posłusznych Piłsudskiemu. Natychmiast podniosły się okrzyki: „Hańba! Precz z Piłsudskim!”, „Na szubienicę zdrajcę!”.
Z tymi hasłami pochód ruszył w kilkugodzinny marsz po ulicach miasta, by około 5 zatrzymać się na placu Wolności i powziąć uchwałę, że rozchodzimy się do domów, ale o godz. 9 zbiórka na Polach Grunwaldzkich, gdzie będzie formowany ochotniczy pułk oraz Legia Akademicka. Rozchodziły się tłumy z pieśnią „Jeszcze Polska nie zginęła...”, „Nie rzucim ziemi...”, „Bo to dziś dzień krwi i chwały”.
Na Błoniach Grunwaldzkich od samego rana wielki ruch. Organizują się komisje poborowe, które zapisują zgłaszających się, w pierwszym rzędzie tych, co mają za sobą służbę w wojsku, brali udział w powstaniach. Zjawili się prawie wszyscy dyplomanci poprzednich roczników, którzy mieszkali w Poznaniu i okolicy, zajmujący stanowiska lekarzy, podchorążowie, oficerowie rezerwy. Komisji lekarskiej nie powołano, bo w takiej sytuacji każdy jest zdolny nosić broń. Na godz. 7 10 maja naznaczono zbiórkę w koszarach 68. Pułku Piechoty, który wraz z 67 pp. już dzisiaj załadowywały się na pociągi.
W Warszawie, we wczesnych godzinach popołudniowych 12 maja, dywizjon 1. Pułku Szwoleżerów opanował od strony praskiej most Poniatowskiego – bez uchwycenia skrzyżowania al. Jerozolimskich i Nowego Światu, co dopiero umożliwiło by wejście oddziałów z Pragi do Warszawy. Dlatego też, gdy wierna rządowi Oficerska Szkoła Piechoty przybyła około godz. 16 z zadaniem zablokowania tego mostu, uczyniła to bez trudności. Tak samo przy wylocie warszawskim mostu Kierbedzia obsadzonym przez 36. Pułk Legii Akademickiej znajdował się oddział 30 pp. stojący po stronie rządu.
Bez starcia wejście do Warszawy nie było możliwe. Wszystko wskazywało na to, że Piłsudski liczył na więzy przyjaźni z prezydentem Wojciechowskim i nie przypuszczał, by prezydent po krótkiej z nim rozmowie nie zgodził się na pozbycie się niepopularnego rządu Witosa, którego sam też nie był zwolennikiem. W dodatku prezydent był inicjatorem spotkania z nim na moście Poniatowskiego, co mogło Piłsudskiego nastrajać optymistycznie.
Prezydent Wojciechowski stał już na moście, gdy o umówionej godzinie 17 z Pragi nadjechał samochód, z którego wysiadł Piłsudski i zbliżył się do prezydenta. Wojciechowski tak przedstawia przebieg spotkania w swej notatce sporządzonej po spotkaniu:
„Nadjechało auto z Piłsudskim i paru oficerami. Zbliżył się on sam do mnie, powitałem go słowami: stoję na straży honoru wojska polskiego – co widocznie wzburzyło go, gdyż uchwycił mnie za rękaw i zduszonym głosem powiedział – No, no, tylko nie w ten sposób. Strząsnąłem jego rękę i, nie dopuszczając do dyskusji: reprezentuję tutaj Polskę, żądam dochodzenia swych pretensji na drodze legalnej, kategorycznej odpowiedzi na odezwę rządu. – Dla mnie droga legalna zamknięta – wyminął mnie i skierował się do stojącego o kilka kroków za mną szeregu żołnierzy. Zrozumiałem to jako chęć buntowania żołnierzy przeciwko rządowi, dlatego idąc wzdłuż szeregów do swego samochodu, zawołałem: „Żołnierze, spełnijcie swój obowiązek”.
Powtarzam na podstawie fotokopii notatki opublikowanej w „My pierwsza brygada” Stefana Arskiego, skonfrontowanej z zapiskami mego przyjaciela, Henryka Comte, adiutanta prezydenta Wojciechowskiego.
Piłsudski pozostał jeszcze po odjeździe prezydenta na moście i próbował namówić majora Porwita i kapitana Jana Rzepeckiego z Oficerskiej Szkoły Piechoty, by go przepuścili do Warszawy. Ta wiadomość pochodzi bezpośrednio od Porwita, wówczas już pułkownika, później dowódcy obrony lewobrzeżnej Warszawy we wrześniu 1939 r. (którego, już wiele lat po wojnie, gościłem herbatą w domu akademickim przy ul. Grójeckiej 39, po wmurowaniu tablicy pamiątkowej z Września. Tu bowiem płk Porwit miał miejsce postoju i stąd dowodził obroną).
Z mostu Marszałek pojechał do koszar 36 pp Legii Akademickiej. Jak mi po latach opowiadał te dzieje ówczesny zastępca dowódcy pułku Karol Ziemski, w czasie okupacji mój pracownik w dziale Podatków i Opłat (Magistratu Warszawskiego), późniejszy dowódca Obrony Starówki w Powstaniu Warszawskim – Marszałek wszedł do kancelarii ppłk. Sawickiego, kazał zamknąć za sobą drzwi. Jakiś czas milczał, po czym zaczął mówić z przerwami. Pierwsze jego słowa były: Przyjechałem tu do was. Most Poniatowskiego stracony, stracony, rozumiecie? I dalej powtarzał te same słowa. A cóż u was? Gdy Sawicki zameldował, że jego jeden batalion zabezpiecza wejście do Warszawy przez most Kierbedzia, że każdej chwili może całym pułkiem otworzyć drogę w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, Piłsudski po namyśle odpowiedział: „Mylicie się, chłopcy, tak nie jest, przejścia do Warszawy nie macie. Weźcie mój samochód i jedźcie sprawdzić. Kiedy Sawicki zapytał, jakie zadanie stawia mu dodatkowo, Komendant nic na to nie odpowiedział. Widać było, że jest bardzo zmęczony i zatopiony w swoich myślach. Po jakimś czasie, jakby od niechcenia, rzekł: Chciałbym być dzisiaj na Zamku. Jedźcie, a ja się tu położę i odpocznę.
Dość niezwykła sytuacja. Przywódca zamachu, który zamiast organizować działania, leży na tapczanie i z przygodnym rozmówcą snuje rozważania na temat sytuacji. Jest to jednak zrozumiałe. Wobec nieugiętej postawy prezydenta Wojciechowskiego Piłsudski znalazł się bowiem w położeniu bez wyjścia. Był zbyt słaby, by walczyć, i nie był do walki przygotowany, a jednocześnie zaangażował się już na tyle, że nie mógł się wycofać. Tragedią dla Piłsudskiego było to, że przestano go słuchać, nawet odmawiano mu wykonania jego rozkazów, nawet nie przychylono się do jego prośby, by go wpuścić do Warszawy.
W czasie, gdy Piłsudski rozmawiał z prezydentem, Oficerska Szkoła Piechoty pod dowództwem płk. Gustawa Paszkiewicza przeszła do natarcia, dochodząc mostem do „ślimaka”, a dołem do warszawskiego brzegu Wisły. Natarcie poszło w próżnię, bo zamachowcy wycofali się na praski brzeg. Jeszcze kilka godzin później zamachowcy przepuścili bez strzału Szkołę Podchorążych wracającą z ćwiczeń w Rembertowie. Piłsudski jeszcze czekał. Nie mógł się pogodzić z myślą, że już nie jest tym, który decyduje o wszystkim mimo istnienia prezydenta, senatu, sejmu i rządu.
W dużo gorszej sytuacji byli piłsudczycy, którzy nie mogli sobie pozwolić na załamanie zamachu. Piłsudski przegrywa grę polityczną i jedyne, co go mogło czekać, to w najgorszym razie czasowe internowanie w Sulejówku. Wątpić należy, czy rząd Witosa i prezydent zdecydowaliby się postawić Piłsudskiego przed sądem. Piłsudczycy natomiast nie mogli się wycofać, bo oznaczałoby to dla nich przekreślenie wszystkich planów życiowych: wyrzucenie z armii, odpowiedzialność za złamanie przysięgi, infamia. Zdecydowali więc działać. Dowództwo armii objął gen. Orlicz-Dreszer, mając jako szefa sztabu ppłk. Józefa Becka, późniejszego ministra spraw zagranicznych.
Natarcie zamachowców od Pragi w ciągu kilku minut zmusiło wojska rządowe do wycofania się w głąb miasta. Dowódcą obrony rządu i prezydenta został generał Tadeusz Rozwadowski, jego szefem sztabu – płk Anders. 12 maja wieczorem przyleciał samolotem z Krakowa generał Józef Haller, mianowany szefem sztabu generalnego armii rządowej. Do Warszawy wezwano 12 pułków, m.in. z Poznania oba pułki piechoty, 3. Pułk Artylerii Polowej, na które rząd mógł liczyć, że dotrzymają przysięgi.
13 maja rano powrócił z Warszawy do Poznania gen. Sosnkowski. Po rozmowie ze swoim zastępcą, który zakomunikował mu, że wysłał do Warszawy kilka pułków, Sosnkowski miał powiedzieć do generała Hausera: Teraz każdy musi postępować według własnego sumienia, i wyszedł. Po kilku minutach padł strzał. Sosnkowski popełnił samobójstwo. Przestrzelił sobie prawe płuco. Strzał nie był jednak śmiertelny.
W godzinach nocnych załadowano nasz batalion Legii Akademickiej i batalion 1. Pułku Ochotniczego. Dojechaliśmy rano 14 maja do Kutna, dalej ani rusz. Tory w kierunku Warszawy były porozkręcane. Na stacji uzbrojone oddziały POW i Strzelca demonstrowały sympatie do Piłsudskiego. Wszędzie napisy: Precz z Witosem, Niech żyje Marszałek Piłsudski! Orkiestra kolejarzy bez przerwy gra „My pierwsza brygada” i pieśni legionowe. Położenie nasze było więcej niż kłopotliwe i nieprzyjemne.
Okazało się, że i w Łodzi dowódca 10. Dywizji Piechoty opowiedział się za Piłsudskim i pociągnął za sobą cały garnizon łódzki. I tamtędy nie było więc przejazdu. Dowiedzieliśmy się, że jadące przed nami poznańskie pułki również natrafiły na opór kolejarzy i robotników i dopiero artylerzyści, zająwszy stanowiska przy swoich działach gotowych do strzału, zmusili kolejarzy do otwarcia drogi do Warszawy. Myśmy nie mieli takiej siły ogniowej. Każdy miał jedynie karabin i 50 naboi. Nie mogliśmy się nawet wycofać z Kutna, bo w międzyczasie porozkręcano tory za nami.
Kolejarze nie chcieli pójść na żadne pertraktacje z nami. Samo Ministerstwo Kolei i Dyrekcja Kolejowa Warszawska były już w nocy z 12 na 13 maja obsadzone przez Piłsudczyków.