Tego samego dnia miał być proces i wyrok. Pomyślałem, że proces będzie krótki, bowiem oparty na długim śledztwie. I przypuszczałem – już wtedy, i tak też myślę teraz – że wyrok był, oczywiście, już z góry ustalony.
Mama i babunia postanowiły, że pojadą do Warszawy i że zabiorą mnie. To była pewnie taka metoda wychowawcza – opisał ją Mickiewicz w wierszu „Do Matki Polki”. Poeta radzi tam Matce Polce, jak wychowywać syna: „Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem, / Do taczkowego każ zaprzęgać woza, / By przed katowskim nie zbladnął łańcuchem / Ani się spłonił na widok powroza”. Warto przeczytać cały ten wiersz ponownie, aby dotknąć atmosfery naszego domu wtedy. Nie wiem zresztą, czy mama i babunia tak świadomie postępowały – aby chłopca jakoś wdrażać do życia w niewoli – ale takie myślenie było wpisane w praktykę wychowawczą polskiej rodziny od czasów zaborów. A przecież wtedy żyliśmy znów pod zaborem. Ten wiersz już wtedy umiałem na pamięć. Podobnie jak bardzo wiele innych.
Nie wiem, dlaczego mama, zawsze z wiernie towarzyszącą jej babunią, zdecydowały, że trzeba najpierw pojechać z Milechów do Częstochowy i stamtąd do Warszawy. Może, aby się pomodlić, jeszcze raz, na Jasnej Górze? Może zabrać jakieś rzeczy? W każdym razie pamiętam, że do Warszawy jechaliśmy z Częstochowy: mama, babunia, ja. Z naszego mieszkania szło się na dworzec szybkim krokiem 15 minut. Z babunią szliśmy dłużej. Choć babunia, kiedyś harcerka, maszerowała bardzo dzielnie, a miała wtedy 79 lat.
To była długa podróż pociągiem. Oczywiście najniższą klasą – czy to była trzecia, czy już druga, bo trzecią zlikwidowano? Na linii Częstochowa – Kielce, a więc do Małogoszcza i z Małogoszcza, jeździło się jeszcze długo po wojnie wagonem bydlęcym, z ławkami z desek pod ścianami dookoła. Na trasie z Częstochowy do Warszawy były już normalne wagony – z przedziałami, choć wciąż z drewnianymi, twardymi ławkami. Jechaliśmy popołudniem.
Pamiętam, że tak mi to jakoś wracało co chwila: zobaczę ojca. Zobaczę ojca po przeszło półtora roku niewidzenia. Dokładnie był to rok i osiem miesięcy – bez niego. Pamiętam też, że patrząc na inne dzieci na peronie, w pociągu, w mijanych miejscowościach, zwłaszcza chłopców w wieku podobnym do mojego, myślałem: czy mają ojca? Czy mają ojca w domu? A może mają ojca w więzieniu? Ta myśl, że mój ojciec siedzi w więzieniu i pewnie pozostanie tam na wiele lat, była zarówno dotkliwa, przenikała strachem, jak i napawała dumą. Gdyby się odkryło tu, w pociągu, że mój ojciec siedzi w więzieniu, a ja jadę na jego proces i wyrok, to byłbym natychmiast napiętnowany i zagrożony; dla wielu ludzi sam kontakt ze mną stanowiłby zagrożenie; może konduktor kazałby mi wysiąść, może sprowadziłby milicję? Zarazem, myśl o tym powodowała dumę i jakieś szczególne poczucie wyróżnienia: oto ja właśnie mam ojca więźnia, prześladowanego za Polskę. Jego cierpienie jakoś uszlachetnia i mnie. Co więcej, jego cierpienie zobowiązuje. Muszę się starać mu sprostać, być godnym. Tego samego uczucia doświadczałem właściwie stale w szkole – przecież wszyscy wiedzieli, i nauczyciele, i koledzy, że mój ojciec siedzi, więc byłem jakiś gorszy. Zarazem byłem w ten sposób jakoś wewnętrznie wyróżniony, uhonorowany.
Ale nic się nie zdarzyło w ciągu całej podróży pociągiem. Pamiętam tylko gorąco – nie otwieraliśmy szeroko okna, aby wiatr nie targał włosów babuni. Przyjechaliśmy na dworzec Warszawa Główna już po ciemku. Był 3 sierpnia 1950 r.
Oczywiście, nie pamiętałem, co to był za dzień tygodnia, ale dziś mogłem to sprawdzić w Google. To był czwartek. Zwykły dzień. A rozprawa i wyrok miały być następnego dnia, więc w piątek, 4 sierpnia 1950.
Za to pamiętam bardzo dokładnie, że w Warszawie mama zdecydowała, abyśmy wzięli taksówkę. Było to w naszej sytuacji finansowej zdarzenie absolutnie niezwykłe. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej jechał taksówką, w ogóle samochodem osobowym, od czasu aresztowania ojca.
Mieliśmy się zatrzymać u sióstr urszulanek na Powiślu. Warszawy nie znaliśmy, a tym bardziej warszawskiej komunikacji – ani mama, ani babunia, ani ja, oczywiście. Mama wzięła więc taksówkę, aby szybciej i łatwiej dostać się do celu, ale chyba, zwłaszcza ze względu na babunię, która była już w tamtych latach bardzo słabiutka. Mieszkała z nami najpierw w Milechowach, a po wojnie w Częstochowie, gdzie zmarła w parę miesięcy po powrocie ojca z więzienia, ale nie doczekawszy powrotu drugiego syna, Jerzego, który siedział z wyrokiem dożywocia, ani córki, Jadwigi, z emigracji. Na syna Juliusza jeszcze potem, jak dostał siedem lat, czekała, bo miał wrócić po tych siedmiu latach. Gdy ojciec wyszedł, a Jerzy miał siedzieć zawsze i Jadzia była odcięta za granicą bezpowrotnie – może babuni już nie stało motywacji do życia?
Taksówkami w Warszawie, jak zapewne wszędzie, były wtedy po prostu przeróżne wysłużone samochody osobowe, z napisem na drzwiach: „taksówka”, numerem i biało-czerwonym paseczkiem dookoła karoserii. Taksówka, która nas zabrała po długim czekaniu w kolejce na dworcu Warszawa Główna, to był stary niemiecki opel kadett z odkrytym dachem, tak jak przed wojną nasz mercedes. Było lato, ciepły, bardzo ciepły, wieczór i dach samochodu był zwinięty. Mama i babunia usiadły z tyłu, a ja obok kierowcy.
Jechaliśmy z dworca Alejami Jerozolimskimi, a potem skręciliśmy w lewo, w Nowy Świat, żeby Tamką zjechać na Powiśle.
To stało się na Nowym Świecie. Pamiętam bardzo dokładnie ów moment: jadę tym odkrytym samochodem po Nowym Świecie, ulica jest nieźle oświetlona, oświetlone są witryny sklepów, niewiele samochodów, ale dużo ludzi na chodnikach, i nagle przypomina mi się „Ballada o Warszawie” stryja Jerzego – znałem ją już wtedy na pamięć – i ten jej ostatni obraz: Wizja polskich żołnierzy, którzy wracają do wolnej Warszawy: „oto ów powrót znojnych żniwiarzy z dalekich, dalekich stron” – ulicami „przechodzą pułki żołnierzy” – i żołnierze ci idą Nowym Światem – „Nad Nowym Światem łuna tych twarzy...”. A ja właśnie jadę Nowym Światem.
I nagle staję w tym jadącym, odkrytym samochodzie, kładę dłonie na górnym skraju obudowy przedniej szyby, wiatr owiewa mi twarz, i myślę, że jestem generałem, który prowadzi powracające do Warszawy polskie wojska.
Musiałem już kiedyś widzieć takie fotografie, może kroniki filmowe, jak to jakiś wielki wódz przejeżdża otwartym samochodem przed frontem oddziałów, jak z samochodu odbiera defiladę, jak w otwartym samochodzie prowadzi niekończącą się kolumnę pojazdów wojskowych.
I oto, tak, nagle, na mgnienie oka, ja sam jestem dowódcą wielkiego pochodu zwycięskiego polskiego wojska wkraczającego do Warszawy. A to wojsko wkracza, aby uwolnić mojego ojca.
To trwało tylko chwilę. Zaraz usiadłem z powrotem, aby taksówkarz mnie nie zwymyślał. Już nie byłem generałem. Byłem wystraszonym chłopcem, wrogiem ludu, który jechał na proces ojca, wroga ludu. Pomyślałem, że jeśli coś za mną jedzie, to chyba kolumna ruskich czołgów, takich, jakie wjechały styczniowej nocy 1945 roku do milechowskiego lasu.
Następna migawka pamięci jest taka: siedzimy z mamą i babunią na ławeczce w podcieniu jakiegoś gmachu naprzeciwko wielkiej żelaznej bramy więzienia na Mokotowie przy ul. Rakowieckiej. Dojechaliśmy tam już wczesnym rankiem z Dobrej jakimś autobusem, potem tramwajem. Jest tam kilkanaście osób. Nikt nic nie mówi. Też zasada wojenna.
Czekamy na wezwanie do przejścia przez ulicę i wejścia do więzienia. Mama musiała się jakoś dowiedzieć, że taka będzie procedura. Nie będziemy wpuszczeni na proces, który właśnie się tam toczy, ale tylko na odczytanie wyroku. Nie pamiętam, skąd o tym wiedziałem. Czekamy bardzo długo. Od rana, gdzieś do południa, pewnie do wczesnego popołudnia.
Wreszcie przychodzi jakiś mundurowy z karabinem na plecach – strażnik, czy też dozorca więzienny. Wyszedł z furtki w tej więziennej bramie, przeszedł przez ulicę. Mówi, jakoś bardzo cicho: „Braun”. Mama i babunia zrywają się. Dołączam. Ten mundurowy nawet na nas nie spojrzał, odwrócił się i zmierza do bramy. Idziemy, podchodzimy przed tę żelazną furtkę. Stajemy, uchyla się judasz, strażnik prowadzący nas coś mówi do oczu widocznych w judaszu. Otwiera się furtka. Wchodzimy. Furtka zatrzaskuje się za nami. Głośno – żelazna.
Nie pamiętam jakiegoś zapisywania, sprawdzania dokumentów – miałem przy sobie legitymację szkolną – na zniżkę kolejową, mogłem okazać. Ale kto by do więzienia szedł, gdyby go nie prowadził strażnik? Potem jest podwórze, drzwi. Judasz. Kilka słów strażnika. Otwarcie drzwi. Wchodzimy. Teraz on mówi, stale bardzo cicho: „Czekać”. Stajemy i czekamy, aż drzwi ,przez które weszliśmy, zostaną zamknięte za naszymi plecami na klucz przez tego strażnika, który je otworzył. Wtedy „nasz” strażnik mówi: „Iść”. Idziemy za nim korytarzem do jakiejś wielkiej kraty, w której drzwi z kraty, za którymi znów strażnik. Zatrzymuje się „nasz” strażnik. Zatrzymujemy się za nim i my. Znów parę słów zamienionych przez „naszego” strażnika z tym strażnikiem za kratą. On otwiera furtkę. Wchodzimy, i „nasz” strażnik mówi: „Czekać”. Więc czekamy, aż ten drugi strażnik zamknie kratę z trzaskiem i przekręci klucz. Wtedy „nasz” mówi: „Iść”. I idziemy, pustym, kamiennym korytarzem. Jest tu zimno, a ja ubrany jestem na lato, w krótkie spodenki, na pewno mama i babunia też marzną. Słychać nasze kroki. Nie słychać żadnych ludzkich głosów, ale odzywają się jakieś hałasy, dudnienia i trzaski tych, wszędzie takich samych, krat. Znów krata. Strażnik za nią. Ta sama procedura. I tak jeszcze kilka razy. Już jesteśmy zamknięci. Już stąd nie wyjdziemy. Już tu zostaniemy. Kolejny korytarz. Tym razem ma dwoje drzwi z jednej strony, a z drugiej drewnianą, długą ławkę. „Tu czekać” – mówi strażnik, znów bardzo cicho, i odchodzi tam, skąd przyszliśmy, więc znów stanął na chwilę przed kratą, zanim inny strażnik mu jej nie otworzył. Zatrzasnął kratę. Przekręcił klucz.
Zostajemy sami. Czekamy długo. Te drzwi przed nami, to zapewne do sali sądowej. Nikt z nas trojga nic nie mówi. Tam sądzą teraz ojca.
Czekaliśmy pod drzwiami sali sądowej kilka godzin. Długo. Tam, za zamkniętymi drzwiami, odbywał się proces ojca. Był tajny, bez udziału publiczności.
Mama wyciągnęła butelkę z kawą zbożową. Najpierw dała mi, później babuni. A babunia nie mogła pić, tak jej się ręce trzęsły. Ale przez cały czas nie uroniła ani jednej łzy. Nie płakała i mama. Dwie Matki-Polki, w ścisłym, mickiewiczowskim sensie. Babunia Henryka Braunowa: najstarszy syn, lotnik, Kazimierz, walczył w wojnie bolszewickiej i zginął w 1920 r. Starszy syn, Jerzy, poeta, filozof, konspirator, w ścisłym kierownictwie polskiego państwa podziemnego, teraz w więzieniu. Córka, Jadwiga, zawieruszyła się w czasie drugiej wojny gdzieś w Rosji, złapana przez Sowietów, sądzona, skazana, zesłana do łagru, po tak zwanej „amnestii” dotarła do polskiego wojska pod komendą generała Andersa, odnalazła się po wojnie w Londynie, który wtedy, w 1950 r., był dalej niż na innej planecie. I młodszy syn, mój ojciec, Juliusz – jako harcerz był ochotnikiem w pierwszej wojnie, ochotnikiem i jeńcem wojennym w drugiej wojnie, uciekł z niewoli; więziony przez Niemców w 1939 i 1943 roku, cudem uniknął Oświęcimia; uwięziony przez ubecję, teraz właśnie sądzony.
I druga Matka-Polka, moja matka, Elżbieta z Szymanowskich: mąż wielokrotnie więziony „za Niemca” i „za Ruska”, a teraz znów więziony, sądzony. Ojciec wyrzucony ze swego majątku przez „reformę rolną”, zmarł ze zgryzoty.
Przyszedł strażnik. Podszedł do nas. Powiedział półgłosem: „Do sali”. Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je kluczem, wszedł, weszliśmy za nim. Salka nieduża. Z jednej strony kilka rzędów ław. Siedziało tam jakichś dwóch cywilów. Strażnik powiedział: „Tam siadać”. Zrozumieliśmy, że w tych ławach. „Na końcu” powiedział. A więc w ostatnim rzędzie, pewnie po to, aby nie być za blisko więźnia. Z drugiej strony sali było podwyższenie, a na nim stół, czy coś jakby drewniana lada sklepowa. Nasz strażnik zamknął kluczem drzwi sali od wewnątrz i siadł przy nich na stołku.
Innymi drzwiami niż my przed chwilą, wszedł inny strażnik. Za nim był ojciec! Za nim drugi strażnik. Poszli do ławy z boku podwyższenia po lewej stronie. Siedli.
Po tylu miesiącach zobaczyłem pierwszy raz ojca. Był jakby mniejszy. Ale z tymi samymi, pełnymi życia oczami. Natychmiast nas zobaczył. Był w szarym drelichu, na nogach miał drewniaki. Położył prawą rękę na piersi i dużym palcem (kciukiem) nakreślił na drelichu krzyżyk. Pobłogosławił nas w ten sposób. I pokazał, że ma nas w sercu: matkę, żonę, syna. Na pewno całą rodzinę, wszystkich. Patrzyliśmy na siebie oniemiali.
Za chwilę drzwi z tamtej strony znów się otwarły i nasz strażnik huknął, nagle bardzo głośno: „Wstać!”. Na podwyższenie, za ten stół, czy ladę, weszło trzech wojskowych w mundurach. Potrafiłem rozpoznawać stopnie: jedna gwiazdka i dwie belki, więc major, trzy gwiazdki to porucznik, a jedna gwiazdka to chorąży.
Wpatrywałem się w ojca, a on stał wyprostowany, ale nie patrzył na sędziów, patrzył w bok, na nas. „Siąść!” Huknął strażnik. Major coś powiedział. Nie pamiętam co. Potem znów nasz strażnik, ryknął głośno: „Wstać!”.
Major wziął kartkę i coś czytał monotonnym głosem. Zrozumiałem, że to było owo odczytanie wyroku, na które przyjechaliśmy. Niewiele z tego zapamiętałem. Można dziś odczytać cały tekst w mojej teczce IPN-owskiej (Instytutu Pamięci Narodowej). Dotarła do mnie cyfra siedem. Więc wyrok siedem lat. Za kontakty z Jerzym Braunem – przecież bratem! Za coś tam jeszcze. Siedem lat, więc jeszcze przeszło pięć. I jeszcze coś czyta major. I jeszcze coś – „przepadek mienia i utrata praw publicznych”. Jakie prawa miał jeszcze utracić więzień?
Natychmiast po odczytaniu wyroku tych trzech mundurowych-sędziów wyszło. „Nasz” strażnik odezwał się, tym razem znów cicho, wyraźnie znudzony: „Wychodzić”. I sam wyszedł z sali, zostawiając otwarte drzwi. Ojciec siedział na swoim miejscu, mając z dwóch stron strażników. Patrzył na nas. Wstaliśmy i patrzyliśmy na niego. Ukazał się „nasz” strażnik w drzwiach. Ryknął: „Powiedziałem wychodzić!”. Wyszliśmy, patrząc na ojca jak najdłużej się dało. Został tam.
Strażnik zamknął za nami drzwi sali na klucz i poszedł do furtki w kracie, zostawiając nas na korytarzu. Strażnik zza kraty otworzył mu furtkę. Gdzieś zniknęli.
Czekaliśmy, stojąc. Mama, babunia, ja. I nagle, z bliska ukazał się ojciec. Wyprowadzili go na korytarz z drzwi od strony podium sędziowskiego dwaj strażnicy, jeden z przodu, drugi z tyłu. Rzuciłem się do ojca. To był odruch. I on też targnął się ku mnie. Strażnik idący z przodu, przed ojcem, pchnął mnie brutalnie w pierś, tak że poleciałem w tył, ku mamie i babuni; mama złapała mnie, abym się nie przewrócił. Drugi strażnik, ten idący z tyłu, przytrzymał ojca, łapiąc go od tyłu za ramiona i wykręcając do tyłu ręce. Ojciec zawołał: „To syn, syn”.
Strażnicy natychmiast ruszyli. Przodem pierwszy, za nim ojciec z rękami wciąż wykręconymi na plecy przez drugiego strażnika. Poszli ku kracie zamykającej korytarz. Tam pierwszy strażnik zatrzymał się, aby wymienić jakieś pomruki ze strażnikiem z drugiej strony, który zaraz zaczął otwierać kluczem furtkę w kracie. Gdy tak stali tam – strażnik, ojciec, strażnik – przecież tylko krótką chwilę – ojciec odwrócił głowę. Patrzył na nas swymi wielkimi, żywymi oczami, jakby z uśmiechem.
Przypomniał mi się monolog Sobolewskiego z „Dziadów”, też go umiałem na pamięć, jak to „Wywiedli Janczewskiego” – który, w kajdanach, wywożony na Sybir – „...lud żegnał uśmiechem” – jakby chciał powiedzieć „nie bardzo mnie boli”. Tym uśmiechem ojciec mówił nam, że „nie bardzo go boli” więzienie i ten właśnie wydany wyrok, że jest dobrej myśli, żebyśmy się nie martwili.
Wróciliśmy pociągiem, następnego dnia, prosto do Milechów. Najpierw z Warszawy do Kielc, przesiadka z czekaniem, z Kielc do Małogoszcza, ze stacji piechotą do Milechów – szosą, drogą, łąką, przeprawa przez Wierną Rzekę, po kładce koło młyna, potem jeszcze raz po kładce nad młynówką, potem lasem. Nie mieliśmy dużo bagażu, tylko niewielkie plecaki. Mama wzięła plecak babuni, ja torebkę. Babunia szła dzielnie, choć z wyraźnym trudem. Było znów upalne popołudnie.
Szliśmy do naszego domu – od wczoraj, wyrokiem ubeckiego sądu, niby nie naszego. A jednak naszego.