farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (24)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

1943Nie omylił się Ojciec. Sprawy rozwijały się według przewidywań. Dopisywał przede wszystkim Kalisz, który w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie miał innego miejsca dla spędzenia wakacji niż Antonin. Doszło wkrótce do tego, że bez żadnych starań ze strony Ojca, Kalisz sam wprowadził specjalny pociąg wycieczkowy do Antonina, kursujący w sezonie w każdą niedzielę i święto. Inne z wymienionych miast miały połączenia kolejowe z Antoninem kilka razy na dobę. W roku 1922 r. w ślady Kalisza poszedł Ostrów, wprowadzając do rozkładu cztery dodatkowe pociągi przed południem i cztery w godzinach popołudniowych i wieczornych (ostatni o 22).

        Antonin pękał w szwach. Pamiętajmy, że były to pierwsze lata w wolnej i niepodległej Polsce, po ciężkich wojnach i tyluletniej niewoli. Ludzie wreszcie odetchnęli, chcieli żyć i użyć za wszystkie czasy. Nie tylko w niedziele i święta, również w dni powszednie przy pogodzie było pełno gości.

        Przyznam się, że ta dziedzina działalności zupełnie mnie nie interesowała, nie posiadam żyłki kupieckiej. Kiedy był największy ruch i tłok, ginąłem z horyzontu, kryłem się na Kociembie. Tam wśród pól i łąk, na okólnikach wśród koni i bydła czułem się najlepiej, albo też wskakiwałem na jedną z kasztanek i cwałowałem w piękne lasy, wracając do domu dopiero wieczorem. Znałem i kochałem pracę w rolnictwie, nie potrafiłem robić interesów. Lubiłem się też bawić i wydawać pieniądze, co, ciekawe, wcale Ojca nie martwiło, wprost przeciwnie – sprawiało mu przyjemność. Sam należał do ludzi, którzy nie pracowali dla samych pieniędzy, ale po to, by móc, jak jest okazja i chęć, nie liczyć się z groszem.

        Lubiłem wieś i życie wiejskie z jego atrakcjami. Niejednokrotnie ze znanym nam Pawłem Pankallą zaprzągaliśmy nasze kasztanki do bryczki i hajda na wiejską zabawę do Dębnicy do Jasia Adama, gdzie jego rodzice mieli gościniec, albo na Szklarkę, gdzie były ładne dziewczęta, to znowu na Czarny Las. Następnego dnia Ojciec miał już sprawozdanie, jak się synalek bawił, ile wydał pieniędzy. Powtarzał mi to potem z lekkim uśmiechem i zadowoleniem, czasem ubolewając nad swoim młodszym synem, który nie lubi się bawić, nie umie tańczyć, nie wyda grosza.

        To prawda, że nie pomagałem Rodzicom w zakładzie, natomiast cały dzień roboczy spędzałem w polu, na łąkach, przy żniwach, przy zwózce z pól, sianokosach, wykopkach. To wszystko spadało z głowy Ojca. Sam kierowałem i pilnowałem tych robót, biorąc, gdy zachodziła potrzeba, widły czy kosę do ręki i na przedzie prowadziłem rząd kosiarzy. Czasem próbowali mnie zmęczyć i wyeliminować – nigdy im się to nie udało. Zęby zaciskałem z bólu w krzyżu, ale się nie poddałem.

        Nie było trudno w tej okolicy o robotnika dobrego, i to na zawołanie. Sąsiednie wioski, jak Ludwików (Kociemba miała tylko folwark i młyn wodny), Dębnica, Bledzianów i Kozły, były wioskami chłoporobotników, prawie wyłącznie żyjących z pracy w lesie, a więc sezonowych, znajdujących zarobek tylko w okresie zimy na wyrębach. W sezonie wiosny do późnej jesieni byli zawsze chętni podjąć się każdej pracy. Czekali na zawołanie. Sami mieli gospodarstwa po 1 – 2 ha, a dzieci, jak to bywa u biednych, jest zawsze dużo. Gospodarzyć było więc łatwo. Tylko w takiej sytuacji można było mieć 37 ha łąk i zawsze je w porę sprzątnąć.

        Jak wspomniałem, miałem wspaniałych profesorów swoich ulubionych przedmiotów, jak języki klasyczne i literatura polska. Kontakt z tymi wykładowcami był inny niż z niemieckimi, bliższy, bezpośredni, a przede wszystkim życzliwszy. Eustachiewicz i Wójtowicz traktowali swój zawód jako posłannictwo narodowe, cieszyli się, kiedy widzieli, że jest taki uczeń, który z zamiłowania zajmuje się jakimś przedmiotem, i to w zakresie dużo szerszym niż wymaga program.

        Jako uczeń VI klasy posiadałem już sporą bibliotekę z interesujących mnie dziedzin. W tym czasie zaczęły ukazywać się liczne wydania polskich opracowań naukowych z literatury greckiej, rzymskiej i polskiej, dotychczas nam nieznanych. Wszystko to przychodziło obecnie do nas z Galicji. Jedynie tam była swoboda pielęgnowania w czasie zaboru kultury polskiej, tam działały wydawnictwa polskie, takie jak Zakład Narodowy im. Ossolińskich, znany pod nazwą Ossolineum, założony w 1817 r. przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego. Drugim takim zasłużonym dla naszej kultury narodowej i jednym z najstarszych w Polsce zakładów była Biblioteka Kórnicka, centrum narodowej kultury w Wielkim Księstwie Poznańskim, założone przez Tytusa Adama Działyńskiego w pierwszej połowie XIX w.

        W kraju rozdartym między trzema zaborcami, pozbawionym ojczystego języka, każde świadectwo dawności i bogactwa polskiej kultury było równoznaczne z poczuciem świadomości narodowej.

        Wagę tych spraw dostrzegał Tytus Adam Działyński. Należący do znakomitego rodu Wielkopolski, naznaczonego od pokoleń miłością ojczyzny, rozumiał potrzebę stworzenia centrum narodowej kultury, zwłaszcza na ziemiach tak silnie germanizowanych. Sprzyjała temu zapewne ogólnie panująca atmosfera gromadzenia przez rody Czartoryskich, Ossolińskich i innych pamiątek narodowych i bibliofilskich.

        Tytus Adam, odziedziczywszy w 1826 r. dawną rezydencję Górków, postanowił urzeczywistnić ideę stworzenia muzeum. Wśród zbiorów kórnickich znalazły się m.in. XVI- i XVII-wieczne obrazy, stara broń, cenne ryciny, a przede wszystkim polskie źródła historyczne, pomniki naszego piśmiennictwa. Acta Tominiciana z połowy XVI w. czy Statut Litewski były obok innych, nader wartościowych pozycji, zalążkiem przyszłej biblioteki i placówki naukowej. I chociaż przechodziła burzliwe koleje losu, częściowo zdekompletowana w 1831 r., dwukrotnie obłożona sekwestrem razem z dobrami Działyńskich na skutek represji popowstaniowych, zawsze przywoływała obraz suwerennej Polski, jej wciąż żywe tradycje.

        Biblioteka Kórnicka zmieniała swoich opiekunów dziedziczona przez kolejnych spadkobierców syna Tytusa, Jana Kantego i siostrzeńca ostatniego z Działyńskich, Władysława Zamoyskiego. A każdy kontynuował rozpoczęte ongi dzieło, zbierał starodruki i rękopisy, już nie tylko z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej, lecz także związanych z Wielką Emigracją i dziejami kórnickiej instytucji. Ten księgozbiór ustępował jedynie Czartoryskim. Jan Kanty poszerzył zbiór o nauki ścisłe, wydał szereg dzieł, takich jak Marchołt Mikołaja Reja, Psałterz puławski, zabytki prawa staropolskiego. Drukował również autorów starożytnych – Ajschylosa, Sofoklesa, Cycerona. Kiedy dobra przejął Zamoyski, działania kolejnego spadkobiercy sprowadzały się raczej do ochrony i utrzymania zagrożonej przez zaborców własności, niż do powiększania zbiorów. Zamoyscy utworzyli fundację pod nazwą Zakłady Kórnickie, oddając w roku 1925 bibliotekę i muzeum na własność Narodowi Polskiemu.

        W czasie II wojny światowej zły los oszczędził Kórnik. Według zamierzeń okupanta, Kórnik miał się przeistoczyć w Instytut Badań Kultury Niemieckiej na Wschodzie. Po wyzwoleniu Zakłady Kórnickie przejęła Polska Akademia Nauk.

        Kiedy jako niespełna siedemnastoletni uczeń gimnazjum po raz pierwszy znalazłem się w Bibliotece Kórnickiej, nie bardzo, a raczej w wcale, nie umiałem sobie w niej poradzić, po prostu nie wiedziałem, od czego zacząć, nie wiedziałem również, czy w niej może być coś dla mnie. Widocznie ktoś z ukrycia zauważył moją niezaradność, bo podszedł do mnie starszy pan i zapytał, co mnie interesuje – takich młodzików zapewne nigdy tutaj nie spotkał.

        Odpowiedziałem, kim jestem, co mnie interesuje, zapytałem też, czy tu można coś z tych książek nabyć. Odpowiedział, że owszem, jest kilka wydań paryskich (Kórnik posiadał w Paryżu własną drukarnię) utworów autorów starożytnych. Zaprowadził mnie do magazynów książek wydanych w ostatniej latach.

        Pouczył mnie, jak należy posługiwać się katalogiem i co oznaczają w nim poszczególne znaki. Wreszcie złapałem nitkę od kłębka, ale było już tak późno, że musiałem się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg – do dworca było ponad 2 km.

        Teraz zacząłem bywać w Kórniku co drugą – trzecią niedzielę. Wkrótce zainteresowała się mną sama pani hrabina Zamoyska. Taki młodzieniec interesujący się starożytnymi tragikami musiał budzić ciekawość – tu zaglądali ludzie poważni, naukowcy, szperacze zaawansowani w badaniach naukowych. W czasie mojego trzeciego tu pobytu zaprosiła mnie do swego gabineciku. Przeprowadziła ze mną dłuższą rozmowę, a dowiedziawszy się wszystkiego, na czym jej zależało, zaproponowała mi takie rozwiązanie: będę przyjeżdżał raz w miesiącu, a ona sama będzie przygotowywać pewną porcje książek z dziedziny mnie interesującej do wyboru, dodając, że &są ciekawsze zajęcia dla młodego człowieka w wolną niedzielę, niż siedzenie w bibliotece”. Miałem przyjeżdżać w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. Ściśle się do tego stosowałem.

        Kiedy po kilkutygodniowej przerwie – od lipca do listopada – znowu się zjawiłem, pani hrabina, dowiedziawszy się, że brałem udział w wojnie, rzekła: „Darmo będzie pan otrzymywał wszystkie książki i stangret będzie pana odwoził na dworzec”. Chociaż zawsze domagałem się rachunku, kasa nigdy nie chciała przyjąć pieniędzy. Musiałem się poddać, a nie chciałem zrezygnować z powiększania swej biblioteki w tak ważne i cenne utwory. Mniej były ważne zaoszczędzone marki, bo książki były za grosze, jak i korzystanie z pojazdu dowożącego mnie z bagażem, i to dość ciężkim, do stacji.

        W ten sposób zgromadziłem spory zestaw dzieł z literatury klasycznej. Miałem pełne wydanie dzieł Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa, Cycerona, Horacego, Wergilego, Demostenesa, Herodota i innych. Po zakończeniu mojej kariery profesorskiej całą bibliotekę ulokowałem u Rodziców w Rososzycy, dzięki czemu cała ocalała. W roku 1945 moi siostrzeńcy, zaczynając naukę w gimnazjum ostrowskim, cały zbiór ofiarowali swej szkole. Moja biblioteka znalazła najlepsze i najwłaściwsze dla siebie miejsce.

        18 marca 1921 r. podpisano w Rydze traktat pokojowy między Polską a Rosją. Art. XI traktatu stanowi, że Rosja i Ukraina zwracają Polsce następujące przedmioty wywiezione do Rosji lub Ukrainy od 1 stycznia 1772 r. (od I rozbioru Polski) z terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, nie wyłączając okresu powstań 1831 i 1863: – wszelkie trofea wojenne z wyjątkiem trofeów z okresu 1918–1920); – biblioteki, zbiory książek, zbiory archiwalne i archeologiczne, zabytki, akta, dokumenty, rejestry, mapy, plany, pieczęcie.

        Art. XIII: z tytułu uznanego przez umowę o przedwstępnych warunkach pokoju z dnia 12 października 1920 r. aktywnego udziału ziem Rzeczypospolitej Polskiej w życiu gospodarczym byłego Imperium Rosyjskiego – Rosja i Ukraina zobowiązują się wypłacić Polsce 30 milionów rubli w złotych monetach lub sztabach – nie później niż w ciągu jednego roku od chwili ratyfikacji traktatu niniejszego.

        Art. XV: Rosja i Ukraina zobowiązują się na żądanie rządu polskiego ewakuować do Polski w celu oddania właścicielom mienia ciał samorządowych, zarządów miejskich, instytucji, osób fizycznych i prawnych, ewakuowane dobrowolnie lub przymusowo z terytorium Rzeczypospolitej Polskiej do Rosji lub Ukrainy od 1 sierpnia 1914 roku do 1 października 1915 roku.

        W tym celu powołana zostanie Mieszana Komisja Ewakuacyjna. W myśl załącznika nr 4 do traktatu Rosja i Ukraina zwracają Polsce w naturze lub w ekwiwalencie ogółem 300 parowozów, 260 wagonów osobowych, 8100 wagonów towarowych poza taborem szerokotorowym znajdującym się obecnie w Polsce i pochodzącym z rosyjsko-ukraińskiej sieci, w liczbie 155 parowozów, 435 wagonów osobowych i 8859 – towarowych. Ogólną wartość zwracanego taboru zostaje ustalona w sumie 13.149.000 rubli złotych. Ogólna wartość zwracanego w naturze lub ekwiwalencie pozostałego poza taborem mienia „kolejowego” określa się na sumę 5.096.000 rubli złotych.

        W wykonaniu postanowień art. XV traktatu ryskiego powołana została Delegacja Polska do Komisji Mieszanych – Re-Ewakuacyjnej i Specjalnej – w Moskwie. Na czele jej stanął były minister przemysłu i handlu, Antoni Olszewski, jej sekretarzem generalnym został Stefan Starzyński. Olszewski to późniejszy dyrektor Wydziału Technicznego Zarządu Miejskiego za czasów prezydentury Stefana Starzyńskiego, a po II wojnie światowej – dyrektor Biura Rozbiórki Cegły w Biurze Odbudowy Warszawy. Gdy Starzyński z sekretarza przeszedł na członka Delegacji, na jego miejsce powołano Juliana Kulskiego, późniejszego wiceprezydenta Warszawy, a po aresztowaniu Starzyńskiego po kapitulacji Warszawy w roku 1939 – prezydenta Warszawy (będzie o nim mowa w dalszej części pamiętnika).

        Komisja Re-Ewakuacyjna zajmowała się przejmowaniem mienia polskiego materialnego (przemysłowego, kolejowego, prywatnego), Komisja Specjalna – mieniem kulturalnym.

        Ojciec po pierwszym udanym sezonie doszedł do przekonania, że część hotelowa powinna być większa. Stali goście gwarantują duży obrót nawet w dni niepogodne. Jak zwykle – dziś pomysł, jutro realizacja. Wiosną 1922 r. stanął nowy pawilon hotelowy – dwunastopokojowy. W sumie były teraz 22 pokoje trzyłóżkowe. Umożliwiało to zakwaterowanie 66 osób z pełnym wyżywieniem. Chętnych było wielu – dużo więcej niż miejsc. Do tych 66 osób trzeba dodać jeszcze pewną liczbę gości, którzy do nich przyjeżdżają, np. mężowie do żony, absztyfikanci do córek, koleżanki itp.

        Od rana do późnego wieczora, do odjazdu ostatniego pociągu, w zakładzie ruch jak na jarmarku. Na okres wakacji przeniosłem się na stałe mieszkanie na Kociembę. Tam był idealny spokój. Marysia, świetna kucharka, bo takie pełniła obowiązki u Rodziców w Rososzycy, zawsze coś smacznego upitrasiła, tak że nawet rzadko kiedy zaglądałem do Antonina.

Kasztanki również zabrałem ze sobą i kazałem im chodzić w zaprzęgu razem z innymi. Jeśli Idzi miał wyjazd w teren, wpadał po mnie. Przyspieszały prace polowe. Wydajność ich była o 50 proc. większa od koni z Kociemby –były silniejsze i miały szybszy marsz w pługu czy w wozie.

        Któregoś dnia maja odprowadzałem prof. Eustachiewicza, jak to się teraz często zdarzało, do domu. W drodze zdradził mi, że ks. Ziemski niepochlebnie się o mnie wyraził na konferencji – tylko tyle, więcej profesor nie chciał powiedzieć. Pożegnawszy Eustachiewicza, zamiast na obiad do Konwiktu, poszedłem do wujostwa Wilgockich spytać się, czy przyjmą mnie na stancję. Mieli wielkie mieszkanie, a obaj synowie byli w wojsku. Wuj się chętnie zgodził. Założyłem konia do jednokonki i pojechałem po swoje rzeczy. Wśród kolegów konsternacja – jaki powód? Ziemskiego po prostu zignorowałem, nie powiadomiłem go nawet o opuszczeniu Konwiktu, ani w dniu wyprowadzki, ani później. Obaj udawaliśmy, że się nic nie stało, chociaż na pewno domyślał się, co było powodem, ponieważ działo się to w dniu, w którym mnie obszczekał.

        Kiedy po dwóch dniach znowu odprowadzałem swego ukochanego wychowawcę, zapytał on mnie, co się stało, że opuściłem Konwikt. Przypuszczał, że Ziemski mi wypowiedział mieszkanie. Zwykle żegnaliśmy się pod domem, dziś poprosił mnie do mieszkania – chciał się dowiedzieć szczegółów. Wyjawiłem mu szczerze, od kiedy i od czego zaczęło się nieporozumienie między mną i Ziemskim. 3 maja chór kościelny Harfa urządził wycieczkę do Zacharzewa pod Ostrowem. Jako tenor tego chóru, wziąłem także w niej udział. Najpierw były występy chóru dla miejscowej ludności, następnie gry towarzyskie, a wieczorem tańce we własnym gronie – z kolacją. Do kolacji wódeczka. Pod sam koniec zabawy skusiło mnie coś, by też wypić kieliszek. I stało się, złamałem przysięgę harcerską.

        Następnego dnia zameldowałem o tym Ziemskiemu i oświadczyłem, że z dniem wczorajszym przestałem być harcerzem. Prosił, żeby tego nie czynić, że mi wybaczą, bo to było pod wpływem rozbawionego otoczenia itp. Dla mnie złamanie przysięgi było złamaniem przysięgi, a nie żadnym potknięciem.

        Na zbiórkę już nie poszedłem, drużynę oddałem w ręce Stacha Urbaniaka, zastępowego I zastępu.

        W czasie tego wyznania profesor wyciągnął butelkę koniaku, nalał dwa kieliszki i przeszliśmy na inny temat: jakie wybieram studia. A kiedy mu powiedziałem ze filologię klasyczna, ogromnie się ucieszył. Rozmawialiśmy chyba godzinę, dopiero profesorowa przerwała dyskusję, prosząc na obiad.

        Zbliżał się koniec roku 1921/22. Do matury przystępowały 2 klasy - jedna to idąca normalnym tokiem nauki, w drugiej byli starzy wojacy, którzy przed zaciągnięciem do wojaka mieli ukończoną co najmniej wyższą tercję, kiedy ich wcielono do armii pruskiej, a następnie brali udział w Powstaniu Wielkopolskim, górnośląskim czy w wojnie z bolszewikami.

        Wspomniałem wcześniej, że w klasie pełniłem funkcje totumfackiego wychowawcy. Między innymi czynnościami wypisywałem też świadectwa półroczne i roczne. Stąd wcześniej znałem wyniki, co nie znaczy, że je ujawniałem. Wiedziałem, że mój najserdeczniejszy przyjaciel, Franciszek Barczak, nie uzyskał promocji do klasy VIII (obiektywnie biorąc – nie zasługiwał na nią). Nie mogłem jednak uprzedzić go o tym, chociaż obawiałem się reakcji z jego strony. Umówiliśmy się z profesorem Eustachiewiczem, że nie wręczy mu świadectwa pierwszemu, jak przypada według alfabetu, lecz na samym końcu – po mnie, kiedy już nikogo poza nami nie będzie w klasie. Barczak w swej naiwności nie przewidywał takiego zakończenia. Toteż, kiedy zobaczył na świadectwie klauzulę: niepromowany, zmiął świadectwo i wrzucił do kosza. Eustachiewicz spokojnie wyjął je, wygładził i wręczył mnie, po czym wyszedł. Zostaliśmy sami.

        Co tu robić? Pocieszać? Jak? „Chodź, idziemy na wódkę” – zawyrokował Franek. Sytuacja z miejsca się wyklarowała.

        Poszliśmy do Polonii na obiad – zakrapiany. Krótko po nas na salę wtoczyło się całe towarzystwo maturzystów – weteranów. Już po godzinie lokal rozbrzmiewał piosenką „Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus”, za nią jedna po drugiej piosenki wojskowe, jeszcze jedna butelka, po niej kolejna. Wreszcie kierownik sali zawołał: „Panowie, zamykamy”.

        Wyszliśmy na Rynek i zastanawiamy się, co robić z resztą nocy. Ktoś krzyknął: idziemy do Vierjahres-Teiten, restauracji z dancingiem.

        Maszerujemy ze śpiewem. Śpiąca już ulica Kolejowa budzi się, otwierają się okna, wychylają się główki dziewczyn (wtedy mówiło się panna albo panienka, nigdy dziewczyna, co było określeniem pejoratywnym) i podlotków. Wszyscy wiedzą, że dziś maturzyści obchodzą swoje święto, nikt im nie bierze za złe, że go budzą.

        W lokalu tłok. To koledzy z drugiej klasy maturalnej ze swoimi sympatiami zajęli prawie wszystkie stoliki. Orkiestra gra shimmy, pary tulą się do siebie. Czekamy, aż skończą, by móc przejść do następnej sali. Po chwili wszyscy stanowimy jedną wielką rodzinę – z tym że my z Polonii już na bańce, jesteśmy śmielsi, weselsi i panny lgną do nas. Brać z tej normalnej klasy maturalnej to faktycznie safanduły. Żaden z nich nie uczęszczał na lekcje tańca, prawie wszyscy „zawodowi ministranci”.

        Długo nie trwało, a wszystkie dziewczęta znalazły się na naszej sali. Wodzirejem był wachmistrz ułanów, Antel Linettej z Kujaw, wesoły, dowcipny, przystojny i wysoki blondyn. O godzinie czwartej zamykają lokal.

        Wychodzimy. Mam zaproszenie na ich jutrzejszy komers w tym samym lokalu o godz. 19. Zgadzam się – mam wśród nich kilku serdecznych przyjaciół, zaliczam się również do weteranów, choć jestem trochę młodszy. Udaję się na dworzec, by pierwszym pociągiem pojechać do Antonina, przespać się i przygotować do następnego rautu.

        Po ostatnich dwóch wyczynach i niedzielnym odespaniu zaległości – na dwa miesiące trzeba zmienić fach i ze studenta przepoczwarzyć się w rolnika. W tej chwili odbywają się jeszcze sianokosy, jedno z najprzyjemniejszych zajęć rolnika, zwłaszcza w tych stronach, gdzie zwykle prawie nigdy nie przeszkadzają deszcze. Zapach siana aż odurza.

        Do połowy lipca jest spokój. Jedynie parobcy są zajęci od rana do wieczora obradlaniem ziemniaków. Używam więc sobie konnej jazdy. Czasem wpadnie który z kolegów na ryby. W kanale łączącym jeziora jest mnóstwo ryb, zwłaszcza szczupaków. Mnie wędkarstwo nigdy nie pociągało, jestem zbyt ruchliwy.

        Od rybaków dowiedziałem się, że w kanale jest dużo raków. Zorganizowałem grupkę chłopaków z Ludwikowa, żeby łowili raki, a ja będę je od nich kupował. Od tego czasu raki obok karpi stały się „specialite d’Antonin” w karcie potraw. Byli amatorzy raków i zupy rakowej, którzy zaczęli przyjeżdżać specjalnie na te potrawy. Przynajmniej raz przyczyniłem się do zwiększenia obrotów firmy.

        Szybko zleciały wakacje. Rozpoczął się ostatni rok szkolny. Barczak przeniósł się do Leszna i tam powtarzał VII klasę. Coraz głębiej zacząłem wchodzić w tajniki języka greckiego i literatury greckiej, w język łaciński będący pomostem do skarbnicy starożytnej i średniowiecza, język uczący myśleć logicznie i prosto, urzekający swą przepiękną budową, precyzją, harmonią.

        Gramatyka łacińska jest wtajemniczeniem również dla matematyki i w ogóle dla szkoły ścisłego myślenia. Wszak łacina to klasyczny język wszelkiej definicji, a definicja to ścisłe myślenie. „Disce, puer, latine, ego te faciam mości panie” (ucz się, chłopcze, łaciny, a zrobię cię panem) – powiedział król Stefan Batory uczniowi szkoły w Zamościu. Rozsmakowałem się w klasyce. Kosztem snu i wypoczynku zarywałem noce, by coraz dokładniej i głębiej zrozumieć treść czytanych tekstów.

        Kiedy profesor Eustachiewicz odkrył nam tajniki języka polskiego i ojczystej literatury, coraz wyraźniej widziałem wpływ kultury ateńskiej na polską. To Grekom zawdzięczamy niemal każdy rodzaj literacki: epikę, lirykę, tragedię, komedię, dramat, poezję dydaktyczną, poetykę, biografię, retorykę, idyllę, epigramy. Rzymianie jedynie satyrę uważali za swoją własność.

        Grecy dotarli do istotnych potrzeb i prawd umysłu ludzkiego. Świat zewnętrzny i otoczenie naturalne były dla Greków światem realnym, godnym największej uwagi – zarówno filozofa, jak poety. Wzorem i mistrzem nieprześcignionym przez wieki, do dziś, w jego obserwowaniu i wyrażaniu, stał się Homer. Jan Kochanowski w swoim „In Homerum” tak mówi:

        „Prędzej noc zgasi słońce i z rzeczy przewrotem Noc ciemna oświecona będzie słońcem złotem, Prędzej słodkimi staną się morskie otchłanie, Niż na tym świecie sława Homera zaginie”.

        Współczesny pisarz katolicki, Teodor Parnicki, mówi: „Iliada to najpiękniejsza opowieść, jaka kiedykolwiek wyszła z ust człowieczych... Jeśli za lat dwieście, a może i tysiąc, ludzie, co miłować będą poezję, jeśli będą coś wiedzieć o naszych i Greków poetach, to przede wszystkim o Homerze”.

        Każdy przedmiot, każda rzecz odzyskuje w greckiej poezji cechy indywidualne, sobie właściwą wartość, można by powiedzieć – własne życie i plastyczny kształt. Cechą znamienną, tak dla nauk jak literatury greckiej, jest obiektywizm, chęć bezstronnego oświetlenia i podania faktów.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.