Był stary loch warzywny w ogrodzie, do niego się dostał i nową walkę rozpoczął, jakby w jakiej niedobytej twierdzy. Chował się w lochu dla odpoczynku, a gdy widział, że żołnierze po schodach zaczynają się spuszczać, do góry biegł, szablą ich kaleczył i do odwrotu zmuszał. Rady by jemu tam nie dali, a trzeba było najprędzej go uchwycić, bo książę wojewoda wileński mógł mu przyjść na odsiecz. Ale Żyd, faktor marszałka trybunału, podał sposób, którym go dostali. Kazano wszystkie bety żydowskie poznosić i rzucać w loch, a za nimi szli żołnierze, popychając je przed sobą; coraz więcej betów rzucając, tak go obrzucili, że już ruszać się nie mógł, i dopiero żołnierze go wzięli; w ich ręku będąc, jeszcze jednego z nich zabił uderzeniem pięści w skronie. Ale już nic nie pomogło: związanego zanieśli do sali trybunalskiej, tam mu przeczytano dekret sądu kapturowego, który natychmiast, bez dania mu czasu tłomaczenia, bez słuchania go nawet, trybunał potwierdził. Było to horrendum. W dekrecie same były potwarze; między innymi rzeczami było w nim, że pan Wołodkowicz szablą krucyfiks na stole będący przeciął, a on nie tylko że takiego świętokradztwa się nie dopuścił, ale nawet nie wyjął z pochwy pałasza. A że nahajem wybił pisarza Matusiewicza, tego się nie zapierał, ale to, lubo było przestąpieniem, śmiercią karane być nie mogło, bo jurysdykcja kapturowa, będąc nadzwyczajną, nie do miejsca, ale do osoby więcej przywiązana. I zawsze mógł się tłomaczyć pan Ignacy, że w niebytności sędziego nie uznawał jurysdykcji; za skrzywdzenie więc pisarza grzywny i wieża po sprawiedliwemu, a nic więcej nie powinno go było czekać. Ale tu już nie chodziło o sprawiedliwość, tylko o dogodzenie zemście. Pan Wołodkowicz został zaprowadzony do sądu, wybadany, osądzony, dekretowany i dysponowany na śmierć, a nareszcie rozstrzelany: to wszystko w przeciągu niespełna godziny! Zaraz po dopełnieniu wyroku i trybunał, i książę biskup rozjechali się, i w porę, bo książę wojewoda wileński, dowiedziawszy się, że pan Wołodkowicz puścił się do Nowogródka, zaraz przeczuł jego niebezpieczeństwo i na czele sześciu tysięcy milicji swojej, którą zebrał naprędce, i bandy albeńskiej ruszył za nim i w ośm godzin po rozstrzelaniu przyjaciela stanął przed miastem. Pułk imienia Massalskich próbował rogatków bronić, ale w puch został rozbitym. Tam się dopiero dowiedział książę o nieszczęściu swoim. Bo zawsze później mawiał: „Dwa tylko nieszczęścia prawdziwe w życiu doświadczyłem: pierwsze – podział kraju, drugie – rozstrzelanie Wołodkowicza”. I nigdy nie przestał opłakiwać tej straty.
Otóż w lat około dwudziestu po tym wypadku jako zwykle książę wojewoda obchodził dzień świętego Karola, na który można powiedzieć, że cała Litwa zjeżdżała się do Nieświeża. Książę, wedle swego zwyczaju, siedział w ogromnych sieniach swojego zamku, otoczony sługami i domownikami; przyjmował gości, naprzeciw każdego wychodząc do drzwi, i wznowu siadał w swoje głębokie krzesło, póki dla innego przybywającego nie wstanie. A że każdy gość stał w sieniach z nim razem, póki się wszyscy nie zjadą, można powiedzieć, że cały ranek się przebywał w sieniach, które powoli się napełniały. Otóż razu pewnego wszedł jakiś jegomość, w wieku bliżej starym niż młodym, to jest średnim. Był w kontuszu mundurowym granatowym, z pomarańczowym kołnierzem i takimi obszlegami i czapką, a żupanie białym. Skłonił się nisko przed księciem, jakoby żądając ośmielenia, by mógł za sobą o jakąś łaskę się przemówić. Książę to widząc odezwał się:
– Panie bracie, czego waszeć żądasz?
– Jestem abszytowanym oficjerem wojsk Rzeczypospolitej i życzyłbym sobie w milicji waszej książęcej mości być umieszczonym.
– Gdzie wasze służył?
– W pułku imienia Massalskich. I oto mój abszyt i świadectwo mojej konduity, które śmiem składać waszej książęcej mości.
Książę, rzuciwszy okiem na papiery, raptownie zasępił się i wyrzekł:
– Wołodkowicza rozstrzelali!
Wtem spostrzegliśmy, że starający się o służbę na twarzy okazał nadzwyczajne pomieszanie, a potem przerwał milczenie i śmiałym głosem odezwał się:
– Nie zapieram się, że w Nowogródku wyprowadzałem na śmierć pana Wołodkowicza; ale w tym nie mam sobie nic do wyrzucenia. Jako żołnierz, moja rzecz była słuchać naczelników i dopełniać ich rozkazy, a nie wchodzić w sprawiedliwość ich rozporządzeń. Jeżeli otrzymam służbę waszej książęcej mości, z równą wiernością będę spełniał jej rozkazy, jakem spełniał rozkazy królowi i Rzeczypospolitej.
Na to książę:
– Wołodkowicza rozstrzelali! – i obróciwszy się do swojego sztabs-oficjera deżurnego, którym na ten dzień był pan Tyszkiewicz, później starosta wilatycki, a natenczas podpułkownik milicji księcia: – Każ waćpan, aby natychmiast tu przyszło trzech żołnierzy z mojej warty, z bronią i ostrymi ładunkami: Wołodkowicza rozstrzelali!
Wyszedł natychmiast pan Tyszkiewicz, a my w największym podziwieniu czekamy, co z tego będzie. Oficjer o służbę starający się stał jak skamieniały i blady gdyby trup. Ponure milczenie panowało, przerywane tylko słowami: „Wołodkowicza rozstrzelali”, które to słowa książę co chwil kilka powtarzał coraz w mocniejszym poruszeniu. Nadeszli żołnierze. Książę zakomenderował:
– Nabij broń!
My na siebie ze strachem spoglądali. Nikt z nas odezwać się nie śmiał; a tu widocznie gotował się kryminał, który nie mógł nas wszystkich nie gorszyć, bo lubośmy z duszą i z sercem byli poświęceni księciu, byliśmy szlachtą polską, i żaden z nas nie był rad być świadkiem, jak się depcze prawa Rzeczypospolitej.
– Wołodkowicza rozstrzelali! – odezwał się książę. – Weźcie serce z papieru czerwonego i przyszpilcie go! – Oficer od warty przyskoczył do oficera abszytowanego imienia Massalskich i zabierał się jemu serce przyłożyć. A książę: – Gdzie to serce kładziesz? Nie tu, ale przyłóż go waść temu jeleniowi, co jest na tym kobiercu.
Trzeba wiedzieć, że cała ściana sieni była zakrytą ogromnym kobiercem gobelinem, wyrażającym polowanie na jelenia. Oficjer więc serce wyżej łopatki jeleniowi przyspilił, książę zakomenderował: „Ognia!” – i trzy kule przybiły serce. Potem wstał z wypogodzonym obliczem, prosząc nas z sobą na pokoje.
Massalczyk stajał jak śnieg majowy, ani się można było dowiedzieć, gdzie się on podział. A my z księciem cały dzień wesoło przepędzili, ani on, ani żaden z nas nie wspominając o tym zdarzeniu, co nam był tyle strachu nabawił.
PAN BOROWSKI
Pisałem o bandzie albeńskiej, a przyszło mnie na myśl, że może już nikt dziś nie wie, co znaczyła ta banda, do której tak się starano należeć i co miano sobie za bardzo wielki zaszczyt być jej członkiem. Książę Karol Radziwiłł będąc miecznikiem litewskim ją utworzył w Albie, ogrodzie i domie wiejskim pod Nieświeżem, a jej przepisy, trafiając w myśl księcia, ułożył pan Piszczało, jego niegdyś nauczyciel. Patenta podpisywał książę, jako naczelnik towarzystwa, którego kanclerzem był pan Ignacy Wołodkowicz do śmierci, a sekretarzem pan Michał Rejten. Każdy członek w listach podpisywał się: „Radziwiłłowski przyjaciel”, a książę go nazywał „panie kochanku”; a że z nimi zawsze obcował, to nazywanie „panie kochanku” zamieniło się u niego w przysłowie, że je co momentu powtarzał. Mundur był barwy Radziwiłłowskiej: kontusz słomianego koloru, żupan błękitny, pas, umyślnie na to w Słucku robiony, srebrny, w orły czarne z trąbkami, szpinka z emalii błękitnej, na której z brylancików była cyfra z trzech liter: K. X. R. I w tym mundurze trzeba było chodzić zawsze w Nieświeżu; a gdyby kto, nie mając na to patentu, ważył się ten mundur gdziekolwiek wdziać na siebie, był pewny, że zostanie przymuszony go zrzucić. I tak pan Skirmunt, co był u księcia ekonomem generalnym w Birżach, nie będąc do tego upoważnionym, ale zaufany w to, iż służył w skarbie książęcym, pokazał się raz w tym mundurze u pana Burby, cześnika rosieńskiego a rządcy ekonomii królewskiej w Szawlach, na balu.
Ale na swoje nieszczęście znalazł tam dwóch prawdziwych albeńczyków: pana Bonifacego Sołohuba, koniuszego nowogródzkiego, i pana Jana Wierzejskiego, regenta sądów zadwornych. Ci na niego napadli, mundur z niego zdarli i jeszcze wyszturchali, chociaż to było w uczciwym domu.
Pan Skirmunt o to się żalił księciu, ale książę nie tylko że przyznał słuszność panu Sołohubowi i Wierzejskiemu, ale nawet oddalił pana Skirmunta, bo sam ściśle przestrzegał ustaw zgromadzenia, którego był stwórcą.
Żeby być przypuszczonym do tego grona, trzeba było być: szlachcicem karmazynowym, osiadłego obywatela synem, w kordy, w dosiadywaniu koni najdzikszych, w sztuce łowieckiej doświadczonym i niepospolitej odwagi. A książę nie mógł nikogo patentować, tylko za wstawieniem się dwóch [trzecich] części całego towarzystwa. Ich obowiązki były: na każde wezwanie księcia stawić się konno w całym rynsztunku i iść z nim, gdzie mu się podoba, a nie zważając na nijakie niebezpieczeństwo, w każdym wypadku łba nadstawiać za honor Najświętszej Panny, księcia wojewody, swój własny i każdego z członków towarzystwa.