Napastowana wdowa, zaufana w świętość swojej sprawy, a więcej jeszcze w świetle i przyjaźni pana Chamca, czeka wyroku, co jej spokojność ma powrócić. Ziemstwo nakazuje stronom zaprzysiąc komportacją dokumentów. Pan Abramowicz, jako plenipotent, przysięga, bo tak i W. Kurdwanowskiego sumienie ruszyło i nie chciał być na sprawie. Jakoż i pan Chamiec zaprzysiągł także komportacją dokumentów, będących w jego ręku, z których zniszczył to właśnie, co stanowiło cały interes jego pryncypałki. A tak sąd ziemski, do którego dobrze panu Kurdwanowskiemu forytował pisarz Chojecki, a który na koniec może i sumiennie osądził, bo taki się sądzi z dokumentów, a nie z własnej wiadomości, przysądził wioskę panu Kurdwanowskiemu z kalkulacją od lat kilkudziesiąt, tak że majętna wdowa została tym dekretem bez kawałka chleba z trzema małymi dziatkami. Apelowała ona do trybunału, który potwierdził wyrok sądu ziemskiego. Ale że w Koronie dwa dekreta trybunalskie conformiter zapadłe stanowią dopiero konwikcję, wtedy kiedyśmy byli w Lublinie, ta sprawa była na stole. Spieszył na nią pan Kurdwanowski w dobrej nadziei, bo wsparty dekretem ziemskim i jednym trybunalskim. Miał wielu deputatów za sobą i czym ich nabywać; a sumienie swoje zupełnie już był zwyciężył.
Jadąc więc do Lublina, gdy nocleg mu wypadał w Piaskach, zmęczony podróżą, spać się kładnie; marzy mu się we śnie, ale tak wyraźnie, jakby to się działo na jawie, że on wchodzi do sali trybunalskiej. I tam widzi miejsca marszałka i deputatów zajęte, ale przez osoby jemu nieznajome. Marszałek ogłasza, iż agitować się będzie regestr taktowy, i każe czytać wokandę. Pierwszy wpis wypada pana Chamca.
Jakież zdziwienie pana Kurdwanowskiego słysząc wprowadzenie jego sprawy ze wszystkimi okolicznościami jego zaprzedajności i wydania oryginalnych dokumentów na zgubę jego pryncypałki! Po wysłuchaniu tej sprawy w kilku słowach ogłasza marszałek dekret skazujący na śmierć pana Chamca; a po przeczytaniu onego każe wprowadzić sprawę następnego wpisu. Wprowadzają sprawę pisarza Chojeckiego. Słyszy Kurdwanowski (choć we śnie, ale silnie przerażony), jak instygator dowodzi, że pisarz wziął tysiąc czerwonych złotych, które mu W. Kurdwanowski sam wręczył, jak pofałszował akta itd., a marszałek wznowu ogłasza równej krótkości dekret, którym i pisarza Chojeckiego na śmierć wskazuje.
Czeka więc Kurdwanowski, co tu dalej będzie; aż słyszy z kolei, iż czyta regent dwa następne wpisy: urodzonego Abramowicza i W. Kurdwanowskiego. Marszałek obydwa wpisy każe połączyć i wprowadzać sprawę. Tu słyszy W. Kurdwanowski instygatora tłomaczącego całą rzecz i dowodzącego z wymową najgromliwniejszą, ale tak, że aż mrowie po nim przechodzą, że trybunał, skazawszy na śmierć pisarza Chojeckiego i adwokata Chamca, nie może mniejszej kary naznaczyć Abramowiczowi, który był główną sprężyną całej tej zbrodniczej tajemnicy, a cóż dopiero W. Kurdwanowski, który pieniędzmi swoimi jako szatan tych wszystkich nikczemników skusiwszy, przywiódł ich do najszkaradniejszego występku – on, co z starożytnego na Podlasiu rodu, powinien by przykładem wszystkich do cnoty zachęcać, związał się z przekrztami i ludźmi podejrzanego szlachectwa, aby biedną wdowę, ale prawdziwą szlachciankę, zgubić.
Jakaż byłaby sprawiedliwość najjaśniejszego trybunału, gdyby takowa czynność płazem poszła po panu Kurdwanowskim i żeby ten, co największą korzyść otrzymał ze zbrodni, był jeden wolny od kary! Po skończonym indukcie marszałek nie czekając repliki – ba, po prawdzie powiedziawszy, nie było co replikować – odezwał się tymi słowy: „Ogłoszenie wyroku w sprawie urodzonych Kurdwanowskiego i Abramowicza odkładam do Wielkiej Nocy” – i silnie laską stuknął, a pan Kurdwanowski się przebudził. Uczuł się być zmęczonym tak dziwnym snem i w wielkiej niespokojności siadł w pojazd. Ale jak zaczął w umyśle jego diabeł przeciw Panu Bogu patronować i wmawiać mu, że sen mara, że o tym myślał, więc coś mu się i przyśniło, ale że już raz zacząwszy, ambicja każe skończyć, że prawność jest gatunkiem wojny, w której wszelki fortel uchodzi, byle zwyciężyć, że kto przekupuje, za łeb nie bierze – więc ci, co przedali sumienie, niech o sobie myślą; a on tak dalece nie wykroczył, że nawet nie on, ale jego umocowany zaprzysięgał fałszywie komportacją, więc już w tym może sobie sprawiedliwość oddać, że okazał się dość sumiennym, a na koniec kiedyś, jak przyjdą lepsze czasy, to znajdzie sposób panią Glinkowe wynagrodzić... I tak do Lublina przyjechał nieco uspokojony, a przyjechawszy zaczął koło swej sprawy chodzić i popierać ją na sucho i na mokro. Aż tu przychodzi do niego sztafeta z doniesieniem, że pan Chamiec, wioząc pana pisarza Chojeckiego na jakieś kondescensje, most pod nimi się zawalił i że Chamca wyciągnęli spod mostu bez duszy, a pan Chojecki we dwie godzin skonał. Dopiero tak się przeraził pan Kurdwanowski, że pierwszy raz w życiu okazał się skłonnym do zgody. Nie tylko z całego procederu zakwitował panią Glinkową, ale z najsumienniejszą skrupulatnością wynagrodził jej wszystkie wydatki i szkody, jakie poniosła z jego powodu, i klęcząc w obliczu wszystkich prosił ją, by mu odpuściła, opowiadając publicznie sen, który Pan Bóg łaskawy mu posłał i który w części już się ziścił – co mu wielką zjednało sławę; bo przyznanie się do winy, skrucha i zadośćuczynienie są rzeczy nadludzkie i tylko ulubieniec Boży może ich uzupełnić.
Tak i trybunał, i pany, i my, szlachta, wielceśmy się z postępku pana Kurdwanowskiego zbudowali i pewnie ten dowód nowy wielkich a tajemnych rozrządzeń Bożych dla nikogo straconym nie został. Odtąd pan Kurdwanowski zupełnie odmienił prowadzenie swoje: wszelkiego pieniactwa poprzestał i wiódł życie prawdziwie chrześcijańskie. A te słowa we śnie usłyszane: „Odkładam wyrok Kurdwanowskiego do Wielkiej Nocy”, zawsze tkwiły w nim i zawsze cały post gotował się na śmierć, rachując się ściśle z swoim sumieniem, bo zawsze się spodziewał śmierci w czasie tych świąt. Jakom się dowiedział później, umarł w podeszłym wieku, bo już i natenczas, kiedym go widział w Lublinie, nie był młody, ale umarł w sam dzień Zmartwychwstania Pańskiego, jako mu było objawione, i śmierć jego była do zazdrości, bo można powiedzieć, że się do niej lat blisko trzydziestu gotował.
SICZ ZAPOROSKA
Chociaż urodziłem się Litwinem, ziemianinem nowogródzkim, co poczytuję dla siebie największym zaszczytem, a wzdłuż i wszerz kilkakrotnie całą Polskę przebiegłem, nie mogę nie przyznać, że Krasna Ruś jest najpiękniejszą naszą dzierżawą. Tam bez pracy prawie ziemia obdarza rolnika niezliczonym plonem, bydło tuczy się bez dozoru, najpiękniejsze konie i niezliczone trzody owiec okrywają pastwiska, a śpiewy wieśniaków i uroda wieśniaczek świadczą błogość ich życia.
Słyszałem, że od czasu zaboru ogromne majątki naszych dawnych panów jak poszły w rozdrób między przychodniami różnego kalibru, którzy najczęściej groszem kradzionym te dziedzictwa ponabywali, namnożyło się podpanków, których nie-ludzkość do smutniejszego stanu przyprowadziła włościan niż gdzie indziej niewdzięczność roli. Wszystko to być może, ale mówię tylko o tym, co było za dawnych czasów i na com patrzał.
Pierwszy raz Krasną Ruś poznałem w r. 1763, ale to nie był czas spostrzeżenia robić nad jej pięknością, bo wtedy gdy po porażce naszej przez Podgoryczanina, ze szczątkami konfederacji litewskiej szybkim pochodem i ledwo nie co dzień bijąc się, przebiegliśmy cały ten ogromny kraj, aby najprędzej dostać się na Wołoszczyznę, cośmy i dokazali, pomimo największych przeszkód, wytrwaniem i walecznością naszą, a za szczęściem i przytomnością naszego wodza, JO. księcia Radziwiłła, wojewody wileńskiego. Patrzałem, jak on ciągle na koniu, zawsze się znajdywał tam, gdzie było największe niebezpieczeństwo, i jak w najsmutniejszych przygodach żadną chmurką nie oziębiał naszych nadziei.
Byłem świadkiem, jak pod Sawińcami, już blisko Dniestru, którego przejście było kresem naszych życzeń, kurtka jego kilkakrotnie była przeszyta wystrzałami karabinowymi, a kula armatnia padła o kilka kroków od niego, potem podniosła się i wznowu przed koniem upadła, którą to kulę, ważącą dwanaście funtów, kazał podnieść, a później takowej wagi z szczerego srebra odlać i ofiarował ją Najświętszej Pannie boruńskiej, gdzie ją widziano zawieszoną przed jej obrazem, nim w czasie rewolucji Moskale ją zabrali, zrabowawszy kościół boruński.
Ale w kilka lat potem, już w początkach konfederacji barskiej, JW. Ogiński, wojewoda Witebski, wysłał pana Azulewicza – z Tatarów, ale obywatela zacnie urodzonego, który potem był pułkownikiem lekkiego pułku w wojsku Rzeczypospolitej i ze mną sąsiadował aż do śmierci, która niedawno nastąpiła – otóż z rozporządzenia Generalności JW. Ogiński wysłał go do Islam Giraja, chana krymskiego, aby przy nim prowadził interesa konfederacji, do niej się ciągle zgłaszając i o każdej rzeczy jej donosząc.