Gdy my się zastanawiali nad tak dziwnym wypadkiem, usłyszeliśmy woźnych na rozmaite tony powtarzających:
„Mości panowie, ustąpcie się, ustąpcie się! JW. sandomierski idzie!” – A potem wznowu: „Ustąpcie się, ustąpcie się! JW. chełmski idzie!”. I tak ciągle, coraz innego jaśnie wielmożnego mianując. My czym prędzej z izby wróciliśmy do sali ustępczej i tam między dwoma liniami palestry i pacjentów, poprzedzani przez woźnych, szli poważni deputaci do sali trybunalskiej, lekkim skinieniem głowy odpłacając ukłony, prawie ziemi dotykające, licznych pacjentów. Aż huk bębnów i gęste wystrzały oznajmiły przybycie JW. marszałka. Tu woźniowie wszyscy odezwali się razem:
– Mości panowie, uciszcie się, uciszcie się! JW. marszałek najjaśniejszego trybunału idzie.
I prawda, że w tak licznym zgromadzeniu takie milczenie towarzyszyło przybyciu marszałka, że muchę słyszeć by można. Prawy i lewy szereg, między którymi przechodził, pochylił się niziuteńko i aż dopiero, kiedy już był o kilka kroków naprzód, jeden łeb po drugim się podnosił, a tak regularnie, jakby za pociągnięciem sznurka. Za marszałkiem kilku magnatów przybyło i między nimi JO. książę wojewoda wileński z JO. marszałkiem wielkim koronnym szli razem, po przyjacielsku rozmawiając, chociaż się prawowali; ale wzajemnie bardzo siebie szacowali, ile że, pomimo kilkokrotnych krwi związków, JW. Rzewuski, hetman polny koronny, a księcia wojewody szwagier, miał wkrótce w dożywotniej parze łączyć się z księżniczką Konstancją, córką księcia marszałka, panią, która chociaż młodziuchna, nie wiadomo, czym więcej zachwycała, czy uderzającą pięknością, czyli światłem, któremu nie tylko matrony, ale najpierwsi w narodzie mężowie nie zawsze zdołali sprostać, a która lubo za granicą wychowana, tak pięknie mówiła naszym językiem i tak była obeznaną z prawami naszymi, że nieraz dostojny ojciec jej rady zasięgał, chociaż był ministrem, jakich od dawna w Polsce nie było. I przywiózł ją był z sobą do Lublina.
JW. marszałek trybunału zaprosił księcia marszałka wielkiego koronnego, księcia wojewody i innych senatorów znajdujących się za kratą, by raczyli wziąć miejsca w izbie trybunalskiej, a woźniowie im krzesła przynieśli. Bo ministrów i senatorów nawet w czasie ustępu nie wypraszano, jeno oni sami przez delikatność wychodzili. Trybunał zasiadłszy, prezydent zaintonował Veni Creator, a deputaci duchowni i niektórzy świeccy wtórowali, jako wielu z palestry i pacjentów, że po całym rynku słychać było głosy. Po odśpiewaniu hymnu JW. marszałek, uderzywszy laską, dał rozkaz woźnemu, aby ogłosić gotowość sesji, a ten, stanąwszy na progu ustępczej sali, tubalnym głosem wykrzyknął:
– Mości panowie! Najjaśniejszy trybunał przywołuje was do atentowania i słuchania spraw. Dziś agitować się będzie regestr ordynaryjny. Kolej przypada na województwo krakowskie. Mości panowie, gotujcie się!
Regent trybunalski głośno przeczytał wokandę, a sprawa JW. margrabi Wielopolskiego, marszałka nadwornego koronnego, powodu, z W. Dembińskim, chorążym krakowskim, odwodem, o awulsa z margrabstwa pińczowskiego wprowadzoną została. Pan Koźmian stawał od strony powodowej, a pan Plichta bronił W. Dembińskiego. To ale były indukta! Ani Cycero, ani Demostenes lepiej by w podobnej sprawie nie mówili od tych dwóch mecenasów.
Było jeszcze kilka innych spraw na tej sesji, bo JW. marszałek bardzo był czynnym i co sesji kilka dekretów ogłaszał.
A co to była za okazałość! Deputaci duchowni w rokietach koronkowych, deputaci [świeccy] w mundurach swoich województw, a palestra cała w mundurze lubelskim: kontusze pąsowe, zielone obszlegi i kołnierze, białe żupany. Taki to mundur dnia tego nosił nasz książę, jako obywatel tego województwa, w którym posiadał hrabstwo woszczatyńskie, także po Iliniczach, a na którym pozwy od sukcesorów Tarłowskich były kładzione.
A po sieniach hajduki, pajuki, węgrzynki, a strzelce, a laufry; a na rynku karety, kolasy, a konie, nawet papież nie powstydziłby się nimi jeździć; a złoto wszędzie kapało. Na trybunale to szlachcic poznawał wielkość swojego narodu. To kiedy my, dworzanie księcia wojewody wileńskiego, po sesji wracali do stancji, a przechodziliśmy popod sklepami, gdzie Niemcy i Francuzi towarami zagranicznymi handlują i wzbogacają się naszym groszem, to my na nich z litością spoglądali i każdy z nas pomyśli! sobie: „Nie zazdrościmy wam, że u was każdy w kamienicy mieszka, jak mówicie, i że u was łatwo o figielki stalowe i kościane. Co by wam było z waszego rozumu bez naszych pieniędzy! Aniście mieli, ani mieć będziecie tego, co my mamy. Gdzie się jaki nasz pan pokaże, to ani się opędzić od Francuzów, Włochów i Niemców; a taki nikt z nas do waszych panów nie lezie, chociaż chwalicie się, że u was wszystko porządniej niż w Polszcze”.
Tego dnia był obiad u JW. prezydenta, gdzie był nasz książę i jego JO. antagonista; i tam się robił początek zgody między nimi. A ksiądz Bykowski, deputat kapituły łuckiej, a który dzierżął z kolacji księcia wojewody infułę ołycką, wielmożnego Radziszewskiego i nas wszystkich, dworzan księcia, zaprosił do siebie, gdzie było kilku deputatów i mecenasów. A ciągle słyszeliśmy harmaty, bijące na wiwat tym, których zdrowia spełniali u JW. prezydenta.
Tego wieczora poszliśmy na teatr i przyznam się, że na nim trochęm się zniecierpliwił. Bo człowiek był rad o sztuce granej dowiedzieć się i na koniec za to zapłacił, ale co zacznę słuchać, to koło mnie taki hałas, że ani sposobu trafić, o co rzecz. A jak pokaże się wyżej nas czy marszałek, czy deputat, czy jakiego deputata żona, to jak zaczną krzyczyć z dołu wiwat, a niektórzy każą wina przynieść i nakrzyczą na komediantów, aby przerwali granie, póki nie skończą zdrowia. A tak nawrzeszczawszy wiwatów i przez może dwadzieścia rąk kielich obszedłszy, dopiero komediantom pozwolą dalej grać, póki im na nowo nie przerwą. Dość że tym sposobem sztuka się ledwo o jedenastej skończyła; a tyłem o niej wiedział powracając z teatru, jakbym nigdy ze stancji nie wychodził. Postanowiłem sobie, póki będę w Lublinie, na teatr nie chodzić, aby więcej czterech złotych we wodę nie rzucać.
Niedługośmy bawili jeszcze w Lublinie, bo jak przyjechał JO. brat księcia marszałka koronnego, książę kasztelan krakowski, i JW. hetman polny koronny, to sprawa, co od dwóchset lat trwała, w kilku godzinach się skończyła. Książę wojewoda wileński odstąpił na rzecz książąt Lubomirskich wszystkich praw, jakie miał wspólnie z nimi do sukcesji po Szydłowieckich, a książęta zakwitowali jego z posagu JW. wojewodziny Iliniczowej, o którego zwrot pretendowali. Komplanacją sam JW. marszałek trybunału swoją ręką napisał, a strony ją podpisawszy osobiście przyznały. Ekstrakty z niej księciu wojewodzie wileńskiemu przynieśli prawnicy książąt Lubomirskich, którym książę rozdał do tysiąca czerwonych złotych; a W. Radziszewski, ekstraktem tę komplanacją wyjąwszy, z nami zaniósł ją książętom Lubomirskim, co była dla mnie wielka radość, bom jeszcze nigdy z bliska nie oglądał żadnego kasztelana krakowskiego, który z urzędu jest princeps senatus [pierwszy z senatu] obojga narodów. Co wtedy dostał wielmożny Radziszewski i inni, w tom nie wchodził; wiem tylko, że W. Usarzewski, marszałek dworu księcia marszałka wielkiego koronnego, wręczył mnie z rozkazu swojego pana tabakierkę papierową, ale ciężką, bo w niej było pięćdziesiąt czerwonych złotych, z których tego dnia użyłem dwadzieścia cztery na kupienie u Jokisza, Węgra, antałka maślaczu, bo mi się tegoż samego roku dziewczyna urodziła. Otóż ten antał wyprawiłem z transportem mojego pana do Litwy. A tak się dostał do Doktorowicz, gdzie sobie cicho leżał w piwnicy, że o nim nikt nie wiedział, pokąd na weselu tejże córki łaskawi przyjaciele wraz ze mną go nie wypróżnili.
W czasie naszego pobytu w Lublinie cudowny wypadek zdarzył się. W. Kurdwanowski, możny obywatel, a który rej wodził partii tego hetmana Branickiego, co potem zaniósł ojczyznę tam, skąd wziął żonę, był wielkim pieniaką i ani w Żytomierzu, ani w Włodzimierzu, gdzie były jego dobra, nie było kadencji bez kilkunastu jego wpisów; toż i w trybunale. Plenipotenci hetmana wielkiego koronnego jego spraw atentowali. Plecy miał mocne za sobą: biada szlachcicowi, co z nim sąsiadował! A taki był uparty, że w życiu nigdy się z nikim nie zgodził, ale zawsze pieniał się do upadłego. Otóż była wdowa mająca wioseczkę niewielką prawie w środku dóbr jego leżącą, a którą bardzo życzył nabyć W. Kurdwanowski i kilkakrotnie o to do niej się zgłaszał. Ale ta wdowa, nazwiskiem Glinkowa, wyraźnie zbyć nie chciała swojego majątku, lubo jego wartość pewnie o wiele nie dochodziła kwoty za niego ofiarowanej.