Linia frontu biegnie teraz od Antonina poprzez Scharlottenhuette (Szklarka Myślniewska) – Dąbrowę – Kobylogórę – Pirzynów – Przybyszów – Rogaszyce Królewskie – Tokarzew – do Doruchowa. Linia frontu niemieckiego biegła wzdłuż granicy ze Śląskiem. Przedpole obu linii było wolne, stanowiło stały teren utarczek i walk patroli.
Pierwsze miesiące były względnie spokojne na naszym odcinku. Wprawdzie dowódca tego odcinka planował oskrzydlające uderzenie, które miało zmusić nieprzyjaciela do opuszczenia Kępna, ale Niemcy dowiedzieli się o tym i ściągnęli silne posiłki artyleryjskie i uzbrojeni po zęby czekali na nasz atak. Kpt. Thiel, który miał w sztabie niemieckim tego odcinka swoją wtyczkę, feldfebla Klukowskiego, Ślązaka, musiał atak odwołać. Jedna i druga strona stała nadal z bronią u nogi, nie ryzykując natarcia. Mała aktywność Niemców wynikała też z ich sytuacji wewnętrznej – walki z własnymi siłami postępowymi i rewolucyjnymi – żołnierz był zdemoralizowany i nie chciał po prostu dłużej gnić w okopach czy rowach strzeleckich, gdzie go zjadały głód i wszy. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności dla całego zaboru pruskiego, dla naszego zrywu powstańczego.
Po zdławieniu jednak u siebie rewolucji i przeprowadzeniu wyborów do Zgromadzenia Narodowego, rząd niemiecki uzyskał znowu zespolenie wysiłków do walki z ruchem wyzwoleńczym ludu wielkopolskiego. Przerzucono teraz dwa korpusy armijne z zachodu na wschód Rzeszy. Udało się Niemcom skoncentrować na poszczególnych odcinkach frontu znaczną liczbę wojsk regularnych – dotychczas granic wschodnich broniła straż graniczna Grenzschutz.
Rozpoczęły się teraz zacięte walki. Po jednej stronie kompanie i pułki zaprawione w bojach, wyposażone we wszelkiego rodzaju broń: karabiny maszynowe, artylerię, lotnictwo, kawalerię, po drugiej stronie zbieranina ochotników z karabinem ręcznym i bagnetem, nierzadko z kosą i widłami, niewyszkolonych wojskowo, a jeszcze mniej bojowo. Nasze braki wyrównywaliśmy wielką odwagą, brawurą, chęcią walki i wolą zwycięstwa, czego brakowało Niemcom. Nas nikt nie musiał pędzić do ataku, ich pchali siłą oficerowie i podoficerowie. Kilkakrotne próby przerwania naszego frontu – mimo znacznych różnic liczbowych i jakościowych – nie przynosiły Niemcom trwałych rezultatów, chociaż niektóre miejscowości, jak Kobylogóra, Bralin, Zmyślona Parzynowska, Rzetnia, przechodziły kilkakroć z rąk do rąk. Naszą przewagą była zawsze walka na bagnety, czego Niemcy się okropnie bali, a nasze Kaczmarki właśnie w tym celowali.
Nie należy przypuszczać, że nasze powodzenia były bez strat, przeciwnie – były zawsze większe niż po stronie nieprzyjaciela. I nie mogło w tych warunkach być inaczej. Każdy taki atak czy kontratak wyrywał z szeregów kogoś, przeważnie rannych, rzadziej zabitych.
Straty wyrównywało doświadczenie zdobywane w walkach. Straty w naszym batalionie wyniosły ponad 20 proc, tj. ponad 200 ludzi, z tego 69 128 zabitych i 173 rannych. W mojej drużynie było zabitych 5, rannych 2, wszyscy podczas trzeciego szturmu na Kobylogórę.
Jak już podałem, 16 lutego 1919 r. zawarto rozejm w Trewirze między Koalicją a Niemcami, ale dopiero 28 czerwca sygnatariusze podpisali traktat wersalski, który ustalał między innymi również granice między Polską i Niemcami, jednak nabierał mocy obowiązującej dla wszystkich sygnatariuszy dopiero po jego ratyfikacji przez 5 głównych mocarstw, co znowu nastąpiło dopiero 10 stycznia 1920 r. – data wejścia w życie traktatu wersalskiego.
W ulewną noc z 16 na 17 stycznia 1920 roku oddziały w podniosłych nastrojach zajmują swoje stanowiska. Rankiem 17 stycznia mamy ławą ruszyć do Kępna i dalej, by zająć wytknięte traktatem miejscowości po drugiej stronie frontu. W ostatniej chwili odwołano rozkaz – mamy pozostać na starych stanowiskach. Niemcy nie wycofali się bowiem ze wszystkich miejscowości. W bramy Kępna nie wkroczyli ci, którzy krwawili na ziemi kępińskiej, którzy za cel swych poświęceń wybrali wywalczenie swymi bagnetami wolności Kępna, a zadanie to przypadło 11. pułkowi Strzelców Wielkopolskich, na czele którego postawiono jednak naszego dowódcę, kapitana Thiela.
W połowie lutego wyszedł rozkaz Głównego Dowództwa Wojsk Polskich nakazujący zwolnienie z wojska wszystkich studentów i uczniów szkół. Nas zwolniono już 16 lutego, w przeddzień rocznicy wyruszenia ze Szczypiorna na front. Staliśmy wtedy naszym plutonem pod Kobylogórą, którą Niemcy opuścili poprzedniego dnia.
Po zdaniu uzbrojenia i odebraniu kilku marek ostatniego żołdu i pożegnaniu się z pozostającymi w służbie wojskowej – było nas trzech z ostrowskiego gimnazjum: Władek Michałowicz z tej samej klasy co ja i Wojtek Wielebiński, starszy od nas o dwa lata, stały repetent, z klasy niższej – udaliśmy się na probostwo, gdzie od wczoraj miał kwaterę nasz dowódca kompanii, wychowanek naszego gimnazjum, tetezetowiec, o trzy klasy starszy od nas, mój kuzyn, porucznik Ignacy Madaliński. Zastaliśmy go w towarzystwie proboszcza ks. dr. Kąkolewskiego, który dopiero wczoraj tu przybył, by objąć parafię. Na stole stała butelczyna, a na zakąskę była sucha kiełbasa, której uciekający wraz z wojskiem niemiecki proboszcz nie zdążył zabrać. Obaj byli już pod muchą i koniecznie namawiali nas, byśmy się przysiedli do tej libacji. Wielkie było zdziwienie proboszcza, że nie pijemy alkoholu – byliśmy z Michałowiczem harcerzami i dotychczas nie złamaliśmy przysięgi. Przy pożegnaniu proboszcz taką zalecił nam maksymę życiową: „Des Lebens Sonnen! Schein ist trinken und froehlich sein” – wino i śpiew są promieniami naszego życia.
Noc spędziliśmy na dworcu w Ostrzeszowie, czekając na pociąg do Ostrowa. W drodze zastanawiamy się, co też teraz z nami zrobią w gimnazjum – czy każą nam powtarzać klasę, czy zaliczą nam rok, a może każą zdawać egzamin. Krótko przed dziewiątą byliśmy w Ostrowie. Ogoliwszy się u Finkego, pierwsze kroki skierowałem do gimnazjum, by zasięgnąć języka. Pedel poinformował mnie, że jest już nowy dyrektor Polak, który w tej chwili jest u siebie w gabinecie. Poprosiłem pedla, by się spytał dyrektora, czy nie zechciałby mnie przyjąć – wracam z frontu do domu i zamierzam wrócić do szkoły. Dyrektor mnie przyjął, zanotował sobie przebieg nauki i kazał mi odpocząć kilka dni, a w najbliższy poniedziałek zgłosić się przed godziną ósmą. Zaczekałem jeszcze na dzwonek, by w przerwie spotkać się z kolegami, przede wszystkim z Goetzem i Barczakiem.
Dochodziła godzina 13. Poszedłem do Polonii na obiad. Już trzynaście miesięcy nie widziałem nakrytego stołu i kelnera we fraku. Usiadłem przy oknie i obserwuję rynek. W pewnej chwili jedzie wóz z mąką. Przypomnieli mi się państwo Krauskopfowie. Przecież oni mają powozik i na pewno mnie każą podrzucić do Rososzycy – przeszedłem cały Ostrów i nigdzie do tej pory nie zauważyłem żadnej furmanki z Rososzycy ani okolicy. Nie myliłem się. Przyjęli mnie serdecznie, jak zawsze, i po podwieczorku stary Karol swoim łysym ze starości gniadym zawiózł mnie do domu.
Gdy Matka zobaczyła mój tobołek w rękach Idziego, zapytała, czy nie przywiozłem z frontu wszy. Zapewniłem, że jestem czysty i przez cały czas wojaczki nie przytrafiła mi się żadna wesz.
W czasie, gdy Matka przygotowywała kolację, a Jagusia kąpiel, Ojciec wprowadzał mnie w arkana obecnej sytuacji wojennej i politycznej, o której niewielkie miałem pojęcie. Kiedy Ojcu powiedziałem o poniedziałkowym powrocie na ławę szkolną, uśmiechnął się i rzekł: „A ja sądzę, że niedługo znowu włożysz mundur, teraz już nie jako ochotnik, a jako poborowy. Mamy obecnie nie jednego, a kilku wrogów u naszych granic: od zachodu wciąż jeszcze Niemcy, od północy Litwa i Niemcy, od wschodu Rosja i Niemcy, od południa Rosja i Ukraina. Te dwa ostatnie państwa też są naszymi wrogami. Nie wiadomo, jak pobiegnie granica z nimi. Sytuacja jest nie tylko skomplikowana, ale przede wszystkim bardzo groźna. Czy zdołamy się obronić? Przerwała rozmowę Kasia, prosząc do stołu.
Podczas kolacji dowiedziałem się, że mój przyjaciel i nauczyciel Szczepan Karolak poległ wraz z swoim dowódcą 1. szwadronu 17. pułku ułanów, Stanisławem ks. Radziwiłłem, na froncie ukraińskim. Szczepan dosłużył się stopnia kaprala. Matka, zauważywszy, że „dzielnemu wojakowi” kleją się oczy, wydała komendę: „Wykąpać się i spać”.
Gdy się obudziłem, wskazówki wskazywały wiele minut po dziesiątej. Długo jeszcze leżałem, rozmyślając nad swoim losem i losem kraju. Wrócić do szkoły i przestać być dorosłym? Dziwne mi się to wydawało. Nie umiałem sobie wyobrazić siebie jako ucznia siedzącego w ławce i podnoszącego palec. Jeszcze wczoraj byłem dowódcą drużyny, nie raz dowodziłem w natarciu, otrzymywałem zadania bojowe albo nie, sam musiałem decydować, jak z konkretnego płożenia wybrnąć. Odpowiadałem nie tylko za swoją l drużynę, ale i za życie jednego czy dwu plutonów, dla których moje ckm-y stanowiły wsparcie ogniowe i osobiste bezpieczeństwo. Wydoroślałem na froncie i byłem o kilka lat starszy, niż to wynikało z metryki urodzenia. A teraz mam się o te lata cofnąć?
Przerwała moje rozmyślania Matka, która uchyliwszy drzwi i zauważywszy, że już nie śpię, weszła do pokoju i usiadła na krawędzi łóżka. Objęła za szyję i długo w milczeniu tak pozostała, a matczyne łzy zwilżały mój policzek. Nie przemówiliśmy do siebie żadnego słowa, a tyleśmy sobie powiedzieli.
Przy śniadaniu towarzyszył mi tylko Ojciec. Między innymi zapytał, gdzie będę mieszkał. Odpowiedziałem, że najprawdopodobniej w Konwikcie. Na to Ojciec: „Co znaczy najprawdopodobniej? Trzeba wiedzieć! W poniedziałek zajedziemy przed Konwikt, nie będzie ks. Ziemskiego, albo będzie, ale miejsca nie będzie. Wtedy dopiero będziemy szukać stancji? Jutro pojedziemy do Ostrowa”.
Ks. Ziemski serdecznie mnie przywitał, jako starego harcerza, a na pytanie, czy znajdzie się dla mnie miejsce, odpowiedział: „Dla wojaka zawsze znajdzie się kąt”. Tylko to „ty”, z którym się do mnie zwrócił, uderzyło mnie jak batem. Powiedziałem mu o swojej wizycie u dyrektora. Obiecał porozmawiać z dyrektorem, zapewniając mnie, że będzie wszystko pomyślnie załatwione. Na wszelki wypadek udałem się do gimnazjum, żeby się spotkać z Wojciechowskim i Wiertelakiem, na których się powołałem u dyrektora, jako swoich egzaminatorów, przed którymi w TTZecie zdałem końcowy egzamin z języka polskiego, literatury, historii i geografii. Wiertelak mieszkał w Konwikcie i przypomniał mi o moim dwukrotnym wyróżnieniu przez arcybiskupa za dobre wyniki dyplomem „Summa cum Laude”. Wtedy i mi się przypomniało, że przez kilka lat za to samo otrzymywałem stypendium Towarzystwa Naukowej Pomocy.
W poniedziałek rozmowa z dyrektorem była krótka: „Zaborowski zgłosi się do pana profesora Eustachiewicza, wychowawcy kl. V”. A zatem do wyższej tercji. Po kilku dniach Eustachiewicz wręczył mi świadectwo ukończenia niższej tercji i promocję do kl. V.
Rok szkolny 1919/1920 był pierwszym rokiem, którego termin rozpoczęcia i zakończenia dostosowany został do zwyczaju panującego w Królestwie i Galicji, tzn. początek roku 1 września, zakończenie 30 czerwca. Mam więc przed sobą w tej klasie nie dwa miesiące nauki, a przeszło cztery.
Nim jednak będzie mowa o nauce w polskim gimnazjum, wróćmy jeszcze raz do powstania w zaborze pruskim. Opiszę ten wielki zryw Wielkopolski, która sama się wyzwoliła spod jarzma pruskiego, bez niczyjej pomocy, jak również kulisy ciężkich zmagań, nie tylko militarnych, ale i politycznych.
W dniu 3 czerwca 1918 r. szefowie rządów Anglii, Francji i Włoch na konferencji w Wersalu przyjęli w zasadzie amerykański punkt widzenia, podejmując uchwałę głoszącą, że „utworzenie zjednoczonego i niepodległego państwa polskiego z wolnym dostępem do morza stanowi jeden z warunków trwałego i sprawiedliwego pokoju oraz rządów w Europie”. Deklaracja ta oznaczała wielki sukces obozu polskiego (czytaj wielkopolskiego, bo przecież wszyscy politycy działający na tej niwie w Paryżu i Lozannie byli z Poznańskiego). Ożywiła ona znacznie polskie dążenia i zapewniła wielkie uznanie społeczeństwa polskiego dla państw zwycięskiej Ententy.
Latem 1918 r. powstała na terenie pruskiego zaboru gęsta sieć polskich komitetów obywatelskich. Upadek dyktatury wojskowej w Niemczech, utworzenie rządu księcia Maksymiliana Badeńskiego i wymiana not między kanclerzem Rzeszy a prezydentem Wilsonem na temat zawieszenia broni, ośmieliły czynniki polskie do bezpośredniego wystąpienia z własnym programem.
Ruch rewolucyjny nie posiadał w zaborze pruskim prawie żadnych wpływów. Na placu boju stanęły proaliancko nastawione stronnictwa obozu narodowo-demokratycznego.
W dniu 11 października organizacje polskie działające w całej Rzeszy Niemieckiej ogłosiły wspólny komunikat, w którym stwierdziły: „Tylko zjednoczenie wszystkich części narodu osiadłych na ziemiach polskich w jedną całość, wyposażoną w pełnię praw państwowych, stanowić może rękojmię trwałego przymierza. W tej chwili rozstrzygającej o naszej przyszłości naród cały na całym obszarze ziem polskich we wszystkich swych warstwach, wspólną opromieniony myślą, tworzy jeden wielki, zwarty a solidarny obóz narodowy (ciągle mowa o zaborze pruskim). My, Polacy, w dzielnicy pruskiej, stwierdzamy tę zgodę i zwartość podpisami wszystkich bez wyjątku stronnictw polskich oraz całej prasy, jako wyrazicielki opinii publicznej”.
Mimo oporu cenzury wojskowej odezwa została opublikowana w całej prasie polskiej. Sam fakt opublikowania tego rodzaju odezwy w Niemczech zelektryzował całą opinię publiczną polską.
Już 5 października w parlamencie pruskim po informacji kanclerza o przystąpieniu do rokowań rozejmowych w oparciu o 14 punktów programu Wilsona, nowy prezes Koła Polskiego, Władysław Seyda, zażądał otwarcia dyskusji nad wypowiedzią kanclerza, ponieważ między warunkami pokojowymi Wilsona znajduje się także warunek, że ma powstać państwo polskie obejmujące wszystkie ziemie polskie i własne wybrzeże. Wywołało to falę oburzenia i protestów ze strony niemieckiej.
Na następnym posiedzeniu parlamentu w dniach 22-23 października zaczęła się dyskusja nad expose kanclerza, w której z programem polskim wystąpili: ksiądz Antoni Stychel i Wojciech Korfanty. Sformułowano wtedy oficjalny postulat oderwania od Prus i przyłączenia do odradzającego się państwa polskiego w Królestwie i Galicji – Poznańskiego, Po- morza łącznie z Gdańskiem, części Prus Wschodnich i Prus Zachodnich, Górnego i Średniego Śląska (jest Górny, Dolny, Średni, Opolski i Cieszyński Śląsk).
W dniach 2-4 listopada 1918 r. przeprowadzono w Paryżu tajną konferencję przedstawicieli zwycięskich mocarstw (Rada Najwyższa) w celu ustalenia warunków zawieszenia broni z Niemcami. Strona francuska wystąpiła z propozycją surowego potraktowania Niemców, postulując ich rozbrojenie i obcięcie terytorialne. Marszałek Foch wysunął żądanie wprowadzenia do układu o rozejmie postanowienia zobowiązującego Niemcy do ewakuowania przez nie wszystkich terytoriów Polski – tak jak one istniały w roku 1772. Postulaty te jednak upadły wobec stanowczego sprzeciwu Anglików.
Do projektu wprowadzano jedynie formułę ogólnikową, głoszącą, że układ zobowiązuje Niemców do ewakuowania wschodnich ziem, zajętych przez nich w czasie wojny. Stanowisko amerykańskie było również coraz chwiejniejsze i coraz mniej podatne na propozycje Komitetu Narodowego Polskiego. Roman Dmowski w „Pismach” (t. VI, str. 111) wspomina: „Wilson teraz niechętnie o tym mówił, robił ciągle zastrzeżenia, myśli jego zdawały się iść raczej przeciw naszym żądaniom. Widziałem, iż w Białym Domu pracowano przeciw nam wiele”.
Tamże na str. 100: „Sekcja polska amerykańskiej Komisji Przygotowawczej do Konferencji Pokojowej otrzymała podobno instrukcję, by ziemiami zaboru pruskiego w ogóle się nie zajmować.
W konsekwencji układ o rozejmie z 11 listopada 1918 r. przewidywał m.in. w art. II natychmiastową ewakuację Belgii, Francji, Luksemburga, a także Alzacji i Lotaryngii. Niemcy otrzymały na to 15 dni. Tereny po lewym brzegu Renu, które alianci obejmowali pod okupację, miały być oczyszczone z wojsk niemieckich w okresie 30 dni od podpisania rozejmu.
Tymczasem na wschodzie wszystko było inaczej. Zwycięzcy potwierdzili, że nie uznają narzuconych przez Niemców układów w Brześciu i anulują je, ale armia niemiecka nie musiała się natychmiast wycofać. Art. XII układu głosił: „Wszystkie wojska niemieckie, znajdujące się obecnie na terytoriach, które wchodziły przed wojną w skład Austro-Węgier, Rumunii, Turcji, winny powrócić niezwłocznie w granice Niemiec – jak one istniały dnia 1 sierpnia 1914 r. Wszystkie wojska niemieckie znajdujące się obecnie na terytoriach, które wchodziły przed wojną w skład Rosji, będą musiały również wrócić w granice Niemiec, oznaczone jak wyżej, skoro tylko sprzymierzeńcy uznają chwilę za odpowiednią ze względu na wewnętrzne położenie tych terytoriów”.
Jak z powyższego wynika, Niemcy nie podpisały układu o bezwarunkowej kapitulacji, jak tego oczekiwała opinia publiczna we Francji i Polsce. Wojnę przerwano tylko na określonych warunkach na 36 dni. Gdyby te warunki nie zostały spełnione, wojna mogłaby być wznowiona.
Natomiast układ o rozejmie nie wymienił nawet z nazwy państwa polskiego, nie podejmował również problemu zabezpieczenia jego interesów. Ustalono w nim jedynie, że wojska niemieckie będą musiały w przyszłości opuścić obszar byłego państwa rosyjskiego do granic z 1914 r. a więc również ziemie polskie zaboru rosyjskiego. Nie ustalono jednak, kiedy to ma najpóźniej nastąpić.
Jak wiemy, rozbrojenie w tej sytuacji przez ludność polską w dniach 10-12 listopada wojsk niemieckich i proklamowanie niepodległego państwa polskiego nie napotkało specjalnego oporu, co więcej, przejęcie władzy przez koła lewicy burżuazyjnej z Piłsudskim na czele okazało się na rękę przywódcom Anglii i Francji. Alianci postawili na Piłsudskiego – liczyli na jego antyrosyjskość i na jego dążenie do porozumienia z Niemcami.
Ziemie polskie zaboru pruskiego układ pozostawił w granicach Rzeszy Niemieckiej. Nie zapowiadano w nim żadnych zmian, Niemcy mogli tam nadal czuć się panami, a wszelkie polskie próby podjęcia przewrotu mogły być oceniane jako sianie zamętu, rewolucji, anarchii, mogły spotkać się nawet z przeciwdziałaniem samej Ententy. Administracja niemiecka każdą akcję przeciw panowaniu niemieckiemu mogła zakwalifikować jako zdradę stanu. Było to pełne odejście od mglistych zapowiedzi orędzia Wilsona z 8 stycznia 1918 r.
Taka sytuacja w kwestii polskiej zaboru pruskiego postawiła polskie społeczeństwo w niesłychanie trudne położenie. Przywódcy tego społeczeństwa, utrzymujący stały kontakt z Komitetem Narodowym Polskim w Paryżu, liczyli, że sprawa oderwania ziem zaboru pruskiego zostanie przesądzona już w układzie rozejmowym. Do bezpośredniej akcji zbrojnej Wielkopolska nie była przygotowana. Pierwociny organizacji konspiracyjnych sił zbrojnych istniały w zasadzie tylko w niektórych powiatach.
Rewolucja listopadowa 1918 r. ogarnęła całą Rzeszę Niemiecką, również tereny zamieszkane przez ludność polską: wschodnie prowincje Prus. Tu jednak rewolucja od początku stanęła wobec skomplikowanego problemu narodowego. Częściowy paraliż dotychczasowych władz administracyjnych i wojskowych stwarzał dogodną sytuację do ujawnienia dążeń dotąd hamowanych. W skali całych Niemiec wyrażało się to przede wszystkim w postaci rad żołnierskich i robotniczych, przejętych z rewolucji rosyjskiej. Na mieszanych narodowo terenach wschodnich obok rad żołnierzy i robotników, z inicjatywy polskich działaczy, powstawały wspomniane już rady ludowe. Polacy wchodzili tak do jednych, jak i drugich.
Ponieważ ludność polska przeważała w Wielkopolsce, na Śląsku Opolskim i w niektórych rejonach Pomorza, polskie rady ludowe rozwinęły się w tych powiatach szybko i uzyskały znaczne wpływy również w radach żołnierskich i robotniczych, zdobywając w większości rad dominujący wpływ na życie danego regionu w ogóle.
Spośród wszystkich prowincji wschodnich pod tym względem wyróżniała się Prowincja Poznańska. Przypominam, że po Wiośnie Ludów Wielkie Księstwo Poznańskie zostało włączone do Prus jako jedna z prowincji, podzielona na dwie regencje: poznańską i bydgoską. Na czele prowincji stał nadprezydent, na czele regencji prezes-prezydent.
Rewolucja listopadowa oznaczała dla tego regionu przede wszystkim równouprawnienie ludności polskiej z niemiecką. Wiadomość o przewrocie w Berlinie spowodowała, że 9 listopada wieczorem załoga poznańskiej Cytadeli utworzyła Radę Żołnierską. Była to rada czysto niemiecka. Przewodniczącym rady został podoficer, były działacz socjaldemokratycznych związków zawodowych w Hamburga, August Twachtmann. Natomiast gubernator i komendant twierdzy Poznań, generał Hahn, działając w duchu dyrektyw naczelnego dowództwa, postanowił powołać odgórnie radę dla całej twierdzy. Na 10 listopada polecił przygotować zebranie przedstawicieli wszystkich stacjonujących w Poznaniu jednostek. Powołano na tym zebraniu 11-osobową Radę Żołnierzy całego garnizonu poznańskiego z gen. Hahnem na czele. W zebraniu brało udział też kilkunastu żołnierzy Polaków. Jeden z nich, Adam Piotrowski, został sekretarzem rady, drugim sekretarzem został wspomniany Twachtmann.
Tymczasem rozwijała się rewolucja w mieście i na prowincji. Przewodzili jej żołnierze, a zwłaszcza marynarze napływający do Poznania po wydarzeniach w Kilonii, gdzie najwcześniej wybuchła rewolta. Żołnierze rozpędzali posterunki, zdejmowali symbole wojskowe i oznaki starszeństwa – zrywali oficerom epolety, grupy zrewolucjonizowanych marynarzy i żołnierzy krążyły po mieście, uwalniały więźniów cywilnych i wojskowych, organizowały wiece i szerzyły propagandę za rewolucją. Władze okazały się bezsilne, nie były w stanie tego opanować.
Polacy wykorzystali tę sytuację, organizując również zebrania i wiece. Zaniepokojony takim stanem rzeczy nadprezydent Hans von Eisenhart- Rothe powiadomił oficjalnie posła Władysława Seydę, prezesa Koła Polskiego w parlamencie Rzeszy, o przewrocie berlińskim i zaproponował mu utworzenie komitetu lub innej władzy dla zabezpieczenia spokoju w mieście.
W ten sposób przywódcy polscy poczuli się jakby upoważnieni przez oficjalne władze administracyjne prowincji do organizowania się.