Przed wojną rodzice, i oczywiście my, dzieci, to jest wtedy moja starsza siostra Tereliza i ja, mieszkaliśmy w Sosnowcu. Ojciec był prawnikiem, pracował w Sosnowcu jako radca prawny Izby Przemysłowo-Handlowej i prowadził też własną kancelarię adwokacką. W latach 1930. rodzice wybudowali dom letniskowy w Kieleckiem, w lesie, w okolicy Małogoszcza, w pobliżu wsi Milechowy.
Dom był pomyślany jako letnisko – i jako letnisko sprawdzał się znakomicie. Ale nagle, gdy byliśmy tam na wakacjach 1939 r., z powodu wojny, a potem wyrzucenia nas z Sosnowca, który został wcielony do Niemiec, letni dom, jeszcze nie w pełni wykończony, stał się podstawową, jedyną siedzibą rodziny. Musiał służyć przez cały rok, i to znacznie większej liczbie ludzi.
Nie zakończono przed wojną kopania studni przy domu na górze. Studnia była tylko w podwórzu. Wodę trzeba było donosić z podwórza na górę. Wiadra wrzynały się w palce. O elektryczności nie było nawet mowy. Oświetlenie zapewniały lampy naftowe i świece. Pod koniec wojny pojawiły się „karbidówki”. Warunki życia były proste, surowe.
Las – w czasach dzieciństwa – był moim żywiołem, środowiskiem, krajobrazem. Dom był w lesie, więc las zaczynał się natychmiast, gdy spojrzało się z okna, gdy tylko wyszło się za próg. Las miał ciągłość i siłę wszechogarniania. Miał zarazem przeróżne kwatery, miejsca specjalne, ustronia, zakątki, polany i polanki. Był las letni, suchy, pełen brzęku pszczół, komarów, przeróżnych owadów. Był las mokry na wiosnę i na jesieni, z kroplami kapiącymi, spadającymi z liści i igieł prosto za kołnierz. Był las późnej jesieni, bez liści podszycia i gałęzi, więc jakby przezroczysty, widać było przezeń daleko. Był las unieważniony, jakby wykasowany przez mgłę i wiedziało się, że tam jest, ale widać było tylko pnie najbliższych drzew. Był las zimowy, po którym się nie szło, tylko brnęło, z trudem wyciągając ze śniegu zapadające się głęboko stopy. Był las poranny, gdy słońce wschodu prześwietlało pajęczyny, a na nich kropelki rosy. Był las bezwietrznych południ, gdy drzewa, krzewy i powietrze stały nieruchomo, przytłoczone upałem. Był las wieczorny, gdy promienie zachodzącego słońca i jego plamy na ściółce, zmagały się z długimi smugami cieniów pni drzew. Był las nocą, podszyty światłem księżyca, i las nocą, gdy ciemność zlepiała wszystkie kontury w jedną, ledwie zróżnicowaną masę, zwłaszcza w nocnym deszczu. Był las liści szeleszczących pod stopami na jesieni, gdy już opadły z drzew. Był las bicia, wręcz łomotu, gradu. Był las szumu wichury. I las wielkiej ciszy.
Pamiętam, jak las otwierał się przede mną, gdy wychodziłem z domu. Więc albo w dół – ciemne igły sosen i brązowo-pomarańczowe pnie. Albo w górę – i tam żywa zieleń liści drzew, listków krzewów. Przez las prowadziły ścieżki i dróżki. Ta najważniejsza, zwana przez nas „aleją”, szła od dużego domu grzbietem Góry Milechowskiej na północny zachód, by przy końcu zagubić się na chwilę w gąszczu. Po przeprawieniu się przezeń dochodziło się do pomnika: na kamiennym postumencie był tam duży krzyż ze śmigłem z samolotu. Pomnik stanął tam ku pamięci stryja Kazimierza, lotnika. Imię Kazimierz otrzymałem na jego pamiątkę i krótko o nim opowiem.
ZBLIŻENIE: STRYJ KAZIMIERZ
Stryj Kazimierz Braun urodzony był 1 października 1899 r. w Dąbrowie Tarnowskiej, a zginął na lotnisku pod Przemyślem 22 grudnia 1920 r. Był najstarszy z czwórki dzieci Karola Brauna i Henryki z Millerów, moich dziadków. Z opowieści rodzinnych wiem, że był bardzo zdolny, po maturze, zdanej w Tarnowie, władał biegle, poza polskim – niemieckim (Tarnów był w zaborze austriackim), francuskim, włoskim, oraz greką i łaciną. Dobrze grał na fortepianie. Był harcerzem. Wstąpił do Legionów. Po tzw. kryzysie przysięgowy” Austriacy internowali go na Węgrzech, w Huszt, gdzie z miejscowym proboszczem rozmawiali po łacinie. Wraz z innymi, został wcielony do armii austriackiej. Zbiegł z niej. Wrócił do Tarnowa i ukrywał się. Włączył się w robotę niepodległościową. Jako Legionista i instruktor Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), był jednym z dowódców sił polskich, które rozbroiły w Tarnowie Austriaków i dały miastu niepodległość – pierwszemu w Rzeczypospolitej, dnia 30 października 1918 r. Zaraz potem stryj Kazimierz wstąpił do Wojska Polskiego. Służył w 16. pułku piechoty. Potem poszedł do lotnictwa. Był obserwatorem i strzelcem karabinu maszynowego. Walczył z bolszewikami na Ukrainie. Odznaczył się odwagą i skutecznością w atakach na armię konną Budionnego, przeprowadzanych z minimalnej wysokości, oraz na pociągi pancerne. Otrzymał Order Virtuti Militari. Zaraz po wojnie podjął naukę pilotażu. W 1919 r. został skierowany na kurs oficerski w Warszawie, po którym otrzymał stopień podporucznika. Zginął w locie szkoleniowym na lotnisku pod Przemyślem. Pośmiertnie został mianowany porucznikiem. Pochowany jest w Wieliczce. W jednym grobie spoczywają ojciec i syn – Karol Braun, mój dziadek, i Kazimierz Braun, mój stryj. Śmigło z jego samolotu zostało umieszczone na krzyżu stojącym na Górze Milechowskiej.
***
Wracam do narracji biograficznej. Urodziłem się we dworze mojego dziadka, Michała Szymanowskiego, w Mokrsku Dolnym nad Nidą. Tam jeździliśmy wiele razy przed wojną, a potem w czasie wojny, na krótkie wizyty i dłuższe pobyty. Dwór był w sumie stosunkowo niewielki. Od przodu miał ganek z kolumienkami i szeroko zarysowany, kolisty podjazd z wielką agawą pośrodku; na zimę wnoszoną do salonu. Z ganku, a także z okien salonu i jadalni rozciągał się widok na zabudowania gospodarcze, a za nimi na dolinę Nidy, łąki nad nią, dalej miasteczko Sobków i pasmo obłych Gór Sobkowskich. Poniżej podjazdu, na łagodnym stoku był sad i niżej ogród warzywny. Jeszcze niżej, z boku, po prawej stronie – dwa stawy, blisko rzeki Nidy. Poniżej sadu i ogrodu, a w bok od stawów, było wielkie podwórze, a wokół niego zabudowania gospodarcze, spichrze, obora.
Z tyłu dworu był park. W jego lewej kwaterze (gdy patrzyło się z werandy) był mały wąwóz, na którego przeciwległym brzegu stała figura Matki Bożej. W głębi parku była, zawsze zamknięta i w ogóle nieużywana, brama na drogę bitą, prowadzącą do Kotlic. Od zachodniego boku domu był drugi zespół zabudowań gospodarczych – wozownia z karetą, powozem i innymi pojazdami oraz duża stajnia.
Pamiętam przygodę jeździecką. Mogłem mieć wtedy ze sześć lat. Jakiś stangret posadził mnie w stajni na oklep na konia, siwka. Prowadził go za uzdę i tak dojechałem przez podjazd, obok dworu, do parku, pod werandę, gdzie zgromadzona była rodzina, jacyś goście. Ale tam nagle koń spłoszył się. Ruszył galopem z powrotem do stajni. Objąłem szyję konia, przylgnąłem do grzywy. Koń rwał prosto, na przełaj, między drzewami, przez zarośla bzów. Zatrzymał się dopiero w swoim boksie. Puściłem grzywę. Jakieś ręce pomogły mi zsiąść.
Po wojnie widziałem mokrski dwór po raz pierwszy, gdy pojechaliśmy tam z Zosią samochodem na początku lat 70. Na Nidzie, od strony Sobkowa, był teraz most, którego w czasach mojego dzieciństwa nie było. Przez rzekę przejeżdżało się dawniej brodem. Gdy woda była wysoka, wchodziła do bryczki czy powozu, trzeba było podnosić nogi. Gdy przyjechaliśmy tam, dwór stał opuszczony, zamknięty. Słyszałem, że po wypędzeniu rodziny Szymanowskich w 1945 r. i po tzw. „reformie rolnej” urządzono tam szkołę. Teraz było pusto, ze śladami zniszczeń, a raczej wieloletniego braku dbałości o budynek. Od dawna ta szkoła musiała być zlikwidowana. Zaglądaliśmy przez okna. Opowiadałem Zosi, gdzie kto mieszkał, gdzie co stało w pokojach. W którym pokoju się urodziłem. Musiało to być dla niej bolesne, bo przypomniało Mirogonowice – dwór jej dzieciństwa, tak samo utracony. Nie spędziliśmy tam wiele czasu.
Na wigilię 1939 r. przyjechaliśmy do Mokrska z Milechów bez ojca, który gdzieś od początku listopada był więziony przez Niemców w Katowicach.
Siedzimy przy stole w pokoju jadalnym w Mokrsku. Południowy, postny, wigilijny posiłek. U szczytu stołu dziadek Michał Szymanowski. Po jego prawej mama. Nagle do mamy podbiega któraś ze służących i coś mówi głośno a nieskładnie. Nie rozumiem, o co chodzi. Mama podrywa się z krzesła i wybiega przez salon do przedpokoju. Podnosi się ze swego krzesła także dziadek i szybkim krokiem wychodzi. Słychać stamtąd ożywione głosy. I po chwili ukazuje się w drzwiach ojciec.
Wrócił! Wrócił z niemieckiego więzienia. Biegniemy do niego z Terelizą. Panna Marta, piastunka, podaje mu poduszkę z Isią, której ojciec kreśli krzyżyk na czole na przywitanie. Za ojcem widoczna jest babunia – wróciła razem z ojcem, bo uprzednio wyjechała szukać go w Sosnowcu, w Katowicach.
Trzeba wyjaśnić, jak to się stało, a więc cofnąć się w czasie o cztery miesiące. Gdy ogłoszono mobilizację w końcu sierpnia 1939 r., ojciec jej nie podlegał. Kiedyś poszedł na ochotnika do wojska, aby wziąć udział w wojnie z bolszewikami w 1920 r. – zgłosił się wraz z całą swoją tarnowską drużyną harcerską, której był drużynowym. W 1939 r. też poszedł do wojska na ochotnika. Oddał do dyspozycji armii swój samochód. Wraz z samochodem, został odkomenderowany do Armii Lublin i odbył całą kampanię wrześniową jako kierowca w kolumnie sztabowej generała Tadeusza Piskora, dowódcy Armii Lublin, a niebawem również i Armii Kraków. Najpierw woził jakiegoś majora, szefa łączności armii. Potem samego generała.
Z generałem i jego sztabem ojciec dostał się do niewoli na Lubelszczyźnie. Generał został następnie wysłany do oflagu Murnau, gdzie wsławił się odmową podania ręki niemieckiemu komendantowi przy przyjmowaniu jeńców do obozu i wygłosił patriotyczne przemówienie do swych żołnierzy, za co przeniesiono go do ciężkiego obozu karnego.
Ojciec natomiast uciekł z niewoli, z przejściowego obozu jenieckiego pod Tomaszowem Lubelskim, już 27 sierpnia.
***
ZBLIŻENIE: UCIECZKA OJCA Z NIEWOLI
Moja pamięć, odtwarzając opowiadanie ojca, sięga ku jakiejś łące pod Tomaszowem Lubelskim, na której stoi wiele samochodów osobowych i ciężarowych rozrzuconych chaotycznie, kłębią się grupami i pojedynczo polscy oficerowie i żołnierze – bez broni. Jeńcy. Łąka otoczona jest drutem kolczastym umocowanym do świeżo wbitych w ziemię drewnianych palików ─ tak jakby to było wielkie pastwisko. Tylko zamiast bydła są na nim ludzie. Jest to prowizoryczny obóz jeniecki. Poza drutami, na zewnątrz, rozsiane są gęsto niemieckie posterunki z ciężkimi karabinami maszynowymi wycelowanymi na łączkę, w tych ludzi. Na zewnątrz drutów przechadzają się niemieccy wartownicy.
Ojciec, sprawny i sprytny harcerz, znajduje lukę pomiędzy wartownikami i posterunkami, wyczekuje na odpowiedni moment w nocy. Wyczołguje się. Czołga się długo. W jakichś krzakach zdejmuje kurtkę munduru i tam ją zostawia. Zmierza do najbliższej chałupy chłopskiej. Zachował portfel – było to przezorne, bo miał przy sobie pieniądze, ale i niebezpieczne, bo złapany, byłby natychmiast zidentyfikowany w oparciu o znajdujące się w portfelu dokumenty. Ale dzięki temu ojciec może w pierwszej napotkanej chałupie kupić od chłopa spodnie, buty i sweter. Przebiera się, zostawiając swe rzeczy wojskowe. Dopytuje się o najbliższy kościół parafialny. Idzie do niego. Dociera o świcie. Przedstawia się księdzu proboszczowi, który przyjmuje go z wielką troskliwością i serdecznością. Ojciec proponuje księdzu kupno swego samochodu, który wciąż stoi w obozie, za drutami – jeśli uda się go wydostać. Ksiądz przyjmuje propozycję. Ustalają cenę. Ksiądz daje mu napisany po niemiecku dokument, stwierdzający, że ten samochód, mercedes, numer rejestracyjny taki i taki, należy do niego, i że stał w miejscu, gdzie Niemcy zorganizowali naprędce obóz jeniecki, bo akurat tam mu zabrakło benzyny (co było prawdą – bak samochodu był pusty). Więc ksiądz prosi w swym liście władze obozu, aby wydały samochód jego kierowcy, który nazywa się tak a tak (nie pamiętam, jakie tam podano imię i nazwisko), zaopatruje ojca dodatkowo w sporządzony naprędce akt chrztu tego kierowcy, jako legitymację tożsamości.
Ksiądz daje ojcu dwa konie ze swojej stajni, postronki i orczyki. Ojciec zostawia u księdza swój portfel i adres Milechów, z prośbą, aby ksiądz napisał do mamy, na wypadek gdyby miał nie wrócić. Idzie z końmi do obozu. Przy bramie pokazuje dokumenty dowódcy warty i tłumaczy mu po niemiecku, dokładnie, ze szczegółami, tak aby tamten zrozumiał swym, zapewne tępym umysłem, że przysłał go ksiądz proboszcz po swój samochód, który stoi tu od kilku dni, bo zabrakło benzyny, a potem wojsko niemieckie zorganizowało nagle w tym miejscu obóz jeniecki. Dowódcę warty przekonuje ta opowieść. Przywołuje wartownika i każe ojca wpuścić do obozu.
Ojciec odszukuje samochód. Zaprzęga konie do przedniego zderzaka. Trzymając lejce w lewej ręce przez opuszczone okienko i prawą kontrolując kierownicę, wyjeżdża na obozową drogę. Zbliża się do tej samej budki wartowniczej i tej samej bramy, którą wszedł. Stoi tam ten sam wartownik, który go wpuścił. Macha ręką i ojciec wyjeżdża z obozu ciągnionym przez konie mercedesem. Jedzie ku kościołowi. Ksiądz otwiera mu stodołę. Ojciec wjeżdża tam, wciąż ciągniętym przez konie, samochodem. Drzwi stodoły zostają zamknięte.
Na plebanii ksiądz proboszcz wypłaca ojcu umówioną sumę. Była znaczna – stanowiła podstawę życia rodziny przez pierwsze miesiące wojny. Ksiądz daje jeszcze ojcu na dodatek dobre cywilne ubranie. Książeczka wojskowa ojca wędruje do pieca kuchennego. Z plebanii ojciec wychodzi już ponownie jako dr Juliusz Braun, adwokat, radca Izby Przemysłowo-Handlowej w Sosnowcu. Ma przy sobie swoje stare, polskie dokumenty.
Z tymi dokumentami ojciec dotarł – i tu moja pamięć już nie przechowała szczegółów w jaki sposób – do Sosnowca, a stamtąd do Milechów, do żony, dzieci. Zabawił jednak w Milechowach krótko i znów wyjechał. Wrócił do swoich obowiązków w Sosnowcu. Mama, z babunią i dziećmi, została w Milechowach.
Ale już 10 października 1939 r. Sosnowiec wraz z całym Zagłębiem (i Śląskiem, i resztą Polski Zachodniej) został zaanektowany przez Niemcy, włączony do Rzeszy; część wschodnią Polski zaanektowały Sowiety, a w części centralnej, okupowanej przez Niemców, utworzyli oni tzw. Generalne Gubernatorstwo. W czasie gdy ojciec urzędował w swej Izbie w Sosnowcu, 7 listopada 1939 r. nastąpił zamach na Hitlera w Monachium. Poszukując sprawców i ich wspólników w całych „wielkich Niemczech”, gestapo zaaresztowało tysiące ludzi. W tym ojca. Został uwięziony dokładnie 11 listopada, w dniu polskiego święta narodowego. Przetrzymywany był w Katowicach. Jak ojciec później opowiadał, wtedy jeszcze w aparacie sądowniczym Rzeszy zdarzali się starzy, fachowi prawnicy, niemieccy i austriaccy, dopiero stopniowo zastępowani przez hitlerowskich ideologów i oprawców. Można się było z nimi porozumieć na gruncie prawa. Ojciec był doktorem praw, a przy tym mówił dobrze po niemiecku (obok innych języków), jeszcze z galicyjskiego, austriackiego, tarnowskiego gimnazjum. Potrafił wytłumaczyć śledczym, że nie miał nic wspólnego z zamachem na Hitlera. Zwolnili go tuż przed Bożym Narodzeniem.
Dołączę tu jeszcze wspomnienie-opowiadanie ojca, związane z tym pierwszym niemieckim uwięzieniem (potem było drugie, niemieckie, a potem trzecie, polskie, choć przecież raczej sowieckie – opowiem o nich osobno). Z uwagi na nazwisko, Braun, Niemcy podejrzewali ojca o to, że jest Żydem, albo Austriakiem, albo po prostu Niemcem. Bo przecież jego nazwisko nie było polskie. Rzeczywiście, jest to nazwisko popularne nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech, Austrii, Czechach, na Słowacji. Otóż Niemcy zbadali dokładnie sprawę pochodzenia ojca. Gdyby w czasie tamtego śledztwa wpadli na jakikolwiek ślad jego żydowskiego pochodzenia, to już wtedy pewnie by nie wyszedł z ich więzienia, a na pewno nie przeżyłby wojny; ten sam los spotkałby, oczywiście, całą rodzinę.
Pomimo że ojciec zadeklarował wobec Niemców jednoznacznie, że jest Polakiem oraz katolikiem, Niemcy, wciąż z powodu jego nazwiska, zaproponowali mu „volkslistę”. Z nazwiskiem Braun był dla nich dobrym materiałem na „folksdojcza”. W dodatku, był przed wojną postacią publiczną, znaną w Zagłębiu, na Górnym Śląsku, w Krakowie i Tarnowie. Pozyskanie go miałoby dla nich duże znaczenie propagandowe. Niemcy kusili go więc oddaniem mieszkania w Sosnowcu, zezwoleniem na powrót do praktyki adwokackiej, karierą w tworzonej właśnie niemieckiej administracji Zagłębia i Śląska. Odmówił kategorycznie.
***
Już jako chłopiec nauczyłem się chodzić po lesie nocą. Oczywiście, bez jakiegokolwiek światła, latarki. Potem praktykowałem to latami, dopóki przyjeżdżałem do Milechów. Idąc po lesie w nocy, nie patrzy się pod nogi. Na tym polega sztuka. Bo normalnie, idąc lasem, przecież patrzy się na ziemię, omija korzenie, kamienie, kałuże, szyszki, wszelkie przeszkody. Idąc po ciemku, i tak by się nic nie zobaczyło na ziemi. Więc trzeba patrzeć w górę, ku niebu. Tam, nawet w największej ciemności, nawet w czasie deszczu – gdy idzie się ścieżką lub drogą – jest zawsze jakiś prześwit, jakaś jaśniejsza szczelina. Trzeba za nią podążać. Trzeba się jej trzymać. Trzeba wybierać znane ścieżki czy drogi, i nigdzie nie zbaczać. Pójście na przełaj grozi zabłądzeniem. Najbardziej trzeba uważać na skrzyżowaniach czy rozwidleniach. Ale i tam trzeba wybierać kierunek, patrząc w górę. Naturalnie, co chwila się człowiek potyka, ale nie błądzi, nie wpada na drzewa.
Po latach zdałem sobie sprawę, że takie chodzenie w ciemności, ze wzrokiem utkwionym w niebo, choćby tylko ledwo widoczne, jest metaforą całego naszego pielgrzymowania na ziemi. Patrzenie w dół, na ziemię, nie przydaje się na nic, co więcej, grozi katastrofą. Tylko utkwienie oczu w niebo pozwala trzymać się na właściwej drodze, nie zbłądzić.
Las był mi zawsze przyjazny. Był znajomy, zdeptany każdą ścieżką i drogą, wąwozem, stokiem, skarpą. Las stanowił osłonę i ucieczkę. Las był domem. Czasem przerażał. Idąc raz z ojcem na grzyby, napotkaliśmy w gąszczu ludzkie ciało. To musiał być nie do końca pogrzebany, albo odkopany przez zwierzęta, partyzant. Nogi miał przysypane ziemią, ale piersi, ramiona i głowę, na wierzchu. Na rękawie zabrudzona błotem opaska biało-czerwona z literami AK. Kurtka zielona. Więc musieli go koledzy pochować jakby w mundurze galowym. Obok włosów furażerka, już zwiana przez wiatr lub zwleczona przez jakieś zwierzę. Twarz ziemista i pokryta grudkami ziemi. Ojciec zatrzymał się gwałtownie na ten widok. Zatrzymał mnie. Powiedział bardzo poważnym głosem: „Zaczekaj w krzakach, a ja zajmę się tym zmarłym”.
Odszedłem. Trwało to długo. Zastanawiałem się co to znaczy, że ten człowiek jest „zmarły”. Na pewno nie jest żywy. Tu jest jego ciało. Ale jego tu nie ma. Więc gdzie jest? Wiedziałem, że po śmierci człowiek idzie do piekła, albo nieba. On był partyzantem, walczył o wolną Polskę, więc musiał pójść do nieba. Jego ciało jest tutaj. On jest tu. Więc może tutaj jest niebo? W naszym lesie?
Ojciec zawołał mnie po jakimś czasie. Ciało zabitego pokryte było szczelnie kamieniami, najwyraźniej wydłubanymi przez Ojca z ziemi paznokciami i grzybiarskim nożem. Bo żadnego narzędzia ze sobą nie miał. Wyglądało to trochę jak grób.
– Jeszcze krzyż – powiedział Ojciec.
Znalazł dwa suche patyki i położył je, skrzyżowane, na grobie.
– Teraz pomodlimy się za tego zmarłego.
Zmówiliśmy wieczny odpoczynek.
– Teraz mu zaśpiewamy – powiedział znów ojciec. – Był żołnierzem. Należy mu się pogrzeb wojskowy.
Stanął na baczność, poszedłem w jego ślady. Zaśpiewał cicho, ale, jak zawsze, melodyjnie, „Jeszcze Polska nie zginęła...”. Dołączyłem do niego.
Po paru dniach sam wróciłem w to miejsce. Kamienie były obłożone darnią, formując porządny grób. Wbity był weń drewniany krzyż. To ojciec musiał sporządzić tę partyzancką mogiłę. Stanąłem i cicho zaśpiewałem: „Śpij, kolego, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie...”.